#dżungla
Lubisz oglądać nasze filmy z dobrą prędkością i bez męczących reklam? Wspomóż nas aby tak zostało!
W chwili obecnej serwis nie jest w stanie utrzymywać się wyłącznie z reklam. Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
13 lutego 2003 roku w tropikalnych lasach rozciągających się w górach Kolumbii awaryjnie wylądował samolot, na pokładzie którego znajdowało się trzech amerykańskich cywilnych pracowników kontraktowych: Marc Gonsalves, Keith Stansell i Tom Howes. Oszołomieni, wstrząśnięci i zakrwawieni, wydostali się z samolotu pomimo odniesionych ran oraz świszczących wokół kul. W jednej chwili stali się więźniami FARC, kolumbijskiej marksistowskiej organizacji terrorystycznej, oraz amerykańskimi zakładnikami w toczącym się w Kolumbii od blisko pięćdziesięciu lat wybuchowym konflikcie.
Gonsalves, Stansell i Howes opowiadają o sztuce przetrwania, przyjaźni i ocaleniu, opisując pięć i pół roku, które spędzili jako więźniowie FARC. To niezwykłe i fascynujące studium tego, jak daleko trzej Amerykanie potrafili się posunąć w walce o przetrwanie dla siebie, swoich rodzin oraz siebie nawzajem.
Źródło: empik.pl
Przeczytałem tę książkę i polecam ją każdemu sadolowi. Nie owija w bawełnę (no chyba, że chodzi o komentarze dotyczące amerykańskiej polityki i ogólnie Ameryki) w opisach sytuacji. Nie ma tu wyrafinowanych, koloryzowanych dialogów, nie zobaczymy tutaj rajdu przez dżunglę niczym Rambo. Książka idealnie porusza tematykę niewoli i rzeczy, do których może się posunąć zniewolony człowiek. Szczególnie gdy trafi do tak absurdalnego świata jakim jest rzeczywistość FARC. Potrafi trzymać w napięciu i idealnie ukazuje rzeczywistość lewackiego terroru. Do tego wszystko oparte na faktach. Co tu dużo mówić? Przeczytasz - nie pożałujesz.
Chuj wie co to jest, ale wygląda ciekawie
Prawdopodobnie jakaś zapomniana wieś Ameryki Łacińskiej.
Jak widać na filmie, kiedy pyton przystępuje do konsumpcji, aligator budzi się w środku tego jebanego węża, czyli dość nieciekawa sytuacja.
Portret Martina Fengela
Juliane Koepcke, urodzona w 1954 roku w Limie, Peru, jako obywatelka Niemiec i córka słynnego zoologa (Hansa-Wilhelma) i nie mniej wielbionej specjalistki z zakresu ornitologii (Marii). Jako nastolatka uczęszczała do peruwiańskiego liceum, podczas gdy jej rodzice stacjonowali setki mil dalej, prowadząc badania w sercu puszczy Amazonii. Nieprzystępne środowisko amazońskie było doskonale znane Juliane, sama biegła w procesach tamtejszego zmiennego i dynamicznego ekosystemu. Niebawem ta wiedza, miała okazać się dla niej zbawienną.
W Wigilię 1971 roku, dosłownie kilka godzin po oficjalnej gali z okazji ukończenia liceum, Juliane z matką wsiadły na pokład samolotu, który miał przetransportować je ponad lasami deszczowymi. Leciały do domu, by tam, wspólnie z ojcem, spędzić święta Bożego Narodzenia. Samolot znalazł się jednak w centrum dzikiej burzy, która nie dała szansy na przeżycie nikomu (92 tragicznie zmarłych), z wyjątkiem Juliane. Po 11 dniach bycia oficjalnie martwą wyłoniła się z dżungli, by móc zobaczyć wreszcie swego ojca.
Szczegóły tej niesamowitej historii zostały przybliżone przez niemieckiego reżysera filmowego w dokumencie z 2000 roku, o nazwie Wings of Hope.
VICE: Opowiesz jaka atmosfera panowała na lotnisku tamtego dnia, jeszcze przed startem? Wyczuwałaś coś podejrzanego?
