Czytając posta przed chwilą, przypomniał mi się pewien artykuł, choć jest przydługi warto go przeczytać. Pokazuje, że USA jest edukacyjnym dnem, zaniżane są standardy nauki, a szkoła praktycznie niczego nie uczy, Ameryka produkuje debilów. Wiedza jest dla elit, reszta ma być głupia, bo głupim łatwo manipulować.
We wrześniu 1993 r. opublikowane zostały wyniki badań Departamentu Edukacji Stanów Zjednoczonych zatytułowane "Umiejętność czytania i pisania w USA". Były to najobszerniejsze studia, jakie kiedykolwiek przeprowadzono nad Amerykanami: trwały 4 lata i objęły 26 tys. osób.
DEBIL AMERYKAŃSKI
Wyniki zaszokowały amerykańską opinię publiczną okazało się, że w USA żyje 27 min analfabetów i 45 mln tzw. analfabetów funkcjonalnych. Prawie połowa ze 191 milionów dorosłych Amerykanów nie jest w stanie wykonać tak prostej czynności jak wypełnienie przekazu bankowego. Tylko 4 proc. potrafi przy użyciu elektronicznego kalkulatora obliczyć koszt wykładziny, mając podaną cenę metra kwadratowego i rozmiary pokoju.
Naukowcy przeprowadzający badania zmuszeni byli zastosować nową definicję analfabetyzmu. W tradycyjnym pojęciu analfabetą był osobnik podpisujący się krzyżykiem. Testy Departamentu Edukacji dowiodły, że wiele osób umie czytać w technicznym tego słowa znaczeniu, tzn. są w stanie rozszyfrować słowa, ale brak im umiejętności koniecznych do korzystania z tej informacji (są to owi analfabeci funkcjonalni, których liczbę szacuje się na 45 min). Co ciekawe, połowa osób, które osiągnęły najgorsze wyniki, to absolwenci High School. Niektórzy z dyplomami tych uczelni nie umieli w ogóle ani czytać, ani pisać.
Poziom nauczania w USA jest o wiele niższy niż w Europie Zachodniej, np. 40 proc. uczniów europejskich szkół średnich jest w stanie rozwiązać zadania matematyczne, których 90 proc. amerykańskich uczniów na tym samym poziomie nie umie rozwiązać.
W 1947 r. 45 proc. uczniów w USA było w stanie odnaleźć na mapie Europę, w 1988 r. było ich zaledwie 25 proc. Podczas wojny w Zatoce Perskiej w 1991 r., kiedy to 500 tyś. żołnierzy amerykańskich znajdowało się na froncie, aż 80 proc. Amerykanów nie wiedziało, gdzie leży Irak, natomiast 92 proc. wiedziało, że prezydent Bush nie lubi i nie będzie jadł brokuł.
Dzieje się tak, pomimo że w latach 80. USA zainwestowały w edukację 420 mld dol. (czyli o 29 proc. więcej niż kiedykolwiek w historii.) W wielkości wydatków na kształcenie studenta Stany ustępują na świecie jedynie Szwajcarii. Okazuje się jednak, że wysokie nakłady finansowe nie gwarantują równie wysokiego poziomu nauczania.
Skąd więc fenomen - jak to określa prasa w USA - "debila amerykańskiego"?
AMERYKANIZOWAĆ l WYRÓWNYWAĆ !
Na początek przyjrzyjmy się systemowi edukacji. Na mocy ustawy federalnej szkolnictwo jest obowiązkowe do 16 roku życia: zaczyna się w wieku 6, a nawet 5 lat od Elementary School, która trwa 4 lata; potem idzie Middle School, względnie Junior High - klasy 6, 7 i 8; następnie High School, względnie Senior High - klasy 9, 10, 11 i 12. Tak więc przeciętnie w wieku lat 18 Amerykanin kończy szkołę średnią.
