"Jest 9 października 1962. Około południa. Trwa defilada wojsk Układu Warszawskiego. Na zakończenie jadą czołgi. Radzieