18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (4) Soft (8) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Szukaj Forum Odznaki Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie (tylko materiały z opisem) - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 21:32
📌 Konflikt izrealsko-arabski (tylko materiały z opisem) - ostatnia aktualizacja: 2024-07-04, 11:38

#żołnierze wyklęci

Dzisiejsza oprawa podczas meczu Legii Warszawa z Jagiellonią Białystok. Wiem, że na dźwięk lub widok "Legia Warszawa" większość użytkowników Sadola dostaje niesamowitego bólu dupy, ale oprawy kibiców ze Stolicy stoją na najwyższym poziomie.
Dzisiaj to potwierdzili.



Dla osób z bólem dupy wstawiam aktualną tabelę ekstraklasy.



BTW Jebie mnie Polska piłka nożna.
Najlepszy komentarz (89 piw)
kamyqu • 2014-03-02, 19:26
mloncur napisał/a:

zamknąć legię do końca sezonu i po sprawie


I wszystko jasne :


Zresztą to nie w Stolicy kibice napierdalają się maczetami.

Chciałbym się Was zapytać dlaczego nie powstała partia polityczna, która reprezentuje POLAKÓW?
Dlaczego wciąż rządzą osoby, które mają powiązania z zsrr,żydami, rosją czy nie wiadomo kim jeszcze? Dlaczego w wyborach trzeba wybierać miedzy większym i mniejszym złem?

Dlaczego nie powstała partia oparta na przyszłości Polski,dalekosiężnej przyszłości, nie tylko na 4 lata?

Taka której członkowie, działaliby z myślą o Polakach, o Kraju, o Ojczyźnie.
Którzy reprezentowaliby sobą człowieka, któremu zależy, który wierzy, który czuje się dobrze u siebie i nie musi wyjeżdżać za
granice za chlebem. Dlaczego nie ma partii, gdzie będą rządzić Patrioci.

Niedługo 1 marca. Wiele osób zadeklarowało udział w warszawskim marszu. Popieram i podchodzę do tego z całym szacunkiem, ale czy sam pokaz tłumu na ulicy coś zmieni?
Zmierzam do tego, czy powołanie do życia nowej partii politycznej, nie będzie skuteczniejszym przejawem chęci zmiany tego systemu. Aby zmieniać uleczyć organizm od środka. Nie z zewnątrz.

Nie ma co czekać na przebranie miarki jak na Ukrainie i ogólnonarodowy protest. W wolnych wyborach można sprawdzić, ilu Polaków chce zmienić tą farsę jaka panuje w Polsce.

Członkami powinni zostać Polacy, nie związani wcześniej z polityką, czyli osoby które nie są przesiąknięte obłudą, pazernością, chciwością i nie myślące tylko o tym, aby nachapać się jak najwięcej za kadencji.
Osoby, które nie mają wypranych mózgów przez obecne i byłe partie polityczne.
Osoby, które wierzą w Naród, które wierzą w Polskę i nie chcą aby walka ich przodków poszła na marne!

Czekam na dyskusję do początkowego pytania, krytykę, słowa poparcia lub 'popierdoliło Ci się we łbie, weź się do roboty'.

Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego odrzuciło wniosek o unijne dofinansowanie dla projektu nowoczesnego Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce. Skandaliczne jest to, że w kategoriach „ocena potrzeby realizacji projektu, ważność projektu z punktu widzenia polityki kulturalnej państwa i aspekt społeczny” komisja przyznała… zero punktów! - informuje Gazeta Polska Codziennie.

Ostrołęckie Muzeum Żołnierzy Wyklętych ma być z założenia nowocześniejsze niż Muzeum Powstania Warszawskiego w stolicy kraju i Muzeum Armii Krajowej w Krakowie.

Hołd bohaterom w miejscu ich kaźni
Po podwórku miały się przechadzać holograficzne sylwetki żołnierzy podziemia – czyli powstałe z laserowego światła, trójwymiarowe postaci. – Witałyby one odwiedzających, snuły się po podwórku, stwarzając wrażenie obecności ducha żołnierzy w tym szczególnym muzeum – mówi „Codziennej” Wojciech Dorobiński, rzecznik Urzędu Miasta w Ostrołęce. W projekcie muzeum założono pełną digitalizację zbiorów i multimedialność przy wykorzystaniu najnowszych technologii. Ta placówka XXI w., skierowana przede wszystkim do młodego odbiorcy, ma powstać w absolutnie szczególnym miejscu. W przebudowanym kompleksie budynków dawnego Aresztu Śledczego w Ostrołęce, w którym właśnie przetrzymywani byli i katowani żołnierze podziemia niepodległościowego.

Przypominamy, że to region Ostrołęki był nasycony oddziałami partyzanckimi. Na tych terenach walczyło ok. 3,5 tys. żołnierzy. - czytamy w GPC.

Ręce opadają.
Najlepszy komentarz (20 piw)
Polandball • 2014-02-12, 18:01
6 mln na świątynie Opatrzności Bożej (dokładnie na muzeum Jana Pawła II i prymasa Wyszyńskiego)

60 mln na muzeum powstania warszawskiego

Jeżeli muzeum miałoby być tak nowoczesne, jak powstania warszawskiego to 6 mln nie wystarczyłoby nawet na rozpoczęcie budowy.

Same premie przyznane przez Wannę Gronkiewicz-Waltz od 2006 roku wyniosły bagatela 318 mln.
Dokładnie 50 lat temu, 21 października 1963 r. zginął w walce ostatni żołnierz polskiego podziemia antykomunistycznego i niepodległościowego. Józef Franczak należał do podziemnej armii, która po wojnie podjęła walkę z nową okupacją. To było Powstanie Antykomunistyczne.



Sierżant Józef Franczak ps. Lalek ukończył Szkołę Podoficerską w Centrum Wyszkolenia Żandarmerii w Grudziądzu, a następnie został przydzielony do Plutonu Żandarmerii w Równem. Tam zastała go wojna. Po 17 września 1939 aresztowany przez Sowietów, lecz zdołał uciec z niewoli. W 1940 wstąpił do ZWZ a następnie do AK. Działał w podziemiu do 1944. W 1944 jako oficer, został przymusowo wcielony do wojska ludowego.

W styczniu 1945, będąc świadkiem wydawania i wykonywania wyroków śmierci na AK-owcach zdecydował się na dezercję. Uznał, że to nie jest polska armia, lecz obca, tyle że polskojęzyczna.

Brał udział w zamachach na tzw. utrwalaczy władzy ludowej – milicjantów i żołnierzy formacji bezpieczeństwa. Kilka razy był ranny. W 1946 r. został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Podczas transportu do UB dowodził akcją w której aresztowani zlikwidowali obstawę.

W 1947 r. dołączył do oddziału kpt. Zdzisława Brońskiego Uskoka, podkomendnego płk. Hieronima Dekutowskiego Zapory. Był również dowódcą patrolu zbrojnego, odpowiedzialnego za szukanie konfidentów NKWD-UB. Były kary chłosty, a w przypadkach skrajnych kara śmierci.



