Na pytanie postawione w podtytule odpowiadam od razu – NIE!
Już nie. Już jest za późno. Za bardzo już wszystko zostało rozmontowane, by można to było tak po prostu naprawić.
System polityczny jaki panuje w Polsce i innych krajach Europy, który nazwano, żeby było śmieszniej „demokracją”, to system oparty o monteskiuszowską zasadę trójpodziału władz. Zasada słusznie zakłada, że każda władza nienawidzi ludu i demokracji. Każda nie powstrzymana dąży do dyktatury. Każda ulega degeneracji i degeneruje, a ta absolutna degeneruje absolutnie. Przeciwdziałać temu miało wprowadzenie zasady niezależności każdej z części władzy, z której w tym celu wyodrębniono władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Historycznie, dla nowej klasy – burżuazji, sięgającej już wtedy po władzę, celem było stworzenie takiego systemu, który przez wzajemną kontrolę i powstrzymanie przed reakcyjnymi działaniami mogącymi przywrócić arystokratyczne przywileje, da burżuazji przodujące miejsce na scenie politycznej. Zasada nie okazała się nazbyt skuteczną a stworzony w oparciu o nią system burżuazyjnej parlamentarnej demokracji okazał się nieodporny na kogoś takiego jak Hitler, który po prostu wybory wygrał w zgodzie z zasadami systemu, a następnie skutecznie go rozmontował. Z czasem system stawał się więc coraz bardziej odporny na zmiany i to nie tylko na zmiany idące wstecz ale i na każdy postęp. Do podstawowego podziału dołączyły następne instytucje reprezentujące jakieś wycinki władzy posiadające mniej lub bardziej niezależną pozycję. Powstał Bank Centralny, Rada Polityki Pieniężnej, Trybunał Konstytucyjny, NIK, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji czy wreszcie Komisja Europejska na którą już nikt w Polsce żadnego wpływu nie ma. Są to instytucje, na które my obywatele nie mamy żadnego wpływu. Nie my je wybieramy. Obsadzają je partie swoimi ludźmi w kadencjach, które nie następują bezpośrednio po sobie. Przy częstych zmianach układów politycznych bardzo ciężko jakiejkolwiek sile politycznej opanować je wszystkie naraz. System potrafi działać też ad hoc. Gdy zajdzie taka potrzeba jest w stanie uchwalić ustawę choćby i po to, by powstrzymać jednego człowieka. Żeby powstrzymać Andrzeja Leppera, któremu udało się wedrzeć na salony, kilka lat temu wprowadzono utratę biernego prawa wyborczego dla osób, które zostały skazane przez sąd tego systemu za to, że … ten system kwestionowały. Wysypywanie zboża okazało się tu większym przewinieniem niż bycie płatnym donosicielem, tajnym współpracownikiem (TW). W tym ostatnim wypadku wystarczy o tym powiedzieć w oświadczeniu lustracyjnym, by móc kandydować. O tym, czy kandydat uzyska w wyborach poparcie, decyduje i tak suweren czyli lud. Lud w myśl zasady suwerenności ludu sformułowanej przez Rousseau jest jedynym źródłem władzy i on ma prawo wybrać kogo tylko chce, nie ograniczany w tym przez władzę, która przecież jest jedynie wykonawcą jego woli. Okazuje się jednak, że i tu system musiał suwerena przywołać do porządku i zawęzić grono kandydatów, spośród których lud może wybierać swych przedstawicieli. Również instytucje takie jak referendum, kwintesencja demokracji, istnieją tylko formalnie skoro 460 ludzi może odrzucić wolę milionów. Jeśli dodać do tego pięcioprocentowe progi wyborcze, które system tak ustalił, by olbrzymia rzesza ludzi nie dorobiła się nigdy własnej reprezentacji, to rysuje nam się obraz betonowego muru, którego przebić nie sposób. Jest to bardzo skuteczne, bo po ponad 20 latach tzw. wolnej Polski, największa grupa społeczna: pracownicy, nie doczekali się własnej reprezentacji. Może te zmiany w ogóle nie są możliwe?
Zmiany na poziomie państwa
Wyobraźmy sobie, że jakimś socjalistom udaje się wprowadzić do parlamentu swoją własną reprezentację. Wyobraźmy sobie nawet, że ta reprezentacja jest na tyle duża, że podejmuje się misji sformowania rządu. Nad mniejszą nawet nie ma się co zastanawiać, rozpracują ją i poprzez różne intrygi zniszczą i w następnej kadencji już ich nie zobaczymy. Zapamiętamy ich jedynie jako aferzystów i gwałcicieli.
