#łowca
Zrzutka na serwery i rozwój serwisu
Witaj użytkowniku sadistic.pl,Od czasu naszej pierwszej zrzutki minęło już ponad 7 miesięcy i środki, które na niej pozyskaliśmy wykorzystaliśmy na wymianę i utrzymanie serwerów. Niestety sytaucja związana z niewystarczającą ilością reklam do pokrycia kosztów działania serwisu nie uległa poprawie i w tej chwili możemy się utrzymać przy życiu wyłącznie z wpłat użytkowników.
Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
A tak! I pani w sumie też ładna.
Do niecodziennego zdarzenia doszło zeszłej jesieni na terenie gminy Klippan, położonej w dzielnicy Skåne na południu Szwecji.
Około wpół do czwartej rano, 29 listopada, 75-letni Olle Rosdal wybrał się na pobiegać, gdy nagle został postrzelony w nogę. Jak się okazało, został postrzelony przez 48-letniego myśliwego z Norwegii.
Zatrzymany twierdzi, że strzelił do sarny, biorąc za nią miłośnika zdrowego stylu życia. Według lokalnych mediów strzelec staje w obliczu oskarżenia o usiłowanie popełnienia zabójstwa z premedytacją. Człowiek po dziś dzień zaprzecza kryminalnemu charakterowi incydentu, jednak przedstawiciele śledztwa, po zapoznaniu się z zapisem momentu strzelania, twierdzą inaczej. Tak więc, zdaniem prokuratora, sylwetka osoby, której po prostu nie można pomylić z sarną, jest wyraźnie widoczna podczas strzelania.
Oprócz sądowej analizy epizodu z rannym mężczyzną, Norweg będzie musiał odpowiedzieć za użycie niedozwolonych metod polowania, w tym kamery termowizyjnej...
W lipcu 1945 roku był w ZSRR. Szedł z matką, kiedy powożący przejeżdżającą obok dwukółką Rosjanin zdzielił kobietę pejczem przez plecy. Ot tak, bez powodu. Na koszuli pojawiła się krwawa plama.
Piętnastoletniego Zbyszka ogarnęła wściekłość. „Powiedziałem sobie: 'Ja was jeszcze wszystkich utłukę! Nie spocznę, dopóki nie ubiję co najmniej stu'” – wspomina w "Łowcy", książce dokumentującej jego historię.
Narodziny łowcy
Lubieniecki miał dziesięć lat, gdy wraz z matką i siostrami został zesłany na Syberię. Napatrzył się na cierpienia Polaków w ZSRR. Dopiero po latach dowiedział się, że jego ojciec był jedną z ofiar zbrodni katyńskiej – zamordowano go w Twerze.
Kiedy w 1946 roku pozostali przy życiu członkowie rodziny Lubienieckiego uzyskali zezwolenie na repatriację, młody arystokrata nie mógł się nadziwić, że w Polsce… jest chleba pod dostatkiem. Trafił na zachód Polski i latem 1946 roku zaczął pracować w Dębnie Lubuskim, w rozlewni piwa i wytwórni wód gazowanych. Rozwoził towar po okolicy. Zajęcie mu się podobało, ale doznał bolesnego rozczarowania: znów zobaczył „władców”.
Chcesz iść do kina – nie można, seans zamknięty dla Sowietów. Polacy jak bydło stłoczeni w dworcowych poczekalniach, a w sąsiednich, dużych salach oni, żołnierze Armii Radzieckiej. Przestępczość wśród czerwonoarmistów była zastraszająca, a przykład szedł z góry. W 1945 roku generałowie wywozili łupy wagonami, oficerowie – samochodami. Sowiecka poczta, w ramach wspierania „wysiłku wojennego”, zwalniała paczki z „trofiejami” od opłat.
Tak zwane Ziemie Odzyskane były traktowane przez Armię Radziecką jako tereny wroga. Żyło się tu wciąż jak na Dzikim Zachodzie. Siła była ponad prawem, a siłą dysponowali Sowieci. Ich ulubioną rozrywką było picie wódki.