Józef Franczak ps. Lalek nie ujawnił się w czasie amnestii w kwietniu 1956. Skazany na banicję, wyjęty spod prawa przez ówczesne władze, aż do 21 października 1963 roku ukrywał się, bez przerwy będąc jedną z najbardziej poszukiwanych w kraju osób. Wydał go konfident SB. Podczas obławy 21 października 1963 r. 35 esbeków i zomowców osaczyło Lalka. Próbował się wycofać lecz podczas wymiany strzałów został śmiertelnie ranny, zmarł po kilku minutach. Esbecy odcięli mu głowę i tak zbezczeszczone ciało oddali rodzinie.



LINK
Cytat:

17 września w rocznicę agresji ZSRR na Polskę, wandale powiązani ze środowiskami lewicowymi zniszczyli, powstały 1 sierpnia tego roku w Bełchatowie mural, poświęcony podziemiu niepodległościowemu.
Na murale przedstawiającym lokalnych bohaterów lewicowcy napisali "NSZ pod sąd, a nie na pomniki". Oblali też czerwoną farbą Krzyż NSZ-u przedstawiającego Orła Białego wpisanego w krzyż na tle Szczerbca. Niżej wandale narysowali również 3 strzałki - symbol lewicowo-żydowskich bojówek terrorystycznych działających przed wojną w Polsce oraz Republice Weimarskiej.


Źródło: Narodowcy.net


Źródło: ebelchatow.pl
70. lat temu oddział Narodowych Sił Zbrojnych dowodzony przez ppłk Leonarda Zub-Zdanowicza zlikwidował pod Borowem groźną sowiecką grupę rabunkową – oddział GL im. Jana Kilińskiego. To symboliczny początek wojny Żołnierzy Wyklętych z komunistycznym okupantem



Wydarzenia sprzed siedemdziesięciu lat jakie rozegrały się pod Borowem na Lubelszczyźnie przez cały okres PRL były zakłamywane przez komunistyczną propagandę. Tuz po wojnie część żyjących żołnierzy NSZ z oddziału „Zęba”- Leonarda Zub-Zdanowicza została ujęta przez UB, i po torturach skazana na śmierć lub wieloletnie więzienia. Cała sprawa stała się też pretekstem do oskarżenia żołnierzy NSZ o rzekomy „faszyzm”. W III RP komunistyczne kłamstwo propagowane pod szyldem „Mordu pod Borowem” wciąż jest powtarzane, a żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych, którzy 9 sierpnia 1943 roku likwidując oddział GL zapobiegli gwałtom,mordom i rabunkom na mieszkańcach Lubelszczyzny- nadal znieważani.

A jak wyglądała akcja pod Borowem w rzeczywistości? Oddział GL im Jana Kilińskiego zawiązał się na terenie Lubelszczyzny ( operował m.in. w okolicach Kraśnika i Borowa) na przełomie lipca i sierpnia 1943 roku. Według różnych źródeł liczył od 25 do 30 gwardzistów. Część z nich wcześniej działała w grupie rabunkowej Józefa Liska, która- funkcjonując również pod szyldem „ludowego wojska” dopuściła się szeregu gwałtów i rabunków na okolicznej ludności. Dziś już wiadomo, że funkcjonująca od 1940 roku grupa Józefa Liska „Lisek” ma na sumieniu kilkanaście morderstw- również kobiet i dzieci. Lisek został zastrzelony przez kompana- „Bartosza” w czerwcu 1943 roku, a jego grupa ostatecznie włączona w skład Oddziału GL im Jaka Kilińskiego. Dowódcą został niejaki „Słowik”.- Stefan Skrzypek, również mający bandycką przeszłość np. w grudniu 1942 roku brał udział w napadzie na majątek ziemski pod Gościeradowem, obciąża go śmierć co najmniej kilkunastu osób z miejscowej ludności, którą podejrzewał o współpracę z AK lub NSZ. Oddział GL im Jana Kilińskiego nie przeprowadził żadnej akcji przeciw Niemcom.

Na początku sierpnia 1943 roku oddział GL pod dowództwem „Skrzypka” przemieścił się w okolice Borowa. Tam ponownie grożąc terrorem zmuszał miejscową ludność do oddawania żywności i majątku. Część historyków jest zdania, że „Skrzypek” dostał polecenie likwidacji oddziału NSZ i pacyfikacji majątku ziemskiego Borów, który dawał schronienie żołnierzom Podziemia Niepodległościowego.

Do spotkania „Słowika” z dowódcą NSZ wówczas rotmistrzem Leonardem Zub-Zdanowiczem doszło w nocy z 8 na 9 sierpnia 1943 roku. „Ząb” usiłował przekonać bojówkarzy by porzucili komunistów i przyłączyli się do niepodległościowego podziemia, a także postawili przed sądem wojennym winnych kradzieży i morderstw. Od „Słowika” usłyszał, że nie ma o tym mowy, a Polska niebawem zostanie podporządkowana ZSRR.

„Słowik” dostał kilka dni do namysłu. Wobec odmowy podporządkowania się, złożenia broni i wydania przestępców żołnierze NSZ zaatakowali obozowisko komunistów i rozbroili ich bez oddania nawet jednego wystrzału. GL-owcom odebrano broń i przeprowadzono nad nimi sąd polowy, który za zdradę Rzeczypospolitej, morderstwa, gwałty i rabunki skazał komunistów na śmierć. Wszyscy z wyjątkiem dwóch zostali rozstrzelani. Życie darowano tylko dwóm członkom oddziału GL – Rosjaninowi, bowiem Zub-Zdanowicz jako prawnik uznał, że osoby obcej narodowości nie można skazywać za zdradę Rzeczypospolitej i młodemu chłopakowi, który dopiero dołączył do oddziału GL, a więc nie brał udziału we wcześniejszych mordach. Część historyków twierdzi, że również dwóm innym członkom GL udało się zbiec.

Tuż po akcji pod Borowem komunistyczna propaganda zaczęła nieprawdziwie głosić, że GL-owcy zostali wymordowani podczas wspólnej kolacji, a wydarzenia ochrzciła mianem „Mordu pod Borowem”. Natychmiast zaczęto głosić tezę podtrzymywaną przez niektórych historyków do dziś o „bratobójczym mordzie” i „wojnie domowej”. Na część „bohaterów z oddziału GL Jana Kilińskiego poległych pod Borowem” pisano wiersze, nadawano ich patronat szkołom.

Po wojnie UB zaczęła tropić tych żołnierzy NSZ, którzy wraz z „Zębem” i utworzoną później Brygadą Świętokrzyską nie przedostali się na Zachód. W 1953 roku przed Sądem Rejonowym w Lublinie, po wcześniejszym aresztowaniu i torturach stanęli żołnierze NSZ- Leon Cybulski ps „Znicz”, Kazimierz Poray-Wybranowski ps „Kret” oraz Ryszard Ławruszczak „Zagłoba”. Cybulski skazany został na śmierć, pozostali dwaj na wieloletnie wyroki więzienia. Zrehabilitowano ich dopiero pod koniec lat 90-tych.