Radość z takiego zwycięstwa byłaby równa wielkim społecznym oczekiwaniom. Niestety szybko by się okazało, że taki rząd chcąc dalej działać w zgodzie z porządkiem konstytucyjnym tego państwa natrafiłby na wielki opór w pozostałych, niezależnych od niego elementach systemu. Miałby przeciwko sobie wszystkie media, które są przecież w rękach kapitalistów, a KRRiT została jeszcze obsadzona przez poprzedni układ parlamentarny. Dziurawy budżet, który po latach niszczenia polskiej gospodarki stanowi dziś już tylko około 1/3 PKB ograniczałby projekty zmian brakiem środków na ich finansowanie. Podniesienie podatku dochodowego dla najbogatszych i zmniejszenie ich dla najbiedniejszych poza poczuciem większej sprawiedliwości wiele by nie zmieniło. Dyscyplina budżetowa narzucona przez Konstytucję i Komisję Europejską, opór Banku Centralnego i brak możliwości zaciągnięcia kredytów na reformy w bankach komercyjnych, z których żaden nie jest już bankiem polskim a i ich celem nie jest wspomaganie polskiej gospodarki, pokazałyby niemoc tego rządu i szybko rosnące niezadowolenie zawiedzionego nim społeczeństwa. Do zmiany Konstytucji potrzebna jest większość 2/3; nadal byłby prezydent wybrany w poprzednich wyborach, który wetowałby każdy pomysł socjalistów podważający władzę kapitału; na Komisję Europejską nie mamy praktycznie żadnego wpływu, a ta być może nałożyłaby na nasz kraj jakieś kary gdyby socjaliści spróbowali spełniać swe wyborcze obietnice; Trybunał Konstytucyjny, również z poprzedniego układu, orzekałby całkowicie politycznie o niekonstytucyjności nowych ustaw. Prawo, instytucje państwa, reguły i inne ograniczenia tracą oczywiście na znaczeniu, gdy nowa władza niczym Chavez w Wenezueli cieszy się tak wielkim poparciem, że w każdym momencie może na ulice wyprowadzić miliony ludzi, co w polskich warunkach oczywiście jest następną abstrakcją. I tu powstaje pytanie, czy w tych warunkach, w tym systemie warto w ogóle sięgać po władzę jeśli nie jest się gotowym na dalsze kroki, które niewątpliwie będą prowadzić do konfrontacji i być może amerykańskiej interwencji w „obronie demokracji”? Bo czy wystarczą, by nie stracić poparcia drobne koncesje i odłożenie ad acta rzeczywistych oczekiwanych społecznie zmian?
A może zmiany zacznijmy od odbudowy więzi społecznej i głębokiej moralnej odnowy?
Dobry i zły kapitalista
Nie tylko w społecznej nauce Kościoła ale i wśród wielu zwykłych ludzi pokutuje mit – dobrego lub złego pana. Stąd dosyć częste nawoływania płynące z różnych stron o odnowę moralną, odpowiedzialność społeczną biznesu, apele do sumienia kapitalisty. Bo jak wszyscy będziemy dobrzy i odpowiedzialni to będzie dobrze! Tak jakby problem choćby śmieciowych umów był problemem złej woli jakiś złych ludzi. Nieprawdą jest, by kapitalista już z racji samej pozycji społecznej jaką zajmuje był dobrym lub złym człowiekiem. On po prostu dobrze zna i rozumie swój interes klasowy. To nie jest kwestia dobra i zła, ale interesów, układów sił i rzeczywistości w jakiej się żyje. Jak pokazało ostatnie 20 lat kapitaliści mają dużo większą świadomość własnych interesów niż pracownicy i poprzez swą roszczeniowość potrafili o nie dużo skuteczniej zabiegać.