Juliane Koepcke: To był zupełnie zwyczajny, niczym nie wyróżniający się dzień na lotnisku. Samolot był lekko opóźniony, ale to normalna sytuacja w Peru. Nikt nie miał więc żadnych złych przeczuć, wiążących się z tym. Było jedynie tłoczniej niż zazwyczaj, ale to z powodu Bożego Narodzenia. Każdy chciał lecieć do domu, by spędzić ten czas w gronie najbliższych. Zza okna widać było nasz samolot – turbośmigłową Electrę. Dla mnie maszyna wyglądała doskonale, ale trudno takie rzeczy oceniać gdy nie jest się specjalistą. Potem weszliśmy na pokład i wszystko było w jak najlepszym porządku – przez pierwsze 30 minut lotu.
Sama wybrałaś miejsce przy oknie?
Tak, zawsze uwielbiałam zajmować to miejsce, gdyż mogłam podziwiać widoki. Mojej mamie było to raczej obojętne. Usiadłyśmy z tyłu, to oczywiście nie było naszym wyborem. Przedostatni rząd.
Kiedy zorientowałaś się, że nie wszystko idzie zgodnie z planem?
Od razu kiedy wlecieliśmy prosto w burzową chmurę. Pamiętam, że serwowali kanapki jako przekąski po 30 minutach od momentu startu, jakieś 20 minut później powinniśmy byli dotrzeć na miejsce. Lot do Pucallpy miał trwać jakieś 50-60min.
Jaki był więc początek najgorszego?
Chmury stały się nagle znacznie gęstsze, mniej przejrzyste. Jednak nie zwracałam nigdy na pogodę większej uwagi, bo po prostu uwielbiałam samo uczucie jakie daje latanie. Wtedy moja matka powiedziała, że jej się to nie podoba i widziałam u niej dość duże zdenerwowanie. Chmury stawały się coraz ciemniejsze, a do tego zaczęły się turbulencje. Chwilę później samolot znalazł się w centrum burzy, otoczony najciemniejszymi z chmur rozsyłającymi gromy.
Czy wśród reszty pasażerów panowało takie samo zdenerwowanie jak u Twojej matki?
U mojej matki też ciężko było to wyczuć z perspektywy obcej osoby. Ona też rzuciła jedynie komentarz, nie była aż tak przejęta. Reszta pasażerów wydawała się kompletnie spokojna. Na pewno nie byli zachwyceni z powodu występujących komplikacji, ale nie dawali tego po sobie poznać. Dookoła było czarno, co pewien czas wszystko rozświetlał błysk jakiejś z błyskawic. Wtedy zobaczyłam, że okolica prawego skrzydła wydaję się lśnić. Moja matka powiedziała tylko „To już koniec”. Piorun trafił prosto w silnik. Samolot wyposażony był w turbiny ze śmigłami. Wszystko co wydarzyło się później trwało zbyt krótko by móc dokładnie i chronologicznie to opisać. Pozostają tylko urywki i zapiski w pamięci, z których można próbować zbudować jakąś rekonstrukcję we własnej głowie. Jak się potem okazało, ten model samolotu nie był przystosowany do turbulencji o takiej sile. Skrzydła są zbyt sztywne i twarde, brakuje im elastyczności. Prawdopodobnie uderzenie pioruna spowodowało awarię, bo później nie było już eksplozji.
Kiedy Twoja matka powiedziała, że „To już koniec” poczułaś coś? Te słowa miały dla Ciebie wtedy jakieś znaczenie?
Nie, nie miałam nawet okazji się nad tym zastanowić. Zarejestrowałam jedynie, że takie słowa padły, a potem straciłam praktycznie od razu przytomność. Pamiętam jedynie niesamowicie głośny huk silnika i krzyki ludzi, a potem poczułam się wyjątkowo sennie. I nastał spokój. Kompletne przeciwieństwo hałasu, który miał miejsce chwilę wcześniej. Słyszałam jedynie wiatr tańczący w moich włosach gdy byłam przypięta do swojego siedzenia. Mojej matki nie było już obok. To samo stało się z facetem, który siedział nieopodal. Czułam, że lecę w dół. To było uczucie swobodnego spadania. Pode mną widziałam las, który z odległości przypominał mi zielonego kalafiora, coś rodzaju brokuły. Tymi słowami opisywałam to wszystko po zajściu. Następnie straciłam przytomność po to by obudzić się dnia następnego.