Dziś wielu historyków jest zdania, że data 9 sierpnia powinna być traktowana jako symboliczny moment rozpoczęcia wojny przez podziemie antykomunistyczne z sowieckim okupantem.

Cześć i chwała żołnierzom NSZ.

Na zdjęciu – rotmistrz (później ppłk) Leonard Zub-Zdanowicz, ps. „Ząb” dowódca oddziału NSZ swojego imienia, później szef sztabu Brygady Świętokrzyskiej

dorzeczy.pl/za-zdrade-polski-komunistom-smierc/
Pomnik Żołnierzy Wyklętych poległych na Kresach odsłania w Augustowie Fundacja "Pamiętamy".



POMNIK ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH POLEGŁYCH NA KRESACH
25 sierpnia br. w Augustowie, staraniem Fundacji "Pamiętamy", przy wsparciu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz Burmistrza Augustowa, odsłonięty zostanie pomnik poświęcony żołnierzom Polski Podziemnej, którzy polegli na Kresach II Rzeczypospolitej w walce z Sowietami w latach 1944-1954.

Uroczystość rozpocznie się o godzinie 12.00 Mszą Św. w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa, przy ul. 3 Maja. Po Mszy Św. nastąpi uroczysty przemarsz pod pomnik (ul. Portowa, przy moście), gdzie będzie miała miejsce dalsza część ceremonii, m.in. odczytany zostanie Apel Pamięci.

Na pomniku uwiecznione zostaną personalia lub pseudonimy - w zależności od stanu aktualnej wiedzy – ponad 650 naszych rodaków, Żołnierzy Wyklętych, Żołnierzy Niezłomnych, którzy wytrwali do końca na kresowych, straconych posterunkach – płacąc za to cenę najwyższą. Kolejnych 858 naszych braci, którzy w walce tej stracili życie, a których nazwisk ani pseudonimów nie udało się dotąd ustalić, zostanie uhonorowanych wspólnym napisem memoratywnym.

Pomnik upamiętni zatem ofiarę ponad 1500 żołnierzy Polski Podziemnej, którzy zginęli na terenach na wschód od linii Curzona (za tzw. kordonem) w walce z Sowietami po lipcu 1944 r.


Jeden z pododdziałów ppor. Anatola Radziwonika "Olecha" przed ziemianką. Ppor. "Olech" siedzi przed grupą, nad nim NN "Lis". Drugi od lewej (w rogatywce) adiutant ppor. "Olecha", Zygmunt Olechnowicz "Zygma", "Grom". W okresie okupacji niemieckiej partyzant oddziału ppor. Czesława Zajączkowskiego "Ragnera"; ciężko ranny wiosną 1949 r. wpadł w ręce NKWD. Skazany na 25 lat łagrów, po wyjściu zamknięty w psychuszce, gdzie zmarł. Zdjęcie ze stycznia 1948 r.

Dla znakomitej większości z Nich będzie on symboliczną mogiłą, gdyż Ich doczesne szczątki zostały pogrzebane przez Sowietów w nieznanych do dziś miejscach. Pomnik, który stanie w Augustowie, będzie pierwszym w naszej Ojczyźnie zbiorowym upamiętnieniem Żołnierzy Wyklętych z Kresów poległych i pomordowanych, w tym zamęczonych w łagrach, za kordonem.

źródło:podziemiezbrojne.blox.pl

A tutaj coś dla hejterów polskiego hip hopu którzy uważają, że raperzy nawijają o niczym oraz "jebaniu policji"

"Jeśli kochasz kraj, z którego pochodzisz
Nie jest ci obojętne gdzie twe dziecko się urodzi
Jesteś dumny z języka, w którym będzie mówić
Złóż z nami hołd dla tych wszystkich ludzi"
Najlepszy komentarz (30 piw)
sskull • 2013-08-24, 23:26
@Zaethrael

Kibice czy jak tam zaraz hejty będą krzyczeć "KIBOLE, CHOŁOTA i WANDALE" to jest jedyna na dzień dzisiejszy tak duża grupa ludzi która bez obłudy i strachu wali w mordę wszystkim komuchom i złodziejom którzy udają, że walczą za ten kraj. W całej naszej polityce i tzw. establishmencie jest garstka patriotów którzy chcą dobra dla ojczyzny. Lecz gdy przyjdzie co do czego to JKM i garstka gości w garniturach nic nie zdziała gdy reszta lewaków spierdoli.

Oczywiście nie pochwalam wandalizmu, napierdalania się kosami, maczetami i innymi świetlnymi mieczami bo jest to dla mnie chore.
Polecam Ci obejrzeć sobie dokument "Bunt Stadionów" który może choć trochę zmieni twój pogląd na temat "CHOŁOTY ZE STADIONÓW". Zobaczysz jak Czerwone Pedały za pomocą "milicji" i mediów kreują wizerunek kibiców.

A hejterom z klapkami na oczach którzy czerpią informacje z tvnu, gazety wyborczej itp gratuluje bezmózgowia.
21 października 1963 r. Godz. 15:45. Majdan Kozic Górnych – spokojna wieś nieopodal Lublina. Od ostatnich pomruków wojny minęło już prawie 20 lat. Nikt tutaj nie chciał już o niej pamiętać. Każdy z mieszkańców prowadził w miarę spokojne życie – pracował w gospodarstwie, chodził do pobliskiego Kościoła, spotykał się z sąsiadami. Ludzie chcieli mieć święty spokój po okropnościach wojny. Nikt nie śmiał stawiać oporu władzy komunistycznej, która była niezachwiana.

Tymczasem w okolicy jednego z gospodarstw – Jana i Wacława Beciów, nagle z nieoznakowanych samochodów wysiada przeszło 40 funkcjonariuszy ZOMO i SB, którzy pośpiesznie obstawiają całe gospodarstwo. Otrzymali cynk od swojego kapusia, że w zabudowaniach ma się znajdować poszukiwany listem gończym „bandyta” Józef Franczak – ostatni partyzant podziemia niepodległościowego, który od 18 lat ukrywał się przed bezpieką.

Po obstawieniu zabudowań Becia Jana zauważyliśmy wychodzącego osobnika – wspominał oficer SB Ludwik Taracha – Po sylwetce i zachowaniu się domyśliłem się, że może to być Franczak. Franczaka usiłował zatrzymać „przewodnik psa”, jednak Franczak zaczął uciekać do stodoły. Po 2 minutach wypadł z innej strony stodoły i zaczął strzelać do „przewodnika”. „Przewodnik” cofnął się, a Franczak zaczął uciekać w kierunku lasu i cały czas strzelał z jednego pistoletu. Następnie, gdy zauważył funkcjonariuszy MO stojących na obstawie, którzy [wzywali] go do odrzucenia broni i podniesienia rak do góry, Franczak wrócił w kierunku zabudowań, wskoczył w krzaki, po paru sekundach wybiegł i wówczas zauważyłem, że miał na sznurku na szyi teczkę i [w] obydwu rękach miał pistolety, z których równocześnie strzelał. Przebiegł obok mnie i funkcjonariusza MO z ZOMO i pobiegł do zabudował Czesława Repińskiego.