W USA nie ma matury, jedynie SAT dla tych, którzy chcą studiować. SAT to składający się z dwóch części - matematycznej i werbalnej - egzamin, określający kwalifikacje na studia wyższe. Jest on dla uniwersytetów praktycznie tym samym, co Dow-Jones-lndex dla Wall Street. Dla tych, którzy nie chcą studiować, nie jest on istotny. Dyplom High School otrzymuje się niezależnie od SAT-u. Wystarczy zaliczyć daną liczbę kursów (credits).
High School to szkoły narodu, który jest podzielony na katolików, protestantów, żydów, tubylców i emigrantów, Białych, Czarnych, Żółtych itd. Zadaniem szkół amerykańskich było zawsze zacieranie tych różnic w klasie, innymi słowy: zrobienie z tych dzieci Amerykanów. "Amerykanizować i wyrównywać!"- brzmiało główne hasło.
W 1918 r. National Education Association uchwaliła 7 głównych priorytetów szkolnictwa średniego: 1. zdrowie, 2. władanie podstawowymi technikami kultury, 3. wartościowe życie rodzinne, 4. zawód, 5. cnoty obywatelskie, 6. sensowna organizacja wolnego czasu, 7. charakter etyczny. Pomijając "podstawowe techniki kultury", pod którymi rozumiano pisanie, czytanie i rachunki, nie znajdziemy w tym spisie niczego o nabywaniu wiedzy w jakichkolwiek innych przedmiotach.
EGZAMIN Z PROSTYTUCJI
Powołana w kwietniu 1983 r. przez prezydenta Reagana The National Commision on Excellence in Education opublikowała raport zatytułowany "A Nation At Risk" ("Naród w niebezpieczeństwie"). Okazało się, że w latach 1976-81, w porównaniu z latami 1964-69, obniżył się rażąco poziom wymagań w szkołach, zredukowano poważnie liczbę zadań domowych, a w 13 stanach wprowadzono zasadę dobrowolności w wyborze przedmiotu.
Szkoły upodobniły się przez to do centrów handlowych, tzw. shopping malls, które przyciągają szerokie spektrum konsumentów o różnych gustach. Przeglądając katalog jednej ze szkół (notabene, liczący 65 stron i zawierający 400 kursów) znajdziemy tam takie przedmioty jak: astrologia, cheerleading, higiena dziecka, mass media, żywność, football amerykański, prostytucja, sztuka kulinarna, rysowanie komiksów, broń, gra na gitarze, nauka jazdy, ogień i my, szycie plecaków, śmierć, jak uzyskać skuteczne środki antykoncepcyjne itd. Jednocześnie oferta uzależniona jest od zapotrzebowania uczniów, np. jeśli na kurs z matematyki nie zapisze się odpowiednia liczba chętnych, jest on skreślony z rejestru.
W katalogu znalazłem też "język angielski dla klasy 8". Oferowane były 3 kursy o różnym stopniu trudności: najwyższy "dla tych, którzy chcą i są w stanie przeczytać 2 albo 3 książki kwartalnie, i którzy napiszą o swoich przeżyciach czy też o książce raz na tydzień"; średni "dla uczniów, którzy czytają i piszą tylko wtedy, kiedy muszą"; najniższy "dla tych, którzy mają kłopoty z czytaniem i pisaniem. Większość czytania będzie wykonywana podczas lekcji." Te ostatnie zajęcia zdominowane są przez lekturę "Piotrusia Pana" i "Człowieka Pająka".
W Stanach nie istnieje system powtarzania klasy, powtarza się jedynie nie zaliczony kurs. Co piąty publiczny college ma obowiązek przyjąć każdego absolwenta szkoły średniej bez względu na jego wyniki w nauce, jeżeli tylko jest obywatelem danego stanu. Oznacza to, że obojętnie, czy uczeń zakończy kurs rysowania komiksów i gotowania obiadów, czy fizyki i chemii - i tak zostanie przyjęty na studia.