Jak czułaś się podczas tego wszystkiego? Byłaś przerażona czy po prostu w kompletnym szoku?
Wiem, że nie byłam ani trochę przestraszona. Nie miałam nawet na to czasu. Nawet spadając w dół nie odczuwałam tak naprawdę strachu. Pamiętam tylko, że zorientowałam się, że pasy bezpieczeństwa uciskały mój brzuch, a sama byłam wywrócona głową do dołu. To wszystko działo się zbyt szybko, ułamki sekund. Dlatego nie było tam strachu, a może go po prostu wymazałam z pamięci. Ciężko powiedzieć. W każdym razie nie przypominam sobie, żeby był wtedy obecny.
Obudziłaś się następnego dnia, w środku dżungli?
Dokładniej mówiąc następnego poranka. Katastrofa miała miejsce około godziny 13.00. Kiedy spojrzałam na zegarek była jakaś 9.00 rano. Zegarek był w nienaruszonym stanie, dopiero później przestał działać. Wtedy zorientowałam się też w jakiej znajduję się pozycji i wróciły do mnie wszystkie wydarzenia. Byłam po solidnym wstrząsie, nie potrafiłam nawet usiąść prosto. Jedno oko było dość solidnie opuchnięte, a ja nie mogłam znaleźć okularów (noszę je od 14 roku życia, jako krótkowidz). Leżałam nakryta swoim własnym siedzeniem, jednak pasy były już odpięte. Z tej pozycji miałam możliwość dostrzeżenia dżungli, ale kątem oka wciąż widziałam także niebo. Zdawałam sobie sprawę, że przeżyłam katastrofę lotniczą. Wstrząs pozwalał mi kojarzyć fakty jedynie wybiórczo. Nie zastanawiałam się nad swoim stanem, ale w mojej głowie kołatała myśl o mojej matce. O tym gdzie jest, co się z nią stało. Prawdopodobnie odzyskałam przytomność chwilę wcześniej, jedynie po to, by odpiąć pasy i stracić ją ponownie. Zdawałam sobie z tego sprawę, gdyż byłam święcie przekonana, iż spadając byłam przypięta do swojego siedzenia. W dokumencie Wernera Herzoga również zostało to pokazane. Prawdopodobnie przetrwałam tylko dzięki temu, że byłam zapięta w pasy i przygwożdżona do siedzenia. To wszystko zamortyzowało upadek. Inaczej byłabym martwa. Pamiętam też, że wczołgałam się pod siedzenie, by osłonić się przed ulewą. Śniłam, że jestem brudna i przemoczona i muszę tylko wstać, by móc wziąć prysznic. Zmusiłam się więc i wstałam.
Pamiętasz to uczucie, bycia pod wpływem tak gigantycznego wstrząsu?
Ciężko powiedzieć. To było dziwne. Coś jak przebywanie w bańce, która nie dopuszczała żadnych bodźców z zewnątrz. Bycie owiniętym jakąś miękką substancją. Z największym wysiłkiem dałam radę kucnąć, ale to było na tyle. Znów straciłam przytomność. Kiepsko widziałam też na jedno oko, a jak się później okazało problemy ze wzrokiem spowodowane były zmianą ciśnienia. Musiałam wyglądać jak zombie, z tymi przekrwionymi białkami. Ale ja sama nie odczuwałam żadnego dyskomfortu z tym związanego. Nie bolało mnie kompletnie nic, nawet głowa. Miałam jedynie zawroty, które co pewien czas się wzmagały, a wtedy ponownie traciłam przytomność. Minęło pewnie pół dnia, zanim udało mi się wstać i postawić kilka kroków.
Juliane Koepcke, 4 stycznia, 1972 roku, na pokładzie samolotu do Pucallpa, po tym jak odnaleziono ją w dżungli. Zdjęcie wykonał Harold Sells Jr. Udostępnione dzięki uprzejmości Juliane.
I naturalnie wtedy zaczęłaś od razu szukać swojej matki?