„Lalek” nie miał zamiaru rezygnować z walki o własne życie, chociaż szanse na przeżycie miał niewielkie – rozsądek nakazywał, żeby się poddać. Ale Franczak wiedział czym skończyłoby się schwytanie przez komunistów – nie mógł się poddać…


Artystyczna wizja śmierci „Lalusia''

W zabudowaniach Repińskiego schronił [się] w poddachu [wozowni]. Ja zbliżyłem się do poddachu ze strony zachodniej, z funkcjonariuszem z ZOMO ze strony wschodniej. Obydwaj trzymaliśmy pistolety w ręku, jednak w tym czasie nie strzelaliśmy. Nadmieniam, że w momencie, gdy Franczak wypadł z krzaków i minął nas, oddaliśmy kilka strzałów w jego kierunku. Ja udałem się do wewnątrz poddachu i w odległości około 3 metrów zauważyłem skulonego Franczaka, natychmiast się podniósł i oddał trzy strzały w moim kierunku. Ja też zacząłem do niego strzelać i gdy zabrakło mi amunicji w moim magazynku, wycofałem się za pryzmę kamieni. Franczak furtką wybiegł z poddachu i udał się do następnych zabudowań. W czasie ucieczki nie strzelał, my strzelaliśmy, a inni funkcjonariusze ZOMO wzywali, ażeby rzucił broń i się zatrzymał. Franczak nie zatrzymał się, a dobiegł do mieszkania Ludwika Misiury i wszedł do ogródka między bzy i jaśminy, klęknął tam na kolana i zaczął strzelać do dwóch funkcjonariuszy MO biegnących w jego kierunku. Funkcjonariusze zaczęli strzelać w jego kierunku – po krzakach.

Potyczka dla postronnego obserwatora musiała wyglądać jak obława gończych psów na samotnego wilka, który wierzga i walczy do końca o przetrwanie. Dysproporcja sił była kolosalna, ale mimo tego nasz wilk nie dawał za wygraną. Musiał pewnie wzbudzić w funkcjonariuszach bezpieki szacunek i jednocześnie strach. Czy w dotychczasowej „służbie” spotkali się z kimś tak zdeterminowanym w walce o własne życie jak Franczak?

W pewnym momencie zauważyłem stojąc w odległości około 15 metrów od Franczaka, że się przewrócił i upadł twarzą do ziemi. Dobiegliśmy do Franczaka, wzięliśmy go za ręce, podnieśliśmy twarzą do góry, Franczak po upływie około 2 minut zmarł. Obok prawej ręki Franczaka leżał pistolet TT, na wysokości kolan teczka, obok teczki granat obronny z zapalnikiem. Drugi pistolet, jakiej marki – nie pamiętam, bez amunicji znajdował się w teczce. W teczce również były jeszcze dwa granaty obronne, magazynek do pistoletu TT, magazynek z amunicja do pistoletu piętnastostrzałowego i amunicja, ile sztuk, nie pamiętam. Na miejscu dokonano oględzin zwłok przy udziale lekarza, a następnie przewieziono [je] do prosektorium Z[akładu] M[edycyny] S[ądowej] w Lublinie.


Zdjęcie pośmiertne Józefa Franczaka.

Bezpieka tak go znienawidziła, że po sekcji zwłok ciało Franczaka pozbawiono głowy. Zbezczeszczone zwłoki anonimowo pochowano przy ul. Unickiej, gdzie wcześniej chowano straconych na zamku w Lublinie. Dopiero po 20 latach pozwolono rodzinie na pochowanie Franczaka w rodzinnym grobowcu. Do dzisiaj nie wiadomo, gdzie komuniści pozostawili jego głowę. Śledztwo prowadzone w sprawie znieważenia zwłok Franczaka zostało umorzone w 2008 r.

Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą

Józef Franczak urodził się w 1918 r. na Lubelszczyźnie. Z relacji jego najbliższej rodziny wiemy, że w młodości był spokojnym chłopcem, który lubił się uczyć – nauczyciele darzyli go dużą sympatią. Spędzał dużo czasu przy czytaniu książek, był bardzo ciekawy świata, ale jego rodziców nie było stać na edukację syna. Postanowił wstąpić do wojska.

W Wojsku Polskim II RP ukończył szkołę podoficerską. Walczył w kampanii wrześniowej – dostał się do niewoli sowieckiej, ale udało mu się zbiec. Po powrocie w rodzinne strony wstąpił do AK. Walczył w konspiracji. Po wyrwaniu z ogniska rodzinnego jego domem stali się ludzie z konspiracji. Tak oceniali jego charakter jego towarzysze. „Lalek” był zdecydowany. To był zawodowy żołnierz, podoficer żandarmerii i do tego współpracownik „dwójki”, tzn. drugiego oddziału czyli defensywy. Do wywiadu czy do żandarmerii nie brali pierwszego lepszego, tylko ludzi zdrowych i psychicznie mocnych. Był człowiekiem bardzo spokojnym, opanowanym. Do niczego nie podchodził żywiołowo, bez przygotowania. Potrafił w każdej sytuacji zachować zimną krew co wielokrotnie uratowało mu życie.


Józef Franczak (po prawej) w mundurze podoficera żandarmerii. 1939

Po wkroczeniu Sowietów na ziemie polskie, wstąpił do 2 Armii Ludowego Wojska Polskiego – gdy zobaczył mord na AK-owcach rozstrzeliwanych masowo przez sowiecki sąd specjalny postanowił zdezerterować. Miało to miejsce prawdopodobnie na początku 1945 r. Od tego czasu zaczął się jego 18 letni okres ukrywania i walki z komunistami.

Walczył na Lubelszczyźnie w oddziale „Zapory”. Franczak miał wielokrotnie niezwykłe szczęście podczas tych walk. Został raz schwytany przez UB – udało mu się zbiec, przy okazji zabijając konwojujących go funkcjonariuszy. Jedną z sytuacji, która mogła skończyć się niechybnie śmiercią opisuje Radosław Wójcik, autor niepublikowanej biografii o Franczaku:

Latem 1946 r. […] w nocy został zaskoczony przez grupę operacyjną złożoną z funkcjonariuszy MO i żołnierzy KBW. […] Gdy ze snu wyrwało go wołanie o to, by się poddał, a pierwszą rzeczą, którą ujrzał była broń wymierzona w jego kierunku, natychmiast sięgnął po pistolet, z którego oddał strzał do milicjanta stojącego na drabinie. Jak się później okazało był to strzał śmiertelny, a milicjantem był Józef Winiarczyk, komendant posterunku MO w Rybczewicach. Ze strychu obory wydostał się wyrywając dziurę w strzesze dachu, następnie zeskoczył na dół. Na podwórku uciekając przed obławą ranił śmiertelnie żołnierza KBW. Po raz kolejny szczęśliwie uszedł z życiem.