KLASÓWKA CZYLI GWAŁT
Swój wkład w obniżanie poziomu wykształcenia Amerykanów wniosły też podręczniki. Badania dowiodły, że uczniowie byli w stanie poradzić sobie z 80 proc. materiału zawartego w podręcznikach, zanim w ogóle je otworzyli. Wynika to z faktu, że drukowanie podręczników stało się lukratywnym biznesem. Ponad 20 stanów kupuje hurtowo podręczniki dla szkół na swoim terenie. Sprzedanie miastu Los Angeles swojego elementarza oznacza zarobienie kilku milionów dolarów. Wydawcy nie mogą więc sobie pozwolić na ryzyko, że ich podręczniki wywołają czyjeś niezadowolenie czy protest. Całe sztaby ludzi piszą i kontrolują teksty, aby, broń Boże, kogoś nie obrazić i nie zgorszyć. Wszelkie kwestie kontrowersyjne są natychmiast wycinane, stąd np. w podręczniku historii USA brak jakichkolwiek informacji o Thomasie Jeffersonie.
Powołana przez Reagana komisja zwróciła też uwagę na inflację stopni dokonywaną przez nauczycieli. Okazało się, że nauczyciele przestawali stawiać złe stopnie, ponieważ w społeczeństwie, które kocha cenzurki ponad wszystko, byłoby to równoznaczne ze skazywaniem uczniów na niepowodzenie. Wprowadzałoby to niezdrowy podział na dobrze się zapowiadających i na nieudaczników, którzy mieliby później kłopoty na rynku pracy...
Z tego powodu w większości szkół samo regularne uczęszczanie na lekcje wystarczy, aby kurs został zaliczony. Uczniowie zdają sobie z tego doskonale sprawę. Toteż nie może dziwić wypowiedź nauczycielki z Ohio, która zastrzegła na początku roku szkolnego, że jeśli jej uczniowie chcą zaliczyć kurs, muszą zdać ostatnią klasówkę: "W tym momencie dopiero zdałam sobie sprawę z unikalności moich wymagań. Można by pomyśleć, że właśnie kazałam im zgwałcić swoją matkę w południe na rynku miasta".
CHRYSTUS MÓWIŁ PO ANGIELSKU
Innym powodem kryzysu edukacji w USA, którego powołana przez Reagana komisja nie podaje, jest niski poziom wykształcenia samych nauczycieli. W zawodzie tym występuje selekcja negatywna; bardziej atrakcyjna jest profesja adwokata lub biznesmena.
Dosyć znana była sprawa pewnej nauczycielki klas piątych z Chicago, która w 1980 r. wniosła oskarżenie do sądu, ponieważ szkoła nie przedłużyła jej kontraktu. Podczas rozprawy poddano ją sprawdzianowi znajomości słów. Znaczenie słowa "suffrage" - czyli prawo do głosowania - podała ona jako: "kiedy ludzie z jakiegoś powodu cierpią", myląc to słowo z "suffer", co oznacza rzeczywiście "cierpieć". Podobnie wypadła reszta testu. Pomimo to, sędzia nakazał przedłużenie jej kontraktu. Zdecydował się na to, ponieważ na świadectwie zwolnienia doszukał się błędu ortograficznego i złej składni, zaś na 82 stronach oficjalnego katalogu szkoły znalazł 77 błędów ortograficznych.
Nauczycielka, zapytana na ulicy przez reportera TV, jakiego przedmiotu uczy, odpowiada: "l teaches English" - "ja nauczać angielskiego".
Ogólnie mówiąc, zawód nauczyciela nie jest w Ameryce respektowany. Wiąże się to z silnym amerykańskim antyintelektualizmem, szacunkiem dla "ludzi czynu", a nie "myślicieli". Nic dziwnego, że w międzywojniu tak wielu pisarzy amerykańskich siedziało w Paryżu, gdzie traktowano intelektualistów jak bożyszcza. Przykładem owego antyintelektualizmu może być postawa gubernatora Teksasu, który nie zgodził się na dofinansowanie programu nauczania języków obcych, uzasadniając to następująco: "Jeżeli angielski był wystarczająco dobry dla Jezusa, to jest też wystarczająco dobry dla uczniów w Teksasie".