Szukałam cały dzień, ale po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że nie ma tu nikogo poza mną. Nawoływałam, ale nigdy nikt mi nie odpowiedział. Potem trafiłam na małą studnie, a to przypomniało mi słowa ojca: „Jeśli kiedykolwiek zabłądzisz w dżungli i znajdziesz trop wody, podążaj za nim”.
Dlaczego?
Podążając za kolejnymi źródłami wody w końcu trafisz na ludzi, na kogoś kto zaoferuje Ci pomoc. Gdy trafiłam na tę studnię wiedziałam już, że mam cel i musze zrobić wszystko by go osiągnąć. Na swoje szczęście nie znalazłam żadnych rannych. Wtedy zostałabym z nimi, a to oznaczałoby śmierć zarówno dla nich jak i dla mnie samej.
Trafiłaś na jakieś zwłoki?
Tak, raz. To był czwarty dzień od katastrofy. Trafiłam na rząd siedzeń wbitych w ziemię na parę stóp. Trzy osoby były wciąż do nich przypięte. Jestem pewna, że nie przeżyły zderzenia i śmierć nastąpiła natychmiast, momentalnie, na miejscu. To był straszny widok. Wtedy po raz drugi w swoim życiu widziałam zwłoki. Wcześniej jako mała dziewczynka raz widziałam nieznanego mi martwego chłopca podczas jego pogrzebu.
Te martwe ciała innych pasażerów zrobiły na Tobie spore wrażenie?
Przyznam, że od początku zakładałam, że mogę natknąć się na zwłoki. Szczególnie kiedy usłyszałam ten charakterystyczny hałas jaki potrafią robić jedynie gigantyczne sępy lub kondory zamieszkujące Amerykę Południową. Wiedziałam więc, że w pobliżu muszą być martwe ciała. Ludzkie, bądź zwierzęce. W ten sposób natknęłam się na ten rząd wbitych w ziemię krzeseł. Wystawały praktycznie tylko stopy. Dotknęłam ich kijem, by sprawdzić czy się poruszą. Nie potrafiłabym dotknąć ręką zwłok. Nie czułam też żadnego odoru jaki powinny wydzielać rozkładające się ciała. Wiedziałam za to, że była tam kobieta ( byłam w stanie rozpoznać po pomalowanych paznokciach) i dwóch mężczyzn (oceniając po spodenkach i butach). Po jakimś czasie ruszyłam dalej, choć na początku popadłam w stan przypominający paraliż.
Sparaliżował Cię strach?
Nie umiem odpowiedzieć. Może strach, a może co innego, choćby szacunek dla nich jako zmarłych i chwila zadumy nad tym, że im się już nie uda stąd wydostać.
Niedługo potem zorientowałaś się, że w powietrzu znajduje się ekipa ratunkowa.
Tak, ale nie potrafiłam w żaden sposób zwrócić na siebie uwagi. Po jakimś czasie odlecieli, w mojej głowie pojawiła się myśl, że teraz jestem już zdana wyłącznie na siebie.
Jak się z tym czułaś?
Uczucie wszechogarniającej beznadziei i bezradności. Wiedziałam, że nikt mi już nie pomoże, że tylko od mojej siły i umiejętności zależy to, co stanie się teraz. Nie miałam jeszcze pojęcia, że droga od studni prowadzi do rzeki, która nie była bazą dla żadnej wioski. To było kompletnie bezludne miejsce. Zastanawiało mnie też czemu zwierzęta są tak przyjazne, jakby nigdy wcześniej nie spotkały się ludzką destrukcyjną cywilizacją. Rzeka wzdłuż której zmierzałam co jakiś czas przedzielona była konarami drzew, co również wskazywało na to, iż nikt nie używa jej koryta do transportu. Ale ja odsuwałam te myśli od siebie. Jak najdalej. Nie chciałam wyciągać logicznych w tej sytuacji wniosków.
Warto wspomnieć też, że również ucierpiałaś na zdrowiu podczas katastrofy.
Miałam dość głęboką ranę ciętą na lewej łydce, nie krwawiła zbyt mocno. To ponoć typowe podczas szoku. Rany nie krwawią mocno mimo swojej głębokości. Została mi spora blizna, ma to pewnie jakiś związek z tym, że tak długi czas przebywałam w wodzie, bo w końcu zdecydowałam się płynąć z nurtem. Miałam też złamany prawy obojczyk i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, jednak nie było to złamanie otwarte, kość nie przebiła skóry.