„Lalek” (treci od lewej). fot. podziemiezbrojne.blox.pl

Od 1947 r. walczył w oddziale „Uskoka”. W 1947 r. nie skorzystał z amnestii, bo wiedział, że mając na sumieniu nie jednego funkcjonariusza bezpieki władza mu nie podaruje. Jako jeden z nielicznych „wyklętych” musiał się ukrywać dalej. Początkowo wyjechał do Sopotu. Po kilku miesiącach wrócił i powrócił do oddziału „Uskoka”. W maju 1948 r. jego patrol wpadł w zasadzkę – przeżył tylko „Lalek”.

Kolejna sytuacja, która mogła się zakończyć tragicznie miała miejsce 24 grudnia 1948 r. – „Lalek” razem z kolegą zostali zaproszeni przez jego znajomą na opłatek:

„Po pewnym czasie domownicy zauważyli, że na zewnątrz domu są jacyś obcy ludzie. Jak się później okazało byli to funkcjonariusze MO i UB, którzy otoczyli dom. Gdy syn państwa Mazurków – Henryk wyszedł na zewnątrz, by sprawdzić co takiego dzieje się przed domem, od razu podeszło do niego dwóch ludzi należących do grupy operacyjnej. Wypytywali go kto jest w mieszkaniu, ale gdy nie uzyskali zadowalającej odpowiedzi weszli wraz z nim do domu. W środku zastali samych domowników, lecz jeden z funkcjonariuszy zwrócił uwagę na poruszającą się klamkę w drugim pomieszczeniu, dokąd skierował swoje kroki. W tym miejscu ukrywał się „Laluś”. Po otwarciu drzwi rozległy się strzały – Franczak ranił funkcjonariusza UB […], ale podczas wymiany ognia także został ranny w brzuch, pomimo tego udało mu się uciec z okrążonego domu”. I tym razem sprzyjało mu szczęście.


„Laluś” w towarzystwie kobiet, 1944 r.

Przez następne miesiące lizał się z ran. Kolejny rok nie był szczęśliwy – bezpieka rozbiła jego oddział, a w maju 1949 r. zginął z rąk ubeków jego dowódca „Uskok”. Lalek od tego czasu ukrywał się sam i zmawiał się na niektóre akcje z innymi konspiratorami. Od 1953 r. Franczak pozostał sam z jego dawnych kompanów – reszta zginęła lub została wyłapana przez komunistów. Od tego czasu „Lalek” samotnie walczy o swoje życie.

Bezpieka przez kilkanaście lat próbowała go rozpracować i schwytać. Miał ok. 200 współpracowników, którzy pomagali mu się „melinować” i ukrywać przed komunistami. Jego doświadczenie i umiejętności doceniali nawet esbecy, którzy mimo usilnych prób nie mogli go schwytać. Udało się go namierzyć dopiero gdy zwerbowali agenta z najbliższej rodziny Franczaka.

Franczak nie był bynajmniej desperatem. Marzył o normalnym życiu, miał narzeczoną a z nią syna. Miał do czego wracać, ale nie wyobrażał sobie życia w PRL-u. Czekał na wybuch kolejnej wojny i zmianę sytuacji w Polsce. Nie doczekał się…

źródło:
blog.surgepolonia.pl/2012/10/ostatni-%E2%80%9Ewyklety-jozef-franczak-%...

Groźny bandyta A. Kiszka
Pan_Generał • 2013-05-29, 20:31
Świetny artykuł o Adamie Kiszce, który ukrywał się przed komunistami przez kilka dobrych lat.
----------

Władze PRL przedstawiały go jako pospolitego bandytę, człowieka niewartego szacunku. Ale poszukiwały go z wielką energią – jeden z ostatnich antykomunistycznych partyzantów wodził je za nos przez kilkanaście lat

Mała miejscowość wśród lasów na Pomorzu Zachodnim, z dala od głównych dróg i linii kolejowych. Przed niewielkim, pomalowanym na żółty kolor domkiem stoi starszy mężczyzna w kowbojskim kapeluszu. Taksuje wzrokiem przybysza. – Mało zmienił się Pan, choć minęło niemal pół wieku. Ten sam sposób trzymania głowy, włosy tak samo opadają na czoło. Nawet patrzy Pan tak jak wtedy – powiedziałem, wspominając starą fotografię sprzed 47 lat.
CZŁOWIEK Z FOTOGRAFII



Ten sam mężczyzna, tyle, że młodszy; stoi na pierwszym planie, z rękami do tyłu, skuty kajdankami; ubrany w podniszczoną marynarkę, u jego stóp leży skrzynka. Nie patrzy w obiektyw. Obok niego, zasłaniając sobie twarz, klęczy milicjant w kombinezonie i hełmie, jedną ręką trzyma skutego za nogawkę grubych spodni. Z prawej strony widać mężczyznę w kożuchu do ziemi, z piersi zwisa mu pistolet maszynowy. W tle sosenki, niektóre jakby wyrwane z ziemi. Spośród nich wyłania się głowa cywila z latarką w dłoni. Inny cywil, ubrany w jesionkę, spodnie wpuszczone w skarpety wywinięte na buty, ma wyraźnie zadowoloną twarz; pod nią niecodzienna w tej scenerii biała koszula i krawat. W kadrze nie zmieścił się pies, widać jego nogi.

Zdjęcie zrobił milicyjny fotograf przy pomocy lampy błyskowej – był wieczór, 30 grudnia 1961 r., Lasy Janowskie, Lubelszczyzna. Mężczyzna na zdjęciu to Andrzej Kiszka „Dąb”. Miał wtedy 39 lat; w partyzantce od 1942 r., w oddziałach antykomunistycznych od 1945 r. Ukrywał się w leśnym bunkrze od 1953 r.

– Zostałem wydany, bo sami by mnie nie znaleźli – mówi Kiszka. Rozkłada na stole dokumenty, książki, fotografie. Jest maj 2008 r.

– Śniegu wtedy było nawalone z pół metra. Słyszałem w bunkrze, jak nade mną chodzą, potem jak odgarniają śnieg i rozbijają zmarzniętą ziemię. Szmatami umoczonymi w nafcie zatkałem oba wywietrzniki, żeby psy nie wyczuły i czekałem. Miałem pepeszę, pistolet Vis, granaty, niby mogłem się bronić, ale nie było żadnych szans. Kiedy otworzyli właz, wyszedłem i się poddałem. Od razu schwycili mnie za ręce i skuli. Zawieźli najpierw do Biłgoraja, tam spisali wszystko, co było w bunkrze, i jeszcze tej samej nocy powieźli mnie do Lublina.