Fakt, że szkoły podlegają gminom, a te wymuszają ustępstwa na nauczycielach, też nie przyczynia się do podnoszenia autorytetu tych ostatnich. Na przykład, w jednej ze szkół rodzice zaprotestowali, że pi = 3,1416 jest stanowczo za długie i dzieci nie mogą go zapamiętać. Zażądali więc nowej definicji, łatwej do zapamiętania: pi = 3. Szkoła poszła na ustępstwa.
TELEWIZOR NA STRAŻY RODZINY
Jeszcze jednym powodem paraliżu systemu edukacji, o którym komisja prezydencka nie wspomniała, jest "brak dyscypliny". Jeszcze w 1940 r. siedem najpoważniejszych problemów w amerykańskich szkołach to: rozmawianie podczas lekcji, żucie gumy, hałasowanie, bieganie po korytarzu, przepychanie się w kolejce do stołówki, śmiecenie i brak obowiązującego stroju szkolnego. W 1990 r. siedem najpoważniejszych problemów wyglądało następująco: narkomania, alkoholizm, ciąża, samobójstwo, gwałt, rozbój i kradzież. Dość powiedzieć, że rocznie 110 tyś. nauczycieli w USA melduje o atakach przemocy na lekcjach, każdego dnia 135 tyś. uczniów przynosi do szkoły oprócz drugiego śniadania pistolet, zaś trzecia co do wielkości jednostka policji w Stanach pełni służbę wyłącznie w szkołach miasta Los Angeles.
Ogromną rolę w kryzysie oświaty odgrywa również telewizja. Amerykanin, który kończy szkołę, ma za sobą 15-18 tyś. godzin oglądania TV i tylko 11 tyś. godzin lekcji. Obejrzy przez ten czas 18 tyś. morderstw i pół miliona reklamówek. Na 1000 godzin spędzonych przed ekranem przypada 30 stron słowa drukowanego. W 1983 r. legislatura stanu Nowy Jork uznała telewizor za "narzędzie konieczne do przetrwania rodziny w społeczeństwie" i nie podlegające zarekwirowaniu przez komornika. Telewizor uznany też został za podstawowe narzędzie edukacyjne, a jako wzorcowy program oświatowy podawana jest "Ulica Sezamkowa".
Tymczasem "telewizyjny system nauczania" w rzeczywistości jest wrogiem nauczania szkolnego. Po pierwsze: głosi on ideę, że nauka i rozrywka są nierozłączne, co jest koncepcją nieznaną w żadnym dyskursie o edukacji, od Konfucjusza do Johna Dewey'a. Wynika to z faktu, że program edukacyjny musi być maksymalnie zabawny, aby zniechęcony uczeń nie wyłączył telewizora. Po drugie: ponieważ każdy program telewizyjny jest zamkniętym w sobie produktem, zakłada się, że nie można wymagać od ucznia żadnej wiedzy wstępnej, słowem: przekreśla się ideę porządku rzeczy i ciągłości w procesie nauczania. Po trzecie: wszelkie komentarze, teorie, hipotezy itd. podawane są w formie maksymalnie uproszczonej, najczęściej z dynamicznymi obrazkami i szybką muzyką w tle, co w rzeczywistości wypacza istotę przekazu. Pojawiające się od czasu do czasu reklamówki odbierają dodatkowo programowi resztki jego powagi. Ciekaw jestem, jakbyście Szanowni Czytelnicy zareagowali, gdybym w tym miejscu zawiesił nagle swój wykład i zaczął reklamować McDonald'sa albo PKO.