Złamałaś tylko jedną kość spadając z nieba?
O reszcie kontuzji dowiedziałam się dopiero gdy opatrywał mnie lekarz. Miałam mocno obite kręgi szyjne i miejscami popękaną kość podudzia. Jednak nie było to pełne złamanie, a jedynie pęknięcia, więc nie było aż tak źle. Najgorszym okazało się zerwane wiązadło krzyżowe w kolanie, ale nie zdawałam sobie z niego sprawy do momentu kiedy usłyszałam o nim od lekarza. Wtedy też dopadła mnie potworna gorączka i opuchlizna.
Więc wtedy w dżungli, potrafiłaś nie tylko odepchnąć od siebie psychiczne i wewnętrzne problemy, ale także te na zewnątrz, związane z bólem fizycznym?
Jedyna rzecz, która mnie martwiła znajdowała się na ramieniu. Miałam tam lekką ranę, która przyciągnęła muchy. Złożyły one tam swoje jaja, z których wykłuły się larwy. Wyjadły one dziurę w moim ramieniu.
O mój Boże.
Bałam się, że nie obejdzie się bez amputacji. Podobna sytuacja przytrafiła się naszemu psu i wtedy doszło do infekcji. Nie dawało mi to spokoju, wiedziałam, że muszę coś zrobić. Pozbyć się jakoś larw z rany. Wydłubać je. Próbowałam przy pomocy pierścionka (takiego otwartego z jednej strony, który się ściska, aby zamknąć), ale rana była już zbyt głęboka i nie mogłam dosięgnąć. Następnie użyłam znalezionego patyka, jednak wszystko na marne. Wciąż nie udawało się pozbyć larw. Dopiero po dziesięciu dniach, trafiłam na zacumowaną łódź silnikową z beczką oleju napędowego. Postanowiłam zrobić to samo co w przypadku zainfekowanego psa. Do rany wlałam ropę, która sprawiła, iż całe robactwo wylazło na zewnątrz, na powierzchnię. W ten sposób mogłam usunąć większość larw. Reszty pozbył się lekarz czyszcząc ranę ostatecznie.
Wróćmy na chwilę do łodzi. Znalazłaś ją po 10 dniach w dżungli?
To było naprawdę dziwne, na początku nie mogłam uwierzyć. Byłam już wtedy bardzo słaba. To był wczesny ranek 10-tego dnia. Nie miałam siły na dalszą podróż, więc postanowiłam znaleźć przy brzegu jakieś dogodne miejsce do drzemki. Było to możliwe, gdyż słońce padało pod ostrym kątem i mogłam wreszcie odsapnąć. Od kiedy przestał działać mój zegarek bacznie je obserwowałam, mierząc w ten sposób czas. Zazwyczaj szukałam miejsca, które pozwalałoby mi oprzeć się o coś, tak by asekurować moje tyły i nie dać się zaskoczyć. Wtedy, gdy tak usiadłam, zobaczyłam tę łódź. Na początku nie uwierzyłam, myślałam, że to zwykle halucynacje. Zaczęłam jednak iść powolutku w jej stronę. Nie miałam już sił, by poruszać się prędzej. Dobrnęłam w końcu i dotknęłam jej, była prawdziwa, do tego z miejscem na silnik zewnętrzny. Nie jakaś stara, spróchniała, z wiosłami. Od łodzi w głąb lasu prowadziła drobna ścieżka. Pięła się do góry, więc w moim stanie nie było łatwo nią podążać. Pamiętam, że trwało to całą wieczność, zanim wdrapałam się na górę.
Znalazłaś tam coś?
Drewnianą budę. Bez prawdziwych ścian, bardziej na kształt szałasu. To właśnie tam znajdował się silnik do łodzi i beczka, której użyłam by zająć się raną. Ból był nie do opisania, jednak nie miałam wyjścia. Tam też się zdrzemnęłam. Następny dzień również schroniłam się pod tym szałasem, by przeczekać nagłą ulewę. Pamiętam, że było tam wtedy pełno żab, a ja pomyślałam, że jeśli zaraz czegoś nie zjem, to umrę.