Jeden z eskortujących go ubowców powiedział: „Kiszka, nie bój się, teraz już nie biją i do Rosji nie pojedziesz”. Śledztwo trwało pół roku. – Chodziło im o broń – mówi Kiszka. „Pokaż, gdzie jest schowana broń, to będziesz traktowany jak polityczny, a jak nie, to jak zwykły bandyta”.



Andrzej Kiszka (urodzony w 1922 roku) mieszkał wraz z rodzicami i dwoma braćmi w wiosce Maziarnia, na skraju Lasów Janowskich. Kiszkowie mieli tam gospodarstwo. W 1941 roku wstąpił do Batalionów Chłopskich, ale zrezygnował, bo – jak twierdzi – w BCh „był bałagan”. Przeszedł do Armii Krajowej, w której „był porządek”. Młodzi chłopcy dostarczali żywność i broń do partyzanckiego oddziału Narodowego Zjednoczenia Wojskowego (prawicowego ugrupowania później scalonego z AK) majora Franciszka Przysiężniaka „Ojca Jana”. Po wielkich pacyfikacjach Lasów Janowskich przez Niemców w 1943 i 1944 r., Kiszka wstąpił do oddziału „Ojca Jana”. – Polityką się nie interesowałem – zaznacza.

W lipcu 1944 r., kiedy Lubelszczyznę zajęła armia sowiecka wraz z wojskami Berlinga, Kiszka ujawnił się i na polecenie szefa miejscowej placówki Armii Krajowej wstąpił do milicji. W listopadzie 1944 roku dowiedział się, że do leśnych wiosek ma przybyć ekspedycja NKWD, aby aresztować AK-owców oraz wrogów „władzy ludowej”. Zawiadomił komendanta placówki oraz zagrożonych aresztowaniem i wraz z 2 kolegami z oddziału „Ojca Jana” zdezerterował z posterunku MO, zabierając ręczny karabin maszynowy. Wieczorem przyjechało NKWD i aresztowało ludzi, posługując się gotowymi listami. Wywieziono wszystkich na Sybir.


OMOTANI PRZEZ AGENTÓW

Kiszka zaczął się ukrywać. Od 1945 r. był w oddziale partyzanckim NZW Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka”. Zastępcą „Wołyniaka” był znajomy Kiszki, pochodzący z sąsiedniej wioski – Adam Kusz „Garbaty”. „Wołyniak” popełnił samobójstwo w końcu grudnia 1946 r. (w zranioną rękę wdała się gangrena). Liczący około 20 ludzi oddział „Wołyniaka” podzielił się na dwie grupy. Jedną z nich dowodził „Garbaty”; był w niej też Andrzej Kiszka. Gdy ogłoszono w kwietniu 1947 r. amnestię, Kiszka ujawnił się. Kusz pozostał w lesie. Jednak Kiszką po kilku miesiącach zaczęło interesować się UB.

– Przestałem nocować w domu i odtąd zawsze miałem przy sobie granat i dwa pistolety – mówi. Wrócił do lasu. – Poszedłem do oddziału Kusza i w nim już zostałem – dodaje Kiszka.

Oddział Adama Kusza, liczący w różnych okresach od 7 do 12 ludzi, przede wszystkim byłych partyzantów „Ojca Jana” oraz „Wołyniaka”, ukrywał się w Lasach Janowskich, a często również przechodził na Rzeszowszczyznę. Nastawiony był na przetrwanie – liczono na wojnę. Grupa była doskonale uzbrojona – wszyscy mieli ręczne karabiny maszynowe. Do największych sukcesów partyzantów Kusza należało wysadzenie w 1947 roku budynku w Kuryłówce przeznaczonego na posterunek MO. 13 czerwca 1950 roku oddział przeprowadził chyba ostatnią akcję bojową na gminną spółdzielnię w Andrzejowie pod Janowem. Zdobyto sporo żywności, materiały przemysłowe i około 100 tysięcy złotych.

– Ludzie byli do nas przychylnie nastawieni, bo dawaliśmy w tyłek PPR-owcom i donosicielom, ale już się bali. Wciąż byliśmy tropieni. Mieliśmy, więc bunkry w lasach i różne kryjówki – mówi Kiszka.

W 1950 roku Urzędowi Bezpieczeństwa udało się do oddziału wprowadzić swoich agentów. – Ci ludzie mieli być z komendy okręgu WiN. Załatwiali nam wyjazd na Zachód, a my czekaliśmy – opowiada Kiszka. Agenci zaproponowali, aby oddział Kusza przejął ochronę nad radiostacją. Miano przekazywać nią informacje do krajowego dowództwa i dalej, na Zachód, „do Andersa”. Za opiekę nad radiostacją oddziałek Kusza miał dostawać sto tysięcy złotych miesięcznie. Kusz zgodził się, do obozu przywieziono dwóch radiotelegrafistów oraz radiostację, dla której zbudowano specjalny bunkier. Zachowała się fotografia, na której Adam Kusz, siedząc obok radiostacji, trzyma w ręku mikrofon.

W OKRĄŻENIU

Dzięki radiostacji Urząd Bezpieczeństwa namierzył miejsce pobytu oddziału. Ludzie Kusza zostali otoczeni przez grupę operacyjną KBW nocą 19 sierpnia 1950 roku w lesie w pobliżu miejscowości Szklarnia. Akcją dowodził kapitan Augustyniak. Każdy schwycił przyswój erkaem. Dowódca powiedział: „Idziemy w Lasy Lipskie”.

– Po przejściu 2 kilometrów trafiliśmy pod ogień broni maszynowej – relacjonuje Kiszka. – Jeden z naszych, Władysław Ożga, upadł jakieś 5 metrów ode mnie. Prosił: „dobij”, ale kule tak latały, że głowy nie można było podnieść, wycofaliśmy się, a on został. Przez trzy dni siedzieliśmy w gęstych krzakach, bez jedzenia i picia – opowiada Kiszka.

– Trzeciego dnia żołnierze wyszli z okopów i ruszyli tyralierą. Stanąłem w gęstych świerkach. Uratowało nas to, że tam, gdzie świerki rosły gęsto, żołnierze nie szli tyralierą, tylko gęsiego. I mnie ominęli. Usłyszałem serię z karabinu maszynowego, jakieś 50 metrów ode mnie został zabity Andrzej Dziura „Stryj”. Wieczorem Kiszka usłyszał warkot odjeżdżających samochodów. To był koniec obławy.