W państwie takim jak Polska gdzie z Kodeksu Pracy za chwilę pozostaną już same okładki i gdzie neoliberalizm doprowadził do całkowitego rozmontowania instytucji socjalnych pole manewru jest coraz węższe. W latach dwudziestych ubiegłego wieku Ford zdecydował się na podniesienie dwukrotnie płac zatrudnianym w jego fabrykach pracownikom. W ten sposób nowatorski, kultowy i montowany na pierwszej na świecie taśmie tani Ford T kosztował dwie pensje zatrudnionego tam pracownika. Cała liberalna prasa nie ukrywała oburzenia a ówcześni ekonomiści wieszczyli Fordowi rychłe bankructwo. Stało się wręcz przeciwnie. Ford T pierwszy montowany na taśmie w masowej produkcji samochód odniósł ogromny sukces i stał się najpopularniejszym samochodem w USA. Jego sprzedaż i zyski Forda, mimo większych kosztów pracy ,stale też rosły, bo trzeba pamiętać, że również dzięki tym podwyżkom samochód znajdował nabywców wśród zwykłych robotników. Działo się to w czasach jeszcze przedkeynesowskiego rozbudzania popytu, ale same decyzje Forda wpisywały się w te założenia modelu rozwoju gospodarczego.
Dziś znów żyjemy w czasach światowego kryzysu gospodarczego i coraz większego kryzysu społecznego. Jedyną receptą na kryzys jest obniżanie kosztów, zaciskanie pasa i duszenie popytu poprzez cięcia we wszystkich sferach naszego życia. Na dłuższą metę, co widać w Grecji czy Hiszpanii, taka polityka prowadzi do jeszcze większej zapaści i kurczenia się gospodarek. Wiedzą to również co światlejsi kapitaliści. Warren Buffett publicznie żądał, by najbogatsi tacy jak on, płacili wyższe podatki. Ale czy mogą postąpić niczym Ford? U nas, w Polsce? Planowa deindustrializacja Polski doprowadziła do sytuacji, że polski przemysł przestał już istnieć. Większe fabryki, które są już tylko montowniami, należą do ponadnarodowych korporacji i zachodnich koncernów. Te nie są zaś zainteresowane rozwojem naszego kraju ale jedynie jego tanią siłą roboczą. Nie montują tutaj tych swoich samochodów z sentymentu, ale z tego powodu, że płace są tu bardzo niskie a prawa pracownicze w zaniku. Gdy nie ma państwa, gdy państwo zrzuciło z siebie wszelką odpowiedzialność, słusznie można przypuszczać, że gdy koszty pracy pójdą u nas znacząco w górę produkcję przeniosą na Daleki Wschód. A państwo, jakikolwiek rząd choćby i socjalistyczny, ale honorujący zapisaną w Konstytucji zasadę świętości własności prywatnej nic na to poradzić nie będzie mogło, ponieważ na skutek antypolskiej polityki prowadzonej przez kolejne rządy utraciliśmy gospodarczą suwerenność. Stracimy ją jeszcze bardziej wraz z wprowadzeniem EURO, na które żadnego wpływu mieć nie będziemy. Polska przedsiębiorczość to jednak przede wszystkim małe i średnie firmy. I tam myśli się już podobnie jak w tych dużych firmach, a niejaki Kaźmierczak, przewodniczący Związku Przedsiębiorców i Pracodawców w swym liście do Dudy mówi ostatnio wprost „Nie sądzę, że Pan o tym nie wie – ale mimo to informuję Pana, że przedsiębiorcy mają głęboko w dupie, jaką Pan zechce ustanowić płacę minimalną oraz czy zlikwiduje Pan umowy cywilno-prawne.” a mając świadomość kompletnego rozkładu państwa, bezczelny i pewny siebie pisze, że będą państwo sabotować, zatrudniać tylko na działalność gospodarczą, a jak zajdzie taka potrzeba przeniosą swe firmy do krajów gdzie możliwy jest jeszcze większy wyzysk.
Niestety być może ma rację. Bez zmian systemowych tak się właśnie stanie. Już teraz wielu z nich nie płaci tu podatków, mimo że są jednymi z najniższych w Europie. Ale są przecież kraje, gdzie są one jeszcze niższe. Większość kapitalistów działa, do czego po części zmusza ich doktryna neoliberalna, w perspektywie krótkoterminowych zysków i po nich choćby potop. Nie obchodzi ich to, co będzie za rok, dwa czy trzy lata, ale to, ile on jutro zarobi. Nie tylko w Polsce, ale tu chyba szczególnie, w kryzysie liczy się najbardziej krókoterminowa stopa zwrotu inwestycji a nie to, co będzie później. Ten bardziej świadomy pracodawca, zdający sobie sprawę z tego, że niskie płace są nierzadko niewystarczające na odtworzenie już nawet tylko siły biologicznej pracownika, niszczą popyt i kryzys tylko pogłębiają, też musi działać wedle reguł morderczej konkurencji i równania wszystkich w dół. Zmniejszający się popyt powoduje mniejszą sprzedaż, a mniejsza sprzedaż ograniczenie produkcji, zwolnienia, obniżki płac po to, by własne dochody utrzymać na tym samym poziomie, a nawet je jeszcze zwiększyć.