To brzmi jak zimna kalkulacja.
Prawda jest taka, że zawsze myśląc o głodowaniu, boimy się bólu, który mu towarzyszy. Ja go nie pamiętam. Byłam pogrążona w apatii, czułam, że wszystko mi jedno. Mimo tego zmusiłam się i spróbowałam schwytać kilka żab.
Juliane Koepcke, Lima, 22 grudnia, 1972, chwilę przed balem z okazji ukończenia liceum (dzień przed katastrofą). Zdjęcie udostępnione dzięki uprzejmości Juliane.
Żeby je zjeść?
Tak, ale to nie byłby dobry pomysł. Były trujące, wysoce toksyczne. Jednak byłam zbyt otępiała, a moje ruchy tak powolne, że schwytanie jakiekolwiek z nich było po prostu niemożliwe. Wtedy ustał deszcz, a ja wiedziałam, że powinnam ruszyć dalej. Jednak traciłam już wolę przetrwania. Pomyślałam, że może przeczekam tu jeszcze jeden dzień i ruszę dopiero następnego. Właśnie wtedy kiedy podjęłam decyzję o zostaniu jeden dzień dłużej, gdyż dalsza podróż nie miała większego sensu, usłyszałam głosy. Na początku nie wierzyłam. Tak jak ujął to później Herzog, były jak głosy aniołów. Trzy osoby wyszły z lasu, a po zobaczeniu mnie, na ich twarzach malowało się jedynie przerażenie. Moje białka wciąż były zapewne krwistoczerwone. Opowiedziałam im po hiszpańsku całą moją historię, jak się okazało słyszeli w radiu o katastrofie. Dali mi jeść i opatrzyli wstępnie moje rany. Przeczekaliśmy noc w szałasie.
Co Twoim zdaniem mogli sobie na początku pomyśleć?
Tamtejsza ludność wierzy w duchy lasu, więc na początku uznali, że jestem Yemanjá – wodną zjawą. Przyznali mi się do tego. Następnego dnia zabrali mnie swoją łodzią w dół rzeki, a koło południa dotarliśmy do pierwszej małej wioski, gdzie zabrano mnie do lokalnego szpitala i zajęto się mną wstępnie. Była tam też pewne kobieta będąca pilotem. Zabrała mnie do miejscowości misjonarskiej obok Pucallpy, mimo, iż podróż trwała zaledwie 15 minut, nie była dla mnie łatwa. Tam opatrywano mnie i pozostawiono do czasu pełnego wyzdrowienia.
Jakie to było uczucie, zobaczyć znów ojca?
Nie padło wiele słów, ale była ta świadomość, że znowu mamy siebie nawzajem. Choć oczywiście była też ta niewypowiedziana myśl dotycząca matki. Znaleźli wrak samolotu z moją pomocą, jednak zajęło kilka dni, zanim udało się zidentyfikować zwłoki. Kiedy tylko wśród ciał rozpoznano moją matkę, byliśmy… Wtedy wiedziałam, że to dzieje się naprawdę, że jestem jedyną osobą, która przetrwałą i że straciłam ją na zawsze. Prawdziwa żałoba i smutek zaczęły się jednak chwilę później, gdyż pierwsze dni po powrocie do ‘rzeczywistości’ upłynęły głownie pod hasłem ciągłych wywiadów i przesłuchań policji i innych służb. Mój ojciec szybko sprzedał prawa do historii niemieckiemu magazynowi Stern, a oni nie zwlekali ani chwili i od razu musiałam udzielić im wszystkich odpowiedzi. Czułam się przytłoczona, nie radziłam sobie z tą nagła ‘sławą’, która przyszła w przeciągu dosłownie jednego dnia. Na początku nie potrafiłam nawet zrozumieć, czemu ludzie są w ogóle zainteresowani moją osobą.
Jak się czułaś, wracając na miejsce katastrofy z Wernerem Herzogiem?