Po alkoholu hamulce moralne puszczały – stąd kradzieże, rabunki, a nawet gwałty i zabójstwa. Polacy starali się przed tym bronić: poruszali się w większych grupach, nie opuszczali domów po zmroku. Kto mógł, „wchodził w posiadanie” broni, o którą było łatwiej niż o kostkę masła.
Nic więc dziwnego, że również młody Lubieniecki woził radziecki pistolet maszynowy PPSz (popularną pepeszę) pod siedzeniem.
Pierwsze ofiary
Miał 16 lat, gdy zabił po raz pierwszy. Była jesień 1946 roku. Ruszył z dostawą do Mieszkowic, gdy drogę zastąpił mu rosyjski patrol. Obskoczyło go trzech żołnierzy: – Dawaj piwo! Grozili bronią. Sterroryzowali młodego kierowcę, ściągnęli skrzynkę z platformy. – Wyciągnąłem pepeszę, przejechałem po nich. Wrzuciłem pistolet i dwa karabiny na skrzynię, ciała odciągnąłem w krzaki i pognałem dalej – wspomina Lubieniecki.
Dwudziesty drugi lipca 1947 roku, Dębno Lubuskie. Na obchody komunistycznego święta przyjechały trzy ciężarówki z rosyjskimi żołnierzami. Nikt nie pilnował samochodów. Lubieniecki w jednym z nich odkręcił korek od baku, wcisnął nasączoną benzyną szmatę i podpalił. Żaden człowiek nie zginął, ale z pojazdu został tylko szkielet.
Kilka tygodni później, miasteczko Moryń. Na jeziorze dwie łodzie, w nich sowieccy żołnierze. Strzelił. Nie wie, ilu zabił – może dwóch, może trzech? Schował broń i uciekł. Zatrzymał go rosyjski patrol, ale udało mu się wyłgać. Miał szczęście.
Na polowaniu
Starał się nie wozić broni ze sobą, bo wiedział, że w razie kontroli grozi mu „czapa”, czyli śmierć. Zostawiał więc karabiny i pistolety w tych miejscach, do których często jeździł. Ten podręczny arsenał był zawsze gotów do użycia.
Posługiwał się pepeszą, miał też mosina, przedwojenny karabin kawaleryjski przerobiony na obrzyna, by łatwiej go było schować. Jego trzecią ulubioną bronią był radziecki karabin snajperski.
Następną udaną serię zamachów na radzieckich żołnierzy przerwał incydent, który wydarzył się w nadodrzańskim Kostrzynie, w marcu 1948 roku. W ruinach Lubieniecki dostrzegł dwie postacie w sowieckich mundurach. Miał broń w pogotowiu, ale jej nie użył.
– To były kobiety, nigdy nie mógłbym do nich strzelić. Wkrótce potem, koło Dębna, po raz kolejny oszczędził niedoszłe ofiary. Dwaj czerwonoarmiści – ledwie chłopcy – byli w jego wieku. Widział w ich oczach tyle radości, że nie potrafił zabić.
Rządy terroru
Rosjanie padali nie tylko od jego kul, ale i od skażonego bimbru, który im sprzedawał. Kiedy wojacy próbowali jego „księżycówki”, mówili: – Cienka jak herbata! Dodawał więc karbidu i kwasu solnego. Chwalono go, że trunek nabrał mocy.
– Cholera wie, ilu ich w ten sposób wytrułem – wspomina tę najskuteczniejszą pod względem liczby ofiar „akcję”. – Przysiągłem sobie, że będę strzelał tylko do Rosjan, do Polaków nie, nawet tych najgorszych. „Krew polska jest zbyt droga”, powtarzano mi. Byłem za młody i zbyt głupi, by oceniać ludzi – mówi dziś.
W którymś momencie zrozumiał, iż jego walka nie może zakończyć się sukcesem. Bo przecież nie był w stanie zabić wszystkich sowieckich żołnierzy. Dlatego strzelał tak, by ich zranić, wystraszyć. Podpowiedział mu to pewien przedwojenny major, wtajemniczony w plan odwetu: – Nie musisz zabijać. Trafisz, to znajdą, pogrzebią w mogile, spiszą raport i koniec. A tak, to on będzie ciągle rozpowiadał o tym, przerazi dziesięciu, zamelduje dowódcy.