Jak długo? W tym systemie tak długo jak długo to tylko możliwe. Nie następuje rozwój, taka gospodarka wcześniej czy później prowadzi do katastrofy i nie bardzo wiadomo jak to powstrzymać. Na rynku wygrywa przecież ten, kto bardziej tnie koszty. Ten, kto mniej płaci i na gorszych warunkach zatrudnia. Wygrywa ten, kto zamiast umów o pracę stosuje umowy śmieciowe ponieważ jego produkt będzie tańszy niż analogiczny wytworzony u konkurencji, gdzie pracownikom płaci się lepiej i ponosi większe pozapłacowe koszty pracy, ubezpieczenia zdrowotnego i emerytalnego. Taki producent by utrzymać się na powierzchni jest zmuszony przez czysty rachunek ekonomiczny do pójścia tą samą drogą. Drogą cięcia kosztów, bo alternatywą jest przegrana z tymi, którzy już tą drogą poszli. Kto pierwszy się wychyli, ten przegra ku uciesze konkurencji. Dlatego, bez zmian systemowych, woli państwa, odsetek umów śmieciowych będzie się stale powiększał, bo sam proces, gdy nie istnieje państwo jest obiektywny i prostą droga nieodwracalny.
A może szwedzki model?
Kiedy w 89 roku Polska wkroczyła na nową drogę, Balcerowicz i jego ekipa nie pytając społeczeństwa o zdanie, wybrali najgorszy model gospodarki, charakterystyczny do tej pory dla krajów Trzeciego Świata. O rozwiązaniach skandynawskich, które pozwoliłyby zachować zdobycze socjalne i w oparciu o nie a nie mimo nich przyjąć model rozwoju szwedzkiego, nie było nawet dyskusji. Balcerowicz poprowadził nas drogą Chile, Boliwii, Indonezji i wielu innych krajów gdzie swoją doktrynę, nazwaną przez Naomi Klein – Doktryną Szoku, testowali skrajni liberałowie, tzw. Chicago Boys, uczniowie Miltona Friedmana. Wybór skandynawskiej drogi do socjalizmu był wtedy bardzo realny, ponieważ Polska była krajem, w którym niemal wszystko jeszcze było własnością państwową bądź spółdzielczą. Nic jeszcze nie rozkradziono i nic jeszcze za bezcen nie wyprzedano. Od tego czasu jednak zmieniło się bardzo wiele. O ile od początku planu Balcerowicza, planu eksterminacji polskiej gospodarki, z każdym rokiem powoli traciliśmy nasz majątek a nasz katalog praw zdobywanych krwią robotniczą stale się pomniejszał przy mniej lub bardziej biernej postawie społeczeństwa, to działo się to w miarę łatwo. To teraz, gdy państwo przeżarło już niemal wszystko, co zbudowała Polska Ludowa, a resztę rozkradło lub oddało zachodnim korporacjom, odwrócenie biegu historii nie może się już odbyć na gruncie jakiejś kolorowej rewolucji. Jeśli do rewolucji dojdzie i będzie ona miała jakiś kolor, to będzie to kolor czerwieni, czy to sztandarów, czy naszej krwi.