To było naprawdę dziwne. Ekipa szukała wszystkich detali i szczegółów, a samo miejsce było już mocno zarośnięte gąszczem gęstych i grubych roślin. Wycięto specjalne ścieżki, prowadzące do poszczególnych części wraku, które leżały w dokładnie tych samych miejscach, gdy byłam tam za pierwszym razem. Przygotowano też specjalnie miejsce, umożliwiające lądowanie helikoptera, którym przybyliśmy. Czułam się odrealniona, ale nie smutna.
Myślisz, że to doświadczenie dało Ci coś cennego?
Nauczyłam się wielu nowych rzeczy, które były jak brakujące elementy układanki stanowiącej moje wspomnienia i doświadczenia. Miało to wymiar niemal terapeutyczny. Podbudowało mnie to i umocniło psychicznie. Na miejscu katastrofy opowiedziałam Herzogowi cała historię skupiając się na faktach i tym by się ich trzymać, nie mając czasu na większe żale. Pamiętam za to, że zrobiło na mnie wielkie wrażenie gdy trafiliśmy tam na koła z podwozia samolotu, skierowane do góry, leżące kompletnie odwrotnie niż powinny podczas udanego lądowania. Widok ten przypominał martwe zwierzę leżące do góry nogami. Symbol nieubłagalnego zakończenia.
W dokumencie mówisz bezpośrednio do kamery. To naprawdę robi wrażenie i świadczy o Twojej odwadze.
To był pomysł reżysera, jednak on dawał mi tylko rady i prowadził, do niczego nie zmuszał. Chciał po prostu bym przedstawiła tę historię widzom w taki sposób w jaki on usłyszał ją sam ode mnie. Bez załamań nerwowych i natłoku emocji, bardziej jako retrospekcję zdarzeń.
Poradziłaś sobie z tą cała traumą w niewiarygodny wręcz sposób. Przecież spotkało Cię coś prawdziwie potwornego.
Tak, i to bez pomocy sztabu psychologów. Dziś, osoba w podobnym położeniu, co moje wtedy otrzymałaby ich nadzór niemal natychmiast. Jednak w latach 70' sprawy miały się zupełnie inaczej i nikomu nie przeszło to nawet przez myśl. Gdybym nie dała sobie z tym wszystkim rady byłby to jedynie mój problem. Nie znaczy to, że przez całe lata nie miałam koszmarów, ani też, że nie rozpaczałam z powodu utraty mej matki. No i pozostaje też to najważniejsze pytanie, czemu to właśnie ja, jako jedyna, ocalałam? Będzie mnie ono nękać już do samego końca.
Tom Littlewood
-Wypuście mnie, a spełnię wasze jedno życzenie - powiedziała złota rybka.
Myśliwi naradzali się przez chwilę i nie chcąc wracać z pustymi rękami powiedzieli rybce:
-Chcemy złapać coś niezwykłego i niepowtarzalnego, coś co starczy dla całego naszego plemienia na wiele pokoleń.
I wszyscy dostali aids.
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Mała uwaga: ci murzyni są o wiele bardziej przyjaźni niż większość ich "cywilizowanych" kolegów.
Takie plemiona powinno się po prostu dalej izolować i pozwalać im żyć swoim własnym spokojnym życiem. Ide o zakład że teraz wszyscy noszą tam podkoszulki z chin, popijają cole z puszek, słuchają radia i latają z kanistrami żeby zasilić swoje małe leśne agregaty.
Młode z plemienia nasłucha się 50centa czy innego gówna, po czym nie widząc dla siebie szansy i nie słuchając dziadka wyemigruje gdzieś w pizdu, a następnie skończy na ulicy kradnąc kołpaki. Plemię w końcu wyginie (bo kto chce siedzieć w lesie skoro wielki świat wzywa?!) i tyleśmy ich widzieli.
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów
Nie....Nie Nie i jeszcze raz nie, po prostu kurwa nie mam słów...
Zasmuca mnie fakt, że pseudo artyści podpierdalają naprawdę zajebiste kawałki z filmów etc, a potem dokładają swoje ucy tucy i grają jak swoje na koncertach ku uciesze bandy zaćpanych ćwierćinteligentów.
A jeszcze bardziej zasmuca to, że potem przyjdzie taki tłuk i stwierdzi, że to Tiesto...