PRZEMYSŁ UNIWERSYTETOWY
Przejdźmy teraz do omówienia szkolnictwa wyższego w USA, które kojarzy nam się głównie z takimi uniwersytetami jak Harvard, Princeton, Yale, Columbia, Stanford czy MIT. W rzeczywistości czołówka ta stanowi ok. 3 proc. w morzu 2.500 uniwersytetów amerykańskich, na które pozwolić sobie może jedynie elita finansowa społeczeństwa. Co prawda przy pomocy stypendiów miejsca te nie są zarezerwowane jedynie dla najbogatszych, ale i tak pozostają dostępne dla niewielu.
Najważniejsze dwie rzeczy, jakie należy wiedzieć o szkolnictwie w USA to: 1. studia są płatne, 2. cena studiów zależy do jakości uniwersytetu, np. rok uniwersytecki na Harvardzie kosztuje 15 tyś. dol., a w Wellesley College - 1,5 tyś. dol. (tytuł magistra w Wellesley College upoważnia absolwenta co najwyżej do wstępu na Harvard).
Komercjalizacja studiów wyższych powoduje, że kierują się one zasadami rynku i figurują na trzecim miejscu przemysłu narodowego USA. Uniwersytety, ale tylko te najlepsze, są "przedsiębiorstwami" sprzedającymi "produkty". Są w stanie zatrudnić najwybitniejszych pracowników na najlepszych warunkach, np. początkowa pensja docenta wynosi od 100 do 150 tyś. dol. rocznie. Jaki uniwersytet w Europie może pozwolić sobie na taki wydatek?
Tym należy tłumaczyć zjawisko "brain-drain" czyli "odpływu umysłów" do USA. Dość powiedzieć, że wśród kadry profesorskiej na katedrze matematyki uniwersytetu w Berkeley aż 75 proc. stanowią nie Amerykanie, lecz Chińczycy, Koreańczycy, Polacy, Rosjanie itd.
Z kolei, na uniwersytetach przeciętnych, gdzie za rok akademicki płaci się od 5 do 8 tyś. dol., poziom nauczania jest tak niski, że porównać go można z poziomem polskich liceów.
HUMANIZM TO NIESZCZĘŚCIE
Większość uczelni nie dba bowiem o jakość wykształcenia, lecz o stworzenie perspektyw zawodowych na przyszłość. Oto fragment całostronicowego ogłoszenia w "New York Times":
"Wszystkie znane uniwersytety obiecują swoim studentom dobre wykształcenie ogólne. Jednak humanistycznie ukierunkowany absolwent, nie posiadający wykształcenia, z którym mógłby zarobić pieniądze, nie jest człowiekiem szczęśliwym. Jego rodzice tym bardziej, bo inwestują swe ciężko zarobione pieniądze (...) Uniwersytet w Bridgeport widzi swoje zadanie w zapobieganiu takiemu nieszczęściu".
Wypowiedź jest jasna: wykształcenie humanistyczne oznacza "nieposiadanie wykształcenia", co więcej - jest "nieszczęściem"! Nic więc dziwnego, że rośnie pogarda dla przedmiotów humanistycznych, które nazywane są "akademickim cyrkiem", a największym zainteresowaniem cieszą się takie kierunki, jak business, medycyna i prawo.
W rzeczywistości uniwersytety stafy się dziś w USA śluzami społeczeństwa: sprzedają bilety wstępu (czyli dyplomy) do średnich i wyższych warstw społeczeństwa, do bardziej intratnych zawodów i dobrobytu. Wydaje się, że pokonywanie kolejnych szczebli edukacji zastąpiło marzenia o granicy posuwania się osadników jako środka ucieczki z nędzy, ponurych fabryk i zatłoczonych miast Wielkiej Brytanii. Możliwość dążenia do wiedzy dla samej wiedzy, a nie dla późniejszych możliwości zarobkowania, została zepchnięta na margines. Humanistom, którzy chcą się ubiegać o stypendia, radzi się, aby nie podkreślali, że badania sprawiają im przyjemność, ponieważ wygląda to podejrzanie i od razu zmniejsza szansę na pozytywne załatwienie sprawy.