To państwo zawsze chce źle
Jednym z podstawowych warunków ustrojowej zmiany jest uświadomienie sobie, że to państwo, chce źle i od pierwszego dnia po obaleniu komuny prowadzi politykę uwłaszczenia nielicznych i wywłaszczenia mas. Poza wolnością słowa, na którą znów są zakusy, i formalną demokracją, przez ostatnie 20 lat nie uzyskaliśmy żadnego nowego prawa a nasza pozycja jako obywateli stale się pogarsza. Jesteśmy w stałej defensywie wobec roszczeń kapitału i jego niekończącego się apetytu. Komisja Trójstronna, w założeniu miejsce negocjacji i dochodzenia do konsensusu przez strony reprezentujące sprzeczne interesy, od początku była komisją dwustronną. Po jednej stronie razem z pracodawcami występuje rząd a po drugiej strona społeczna, związkowa. Strony są dwie, ale jakby co, to ta pierwsza ma dwa głosy. Komisja nie zbiera się nigdy po to, by rozważać postępowe postulaty społeczne wzmacniające pozycję pracowników wobec pracodawców, ale jedynie po to by strona społeczna zgodziła się na żądania kapitalistów. By stanowiła legitymizację antyspołecznych działań władzy i miejsce podpisywania dokumentów kapitulacji przed żądaniami pracodawców. Strona związkowa mogła się tylko czasem w niej pochwalić swego rodzaju „zwycięstwami”. Gdy pracodawcy żądali zgody na amputację ręki i nogi pracownika, związkowcy twardo negocjowali, że oddadzą tylko jedną nerkę. Przynajmniej na razie, bo potem drugą też oddadzą, nie żądając już w zamian nawet aparatu do dializy.
Żyjemy w państwie, w którym wszystko co prospołeczne, propracownicze jest „przywilejem”, „roszczeniem”, „komunistyczną mentalnością”. Każde zaś żądanie kapitału, jest racjonalne, służące gospodarce i naszej pomyślności, dające szansę na nowe miejsca pracy, a olbrzymie majątki nielicznych zdobyte są „ciężką pracą”, bo zamiast protestować trzeba ciężko pracować, jak pan Kulczyk, to do czegoś się w życiu dojdzie. Nie wszyscy jesteśmy na tą retorykę odporni. Dlatego gdy rozmawiam ostatnio ze znajomym o konieczności powstrzymania kolejnych niekorzystnych dla pracowników zmian w Kodeksie Pracy, skądinąd inteligentnym człowiekiem, on pyta mnie z całą szczerością – a jaka jest nasza propozycja? Samo pytanie zakłada, że choć władza może się mylić, to przecież chce dobrze. Więc jeśli pracodawcy chcą naszej ręki, to mamy z nimi negocjować, by na razie zadowolili się naszym palcem? Dziś, gdy związki dogorywają i władza czuje się coraz silniejsza, ma Komisję Trójstronną w dupie niczym ten Kaźmierczak z ZPP. Przestała już dbać o pozory i to ciało w ogóle zwoływać.
Postulaty pracownicze, w liberalnej nowomowie – roszczenia, jak przed 100 laty można jedynie wywalczyć a nie wynegocjować w jakiejś ich śmiesznej komisji stworzonej jedynie dla pozorów istnienia jakiegoś dialogu ze społeczeństwem. Jedynym, przed czym ta wroga nam władza może ustąpić jest siła oraz groźba realnych strat jakie poniesie budżet, gdy przez naszymi żądaniami nie ustąpi. Lepiej późno niż wcale, związki przypomniały sobie o podstawowej swej broni w walce z pracodawcami i będącą na usługach wielkiego kapitału władzą – o strajku. Od jego powodzenia zależy dziś los całej Polski. Wola oporu i szanse na pracowniczą kontrofensywę. Po tak długo zapowiadanym strajku generalnym, pierwszym od dziesięcioleci, gdy ten się nie uda, gdy Śląsk nie stanie, tym śmielej władza będzie nas wszystkich wykańczać. Pewnych rzeczy nie da się przewidzieć i boją się ich chyba nawet organizatorzy strajku. Ale bogatsi o doświadczenie protestów w sprawie ACTA, nie wiemy w tej chwili czy strajk ten nie stanie się pierwszą kostką domina, iskrą która rozpali mocno spóźnioną polską wiosną. A gdy raz już wyjdziemy na polski plac Tahrir szybko już z niego nie zejdziemy. A takiego antyestablishmentowego buntu boi się po równo i PO, i PiS. Ilość powstających ostatnio ruchów i inicjatyw skierowanych przeciw tej władzy, potwierdza, że coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę, że ten rząd trzeba jak najszybciej obalić. Jako ten rząd, który rządzi w historii ostatniego dwudziestolecia najdłużej, który zdobył już prawie wszystkie elementy trójpodzielonej władzy. Czas nagli i jak nigdy wcześniej rewolucja jest potrzebna tu i teraz. Bez niej nic już zmienić nie można.