Jedenastego czerwca 1949 roku o mało co nie wpadł nad Jeziorem Myśliborskim. Kąpało się tam może dziesięciu żołnierzy. Ich mundury walały się na brzegu. Zebrał je na kupkę, podpalił, a wtedy jeden z Rosjan wyskoczył z wody i zupełnie nagi ruszył w pościg za Lubienieckim. Ten wycelował – trafił prześladowcę w pierś ostatnim pociskiem. Z jeziora wyłaniali się już inni. Zabiegli mu drogę, ale zdołał uciec do lasu.
Przerwana klątwa
Zbigniew Lubieniecki zakończył swoje „łowy” niedługo potem, jeszcze w 1949 roku. Nigdy go nie schwytano. Udało mu się „zalegalizować” w zrujnowanej Warszawie. Pracował jako robotnik budowlany, później ukończył studia. Większość życia przepracował w Urzędzie Morskim w Gdyni oraz w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym.
Swoje wspomnienia mógł wydać dopiero wiele lat po wojnie. Czy był sens strzelać do przypadkowych żołnierzy? Czy warto było narażać niewinną ludność cywilną na zemstę bezpieki? Lubienieckiego irytuje takie stawianie sprawy.
Odpowiada pytaniem na pytanie: – A kto zrobił ze mnie zwierzę? Czy to ja byłem winien temu, że widziałem, jak Rosjanie dręczyli i zabijali niewinnych Polaków?
Czytaj więcej na facet.interia.pl/historia/news-prywatna-wojna-z-zsrr-polowanie-na-sowi...
Czasem pisze do nich 13-letnia Ada, innym razem 14-letnia Agnieszka. Mężczyźni umawiają się na spotkanie, proponują im seks. Zamiast nastolatki przyjeżdża policja. W ten sposób Krzysztof Dymkowski pomógł w zatrzymaniu 24 pedofilów
W 2005 roku Dymkowski stwierdził, że z córką koleżanki dzieje się coś złego. Dziewczynka miała wtedy 12 lat. - Bała się wszystkiego, uciekała wzrokiem przed spojrzeniami dorosłych. Była cicha - opowiada. - Poprosiłem koleżankę, żeby zabrała ją do psychologa. Okazało się, że od szóstego roku życia była molestowana przez ojca. Jak to możliwe? Czemu nikt nie zauważył, że coś jest nie w porządku? I ilu takich gnojków codziennie robi krzywdę dzieciom? Dzisiaj ta dziewczyna to wrak.
Kilka miesięcy później Krzysztof znalazł na internetowym forum mężczyznę, który oferował innym użytkownikom zdjęcia nagich dzieci. Napisał do niego: sam takich zdjęć nie ogląda, ale jego znajomy jest zainteresowany. Dostał zdjęcie kilkuletniego nagiego chłopca. Od razu powiadomił policję. Okazało się, że autor ogłoszeń to doktorant Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W jego mieszkaniu policjanci znaleźli dwa twarde dyski i ponad 900 płyt z pornografią dziecięcą. "Gdyby nie pan Krzysztof, prawdopodobnie w ogóle nie byłoby tej sprawy" - mówił wtedy ówczesny rzecznik komendy w Lublinie Janusz Wójtowicz.
Rok 2009. Do Krzysztofa zgłosiła się jego koleżanka z pracy (był wtedy motorniczym), Anna. Mama 13-letniej Moniki. Ktoś - podając się za nastolatka - pisał do jej córki i prosił o "dowód miłości" oraz nagie zdjęcia dziewczynki. Wspólnie z policją zastawili pułapkę, a zamiast 15-latka na spotkanie przyszedł 25-letni mężczyzna. Usłyszał zarzuty nakłaniania nieletniej do innych czynności seksualnych.