OSTATNI MOHIKANIE

Zostało ich już tylko pięciu: Józef Kłyś „Rejonowy”, Stanisław Łukasz „Marciniak”, Stefan Wojciechowski „Bogucki”, „Sęk”. Mieli bunkier w Lasach Janowskich i razem z Kiszką przesiedzieli w nim zimę z 1951 na 1952 r. „Marciniak”, zdradzony, zginął kilka dni przed Wielkanocą 1952 roku. 12 listopada 1952 r. Kłyś i Wojciechowski we wsi Piłatka zostali wciągnięci w zasadzkę przez agentów UB. Zwabieni do piwnicy bronili się przez całą noc. Ich zwłoki pokazywano na rynku w Janowie Lubelskim.

– Wszędzie byli kapusie, po wsiach pozakładano ORMO. Prześladowali moją rodzinę, brata Józefa trzykrotnie aresztowano, bili jego i drugiego brata Jana. Ojciec zmarł od pobicia. Przyjeżdżało KBW i UB, robili rewizje, zrywali podłogi, rozbierali piece, niszczyli meble. Brat Józef nie wytrzymał tego i uciekł pod Szczecin. Mnie groziła kara śmierci – opowiada Kiszka. – W październiku 1952 r. UB i KBW przyjechało do Maziarni, do brata, obstawili domy sąsiadów, nikt nie mógł wyjść, rodzinę brata z dziećmi zamknęli w stajni – opowiada Kiszka. – Przesłuchiwali ludzi całą noc, rano pojechali. Po kilku dniach śnieg stopniał i bratowa któregoś dnia mówi, że dzieci ciągną kabel, który idzie z naszego domu do domu sąsiada, jakieś 100 metrów dalej. Brat był wtedy w tartaku. Ludzie dali mu znać, przyjechał, patrzy – jest kabel; wychodził spod podłogi, a pod podłogą była aparatura podsłuchowa. Od razu zameldował na posterunku. Jeszcze tego samego dnia przyjechało UB z Biłgoraja, wygonili wszystkich z domu, zerwali podłogę, wyciągnęli aparaturę. Potem poszli na pastwisko i usłyszeliśmy wybuch. Jak wrócili, powiedzieli: „dobrze, że znaleźliście, to były miny Andrzeja Kiszki, mogliście wylecieć w powietrze”. Rzucili granaty, żeby był huk, że niby wysadzili miny. Kabel był przeciągnięty do domu sąsiada, Sprysak się nazywał, u niego siedział ubowiec i podsłuchiwał, o czym u brata rozmawiano, bo myśleli, że się dowiedzą, gdzie się ukrywam – opowiada Kiszka. – W 1953 roku postanowiłem ukryć się w lesie – mówi Andrzej Kiszka.

KRÓL PUSZCZY

– Bunkier zbudowałem w gęstym lesie między Hutą Krzeszowską a wioską Ciosmy, na małym wzgórzu porośniętym sosnami i świerkami. Zrobiłem go przy pomocy dwóch pewnych ludzi. Oni już nie żyją. Jeden mieszkał koło Ciosmów i nazywał się Frączak Antoni. Drugi, Jan Bożek, był z Huty Podgórnej. On potem dostarczał mi żywność do bunkra. Najpierw przygotowaliśmy materiał: bale świerkowe, papę. W nocy wykopaliśmy dół. Powała została zrobiona z bali, na nie położona papa, żeby nie przemakało. Na bunkrze posadziłem świerki. Wchodziło się przez otwieraną od wewnątrz klapę, na której rósł mech, tak że nic nie było widać. Do środka schodziło się po schodkach. W bunkrze można było stać, miał ze dwa metry wysokości. Z deszczułek zrobiłem dwa wywietrzniki na wywiew i nawiew, żeby przepływało świeże powietrze: było, więc czym oddychać i mogła się palić lampa naftowa. Wywietrzniki były dobrze zamaskowane, pod pniem drzewa, nie było ich widać. W środku była studzienka, z półtora metra głęboka, wykopana w ziemi i obłożona deszczułkami. Gromadziła się w niej woda, którą gotowałem. Miałem maszynkę spirytusową i zawsze zapas paliwa do niej. Ubikacja to była beczułka żelazna z pokrywą. Opróżniałem ją, jak była odwilż. Miałem łóżko do spania i pierzynę do przykrycia. Były półki na ścianach i wieszaki z rogów koziołków. Miałem zapasy jedzenia na zimę: ziemniaki, makaron, suchary. Mięso było z upolowanych koziołków, dawałem je tym ludziom, co mi pomagali, oni mięso ugotowali, zalali smalcem, starczało na całą zimę. Jedzenie gotowałem dwa razy dziennie.Przez pierwszy miesiąc, jak zamieszkałem w bunkrze, nie jadłem nic gotowanego i porobiły mi się wrzody na żołądku. Na zimę zamykałem się w bunkrze i z niego nie wychodziłem, żeby nie zostawiać śladów na śniegu. Mogłem wyjść tylko, kiedy padał śnieg i zaraz zasypał ślady. W bunkrze było ciepło, całą zimę siedziałem w koszuli. Jedzenie i gazety dostarczał mi Bożek. Jechał koniem do lasu, żeby ściąć drzewo. Specjalnie robił wtedy dużo śladów, kiedy niby szukał tego drzewa. Było umówione, że uderzy trzy razy siekierą w dużą sosnę, która rosła koło bunkra. Kiedy usłyszałem uderzenia, uchylałem pokrywę, a on podawał mi jedzenie, gazety. W Ciosmach miałem dwóch chłopaków, którzy też mi pomagali, ale oni nie wiedzieli, gdzie jest bunkier. Spotykałem się z nimi tylko latem. Powiedzieli mi kiedyś, że ze stodoły ormowca zabrali szafę, rozebrali ją, zanieśli do lasu i tam schowali. Zaproponowali, żebym ją wziął i obił sobie deskami z szafy ściany w bunkrze. Tak zrobiłem i kiedy zapaliłem lampkę, nawet ładnie wyglądało.Miałem różne książki i stare czasopismo „Bluszcz”, dużo czytałem. Miałem tylko 7 klas szkoły, więc byłem ciekawy świata i te książki były bardzo ciekawe, właśnie o całym świecie, tak więc nie nudziłem się. Jednej zimy miałem też w bunkrze towarzyszkę. Obudziłem się i słyszę, że coś chrobocze. Patrzę: w słoju po smalcu siedzi mysz. Weszła wywietrznikiem i skusiła się na smalec. Trzymałem ją w tym słoju, karmiłem, dawałem pić. Miałem do kogo rozmawiać. Wiosną ją wypuściłem i już nie wróciła.

„Groźny bandyta przed sądem”, ogłosił „Sztandar Ludu” 24 lipca 1962 roku. Partyjny organ nazwał Kiszkę „postrachem mieszkańców wsi i osad województwa lubelskiego”. Gazeta napisała, że przez 17 lat „grabił i mordował bezbronnych ludzi”. Zdanie sugerowało, że Kiszka ma na sumieniu wiele napadów i zabójstwa wielu ludzi. Wymienione jednak zostało tylko jedno nazwisko – wiejskiego sekretarza partii w Rataju Ordynackim Jana Łukasika. „Na rozprawie bandyta przyznaje się tylko częściowo do winy. Twierdzi, że Łukasika nie chciał zabić, a jedynie »przestraszyć« i obrabować” – komentowała gazeta.

Razem z Kiszką na ławie oskarżonych zasiedli: Czesław Wojciechowski z Przyborowa, Leon Ciupak z Wólki Ratajskiej, Edward Ciupak z Nasutowa, Franciszek Pawęska z Huty Plebańskiej i Daniela Sowa z Rudy. Oskarżeni byli o kontakty z Kiszką, przechowywanie broni i o to, że „nie meldowali władzom bezpieczeństwa o miejscu pobytu przestępcy”. Najdziwniejszy w tym zestawie okazał się Wojciechowski, oskarżony o fałszywe zeznania. Wojciechowski postrzelił się w udo, ale twierdził, że zranił go Kiszka. Okazało się, że Wojciechowski z pistoletu, który dostał od Kiszki, postrzelił się, aby nie być donosicielem, do czego chciało go zmusić UB.

„Zdawać by się mogło, że przez tyle lat, w warunkach takiej izolacji, oskarżony będzie istotą zdziczałą i nienormalną. Tymczasem nic podobnego. Wyjaśnienia Andrzeja Kiszki, składane podczas procesu, były sensowne, a nawet nie pozbawione inteligencji” – napisał sprawozdawca „Kuriera Lubelskiego”. Kiszka twierdził, że Łukasika chciał nastraszyć, ale kiedy krzyknął: „Ręce do góry!”, sekretarz sięgnął pod poduszkę po pistolet. – Zabiłem w obronie własnego życia – zapewniał.

Prokurator Tadeusz Kamiński zażądał dla oskarżonego kary śmierci. Sąd skazał 25 lipca 1962 r. Kiszkę na dożywotnie więzienie i 20 tysięcy zł. grzywny. Osądzono go za przestępstwa kryminalne: rabunki i rozboje, i za zabicie człowieka. Pozostali oskarżeni otrzymali kary od trzech do siedmiu lat więzienia. W 1963 roku Sąd Najwyższy obniżył Kiszce karę na piętnaście lat więzienia.

– Przyjechała do mnie do więzienia do Strzelc Opolskich dziennikarka Wanda Falkowska z „Przekroju”. Nie pamiętam już dobrze, kiedy to zostało wydrukowane, chyba był tytuł „Król puszczy”. Namawiała, żebym pisał wspomnienia, to pomoże mi i będzie książka. Chciała dostarczyć papier, długopisy. Powiedziałem jej: „Pisać trzeba prawdę, a jak bym napisał prawdę, to bym nie wyszedł z kryminału” – mówi Kiszka.

POWTÓRKA Z PRL

„Pierwszy żołnierz trzeciej wojny” – taki był tytuł tekstu o Kiszce autorstwa Krzysztofa Kąkolewskiego. Napisany został na podstawie akt sądowych i opublikowany w 1966 r. w tygodniku „Świat”. Autor ubarwił rzeczywistość, instalując w bunkrze kanalizację i rurę doprowadzającą wodę ze źródełka, ale partyzant jest postacią raczej sympatyczną.

Andrzej Kiszka wyszedł za bramę Zakładu Karnego w Potulicach 3 sierpnia 1971 r.; był więziony 9 lat i 7 miesięcy. Administracja więzienna wypłaciła mu z depozytu 240 zł, jego odzież była „w stanie dobrym”. Miał zameldować się w MO w miejscu zamieszkania. Po krótkim pobycie w rodzinnej Maziarni przeniósł się pod Szczecin i ożenił z wdową po bracie, który tutaj osiadł przed laty i zmarł, mając 36 lat. Żył tam cicho i spokojnie do upadku PRL.

W 1993 roku Kiszka złożył do Sądu Wojewódzkiego w Lublinie wniosek o unieważnienie wyroku z 25 lipca 1962 r.; skazano go wtedy za przestępstwa kryminalne. Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej w piśmie do lubelskiego sądu z 30 września 1993 r. stwierdził, że czyny przypisane Andrzejowi Kiszce i innym członkom oddziału Adama Kusza jako rabunki i rozboje – były tylko konfiskatą żywności u rodzin związanych z ówczesną władzą i u konfidentów. Sąd zajmował się sprawą Andrzeja Kiszki przez 5 lat. Przed sądem zeznawało kilkunastu świadków.



„Kiszka nie był ani złodziejem, ani bandytą. Był młodym chłopakiem, który się nie ujawnił i ukrywał przed władzami i UB, bo go szukali” – zeznał Jan Garbacz.

„UB bardzo chciało zlikwidować Kiszkę, dawało duże pieniądze, bo był to człowiek, który się sprzeciwiał ustrojowi, był on takim symbolem działalności wolnościowej, grupa ludzi mu pomagała” – stwierdziła Daniela Sowa.

Sąd Wojewódzki w Lublinie, uzasadniając w grudniu 1998 r. oddalenie wniosku Andrzeja Kiszki o unieważnienie wyroku z 1962 r., uznał, że zastrzelenie sekretarza Łukasika było czynem popełnionym „samowolnie” i „bez uzasadnionej przyczyny”. „Jeśli chciał osiągnąć cel – zdobyć odzież na zimę, to czy musiał udać się do obcych ludzi i grozić bronią, a następnie użyć jej? Oczywiście, w 1954 r. taka okoliczność nie zachodziła, natomiast decydując się na ukrywanie przed Urzędem Bezpieczeństwa winien liczyć na pomoc najbliższych i innych wspierających go duchowo osób” – uznał sąd.

„Paradoksem dla mnie w tej sprawie jest to” – napisał 28 grudnia 1998 r. adwokat Leszek Hofman (bronił Kiszki w 1962 r.) do Sądu Apelacyjnego w Lublinie w zażaleniu na postanowienie Sądu Wojewódzkiego z 21 grudnia 1998 roku – „że 30 marca 1963 roku przed Sądem Najwyższym w Warszawie udało mi się wygrać wniesioną rewizję”. Sąd Najwyższy w PRL uznał, że zabójstwo Jana Łukasika nie było przestępstwem pospolitym, lecz Kiszka działał z pobudek politycznych. Pozwoliło to zastosować amnestię i uzyskać złagodzenie kary z dożywocia do 12 lat więzienia. „Obecnie jednak Sąd Wojewódzki uważa, ze działał on z niskich pobudek kryminalnych”.

Władze III Rzeczypospolitej uhonorowały Andrzeja Kiszkę: Krzyżem Narodowego Czynu Zbrojnego, Krzyżem Partyzanckim i Krzyżem Armii Krajowej. Prezydent Lech Kaczyński 1 sierpnia 2007 r. odznaczył Kiszkę Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. – Ale dla sądu byłem i jestem bandytą – mówi.

Źródło
focus.pl/historia/artykuly/zobacz/publikacje/grozny-bandyta-a-kiszka/s...