CZY BATMAN BYŁ HOMOSEKSUALISTĄ
Oto kilka konkretnych przykładów z uniwersytetów USA, charakterystycznych dla tego typu instytucji:
brak myślenia krytycznego i wiedza rodem z telewizyjnych quizów, np. studenci znają każdy fakt dotyczący zrzucenie bomby na Hiroszimę (nazwisko pilota, ciężar bomby, rodzaj samolotu, liczbę ofiar etc.), ale nie mają nic do powiedzenia na temat: czy bomba powinna zostać zrzucona, czy też nie;
studenci pierwszego roku nie zauważają wewnętrznej sprzeczności w wypowiedziach typu: "nie powinno być uprzedzeń wobec czarnych i innych niższych ras";
relatywizm, który zakłada, że "ja mam swoją prawdę i pan profesor ma swoją", doprowadza do tego, że profesor nie ma prawa oceniać wypowiedzi studentów, ponieważ wszystkie poglądy są równouprawnione;
ów relatywizm powoduje, że powstają dysertacje o tym, że "Jądro ciemności" Josepha Conrada jest dziełem rasistowskim, że "Ulisses" Jamesa Joyce'a jest powieścią o kolonializmie i alienacji w kapitalizmie, że dramaty Szekspira stanowią manifestację brytyjskiego imperializmu, patriarchatu, europejskiego rasizmu, logocentryzmu etc. Powstają też takie prace doktorskie, jak np.: "Czytanie Batmana w świetle jego stosunku do Robina. Czy Batman był homoseksualistą?".
DZIEDZICTWO 1968 ROKU
Kryzys uniwersytetów wiąże się ze zmianami, jakie dokonały się po II wojnie światowej. Do tego czasu były to instytucje elitarne, zarezerwowane wyłącznie dla establishmentu. W 1944 r. Kongres USA uchwalił "Gl Bili", uprawniający do studiów weteranów wojennych. Ekonomiczny boom następnych lat zmniejszył liczbę osób w sektorze produkcji, a powiększył liczbę tych, którzy mogli pozwolić sobie na studia. Coraz mniej osób miało do czynienia z glebą, cegłą czy stalą, coraz więcej z papierem. W 1954 r. zniesiono doktrynę "separate but equal", która otworzyła uniwersytety dla Czarnych. W 1957 r. USA przeżyły "sputnik shock", w wyniku czego państwo i armia zaczęły pompować miliardy dolarów w wykształcenie i stypendia, otwierając wrota "Iower-classes", Doszła do tego jeszcze eksplozja przyrostu 'naturalnego w latach 60. i niebywały "run" na uniwersytety z początkiem wezwań do wojska (college okazywał się miejscem przyjemniejszym niż, dajmy na to, Da Nang czy My Lai) - i okazało się wówczas, że uczelnie nie są przygotowane na taki zalew studentów. Zaczęto przyjmować "nauczycieli", których w innej sytuacji by nie zatrudniono.
Lata 60. były też czasem niepokoju społecznego w Ameryce. Były również okresem kontrkultury, która atakowała tradycyjne konserwatywno-liberalne wartości "społeczeństwa mieszczańskiego". Wówczas to, podczas wieców, strajków i manifestacji, studenci wywalczyli sobie wiele obowiązujących do dziś praw: obniżenie poprzeczek wstępu, wolny wybór przedmiotów, kursów oraz większy wpływ na politykę uniwersytetów. To, co się dzieje obecnie na amerykańskich uczelniach, jest więc w ogromnym stopniu wynikiem działania tych, których zwykliśmy dziś nazywać "pokoleniem 1968".
Jerzy Ziólkowski