Randka na cmentarzu
Krzysztof Dymkowski ma 47 lat, pracuje w firmie energetycznej. Teraz jest na zwolnieniu lekarskim, ma więc sporo czasu na przeszukiwanie sieci. W ciągu ostatnich trzech miesięcy pomógł w złapaniu 24 pedofilów. Ostatni wpadł 11 sierpnia w Rzeszowie.
- Znalazłem jego ogłoszenie na stronie matrymonialnej. Napisałem: "Cześć, tu Aga. Mam 14 lat. Jesteś z tego samego miasta?". Odpisał. Pytał, jakie mam doświadczenie, co lubię. Zaproponował seks, ale był bardzo ostrożny - nie chciał spotkać się w miejscu publicznym. Zaprosił Agę na randkę na... cmentarzu.
Krzysztof poinformował rzeszowską policję. Funkcjonariusze zatrzymali 29-letniego przedsiębiorcę z powiatu mieleckiego. Na liście są też zatrzymani z Kielc (dwie osoby), Krakowa (dwie osoby), Poznania (trzy osoby), Świdnicy (trzy osoby), Warszawy (dwie osoby), Wrocławia (cztery osoby) oraz Wałbrzycha, Lubartowa, Dzierżoniowa, Łodzi i Rybnika.
Pisze do mężczyzn, którzy ogłaszają - wprost bądź w zawoalowany sposób - że szukają kontaktu z nastolatkami. Czasami ktoś odpisuje: "Spadaj do szkoły, smarkulo!". Tych Krzysztof zostawia w spokoju. Sam też nie proponuje nigdy seksu - uważa, że to byłoby nieuczciwe. Dopiero kiedy zainteresowany spotkaniem mężczyzna sam przyzna, że szuka erotycznej przygody z nieletnią, powiadamia policję. Zdarza się, że mają niewiele czasu, żeby przygotować pułapkę.
- Rozmawiałem z mężczyzną, który szukał na forum dziewczyny. "Wiek i wygląd nie mają znaczenia", napisał. Kiedy dowiedział się, że mam 14 lat, zaproponował spotkanie. "Gdzie jesteś?", zapytał. I od razu chciał przyjechać pod wskazany adres. Ada odpisała mu: "Poczekaj chwilkę, muszę skoczyć do sklepu. Mama jest w domu. Zobaczymy się za pół godziny." I był. Zdążyliśmy.
Policjant, ksiądz, prezes
Zwykle mężczyźni umawiają się na spotkanie pod sklepem, na parkingu, w drodze do szkoły. Niektórzy z nich zabierają na spotkania gadżety. Jeden z mężczyzn przyjechał samochodem wypełnionym po brzegi erotycznymi zabawkami, inny zabrał je ze sobą w torbie. Bez zastanowienia wysyłają swoje zdjęcia, opisują fantazje seksualne i zapewniają, że kochają. Krzysztof pokazuje niektóre z wiadomości: "Przyjdź bez bielizny", "Jesteś moją królewną", "Będę cię lizać", "Padnę przed tobą na kolana". Ogłoszenia wystawiają biznesmeni, prezesi firm, studenci, bezrobotni. Na jednym ze zdjęć, które dostał Krzysztof, za plecami mężczyzny wisiał policyjny mundur. Innym razem napisał ksiądz.
Krzysztof nie chce zdradzać, jak przygotowuje się do akcji ani jak dokładnie wygląda jego "polowanie". W tym środowisku ludzie się znają, szybko wymieniają się informacjami i łatwo spalić sobie alias. Wystarczy, że jeden pedofil zdąży uprzedzić pozostałych - i z polowania nici. Przez kilka dni jest spokojnie.
Wszystkie materiały archiwizuje. Każdy z podejrzanych ma swój folder w jego komputerze - podpisany imieniem i nazwą miejscowości, w której został zatrzymany. W skrzynce mailowej - wymiana dokumentów z komendami policji w całej Polsce. Krzysztof nagrywa też dzienniki telewizyjne, w których pojawiają się informacje o jego pracy, i wrzuca filmy na swój kanał na YouTube. Nazwa użytkownika: SprawiedliwyPL.
- Sprawiedliwość jest wtedy, kiedy karę wymierza się zgodnie z prawem. Wtedy czuję satysfakcję. Ale czasem wydaje mi się, że już nie wytrzymam i po prostu wybuchnę. Trudno czytać to, co do mnie piszą zboczeńcy. Dzieci są święte, a te gnojki robią im największą krzywdę. Wiem jednak, że nie mogę sam wymierzać sprawiedliwości. Samosąd? Nie ma takiej opcji - mówi Krzysztof. - Niektórzy nie trafiają nawet do więzienia, dostają jedynie dozór policyjny. To też pomaga. Wiedzą przynajmniej, że ktoś ich pilnuje.
Nie jestem rasistą
Krzysztof sam miał sprawę w sądzie. W 2009 r. był skazany na sześć miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata za znieważanie mniejszości narodowych. Na internetowym wideoforum obraził mężczyznę, który podawał się za Roma. Jego wypowiedź została nagrana i zamieszczona w portalu YouTube. Tak trafiła do przedstawicieli Związku Polskich Romów, którzy zawiadomili policję.
"Nie jestem rasistą, a wśród Romów mam nawet dobrych znajomych" - mówił wtedy w sądzie.
- Byłem głupi. Nie chodziło o rasizm, tylko o honor. Ten mężczyzna zaczął obrażać moją matkę i siostrę. A to było kilka dni po śmierci mamy. Nie wytrzymałem. Później ktoś wyciął fragment z jego prowokacją i opublikował jedynie moje słowa - opowiada. - Niestety, człowiek uczy się przez całe życie. I to na błędach. Teraz wiem, że nie dam się już nigdy w ten sposób podpuścić.
Jesteś konfident i donosiciel
Znają go już policjanci w całej Polsce. Ale nie zawsze ta współpraca układa się idealnie: - Kilka razy zdarzyło się, że dyżurny zignorował moje zgłoszenie. Jeden zapytał nawet, czy sam też oglądam pornografię. Pedofile są chorzy, ale policjanci, którzy odmawiają pomocy ofiarom - oni są po prostu źli. Nie mieści mi się w głowie, jak można odłożyć w takiej sytuacji słuchawkę. Czuję się wtedy, jakby ktoś mi w mordę dał.
Raz owszem, ktoś dał. Po kolejnej akcji znajomi zatrzymanego odnaleźli Krzysztofa. Najpierw mu grozili, a później pobili i uciekli. Wybili Krzysztofowi ząb. Często ludzie wyzywają go na internetowych forach. Jeden mężczyzna nagrał nawet wideo, na którym groził mu bronią. "Zamorduję cię. Wiem, gdzie mieszkasz. Przyjadę tam i zrobię z tobą porządek, bo ty jesteś konfident i donosiciel" - mówił.
- Nagrałem go i zgłosiłem sprawę na policję - mówi Krzysztof. - Okazało się, że to Polak mieszkający w Holandii. Broń posiadał nielegalnie. Nie boję się takich jak on. Specjalnie pokazuję twarz, to właśnie mój manifest: nie boję się. To oni powinni się bać. Sąsiedzi mówią: "Wystarczy, że zagwiżdżesz przez okno. Zaraz wszyscy się zbiegniemy i zrobimy porządek z tymi pedofilami". Chciałbym, żeby wszyscy zgłaszali podejrzane ogłoszenia na policję. Nas - normalnych - jest przecież więcej.
Kacap tym razem łowi milfy
Ej blondyna kto cie dyma jak mnie nima? :p
Ej ruda, chcesz żebym Cie ostro zerżnął w dupę bez wazeliny?
(chyba każdy zrozumie bo angielski na poziomie 1cm n.p.m)
Łowcy RP1 to grupa ludzi (miłośników kolei) którzy filmują pociągi a szczytem ich marzeń jest kiedy przejeżdżający pociąg głośno zatrąbi (czyli da sygnał RP1), doprowadzając ich nieomal do fizycznego orgazmu.
daję bo mnie to rozjebało
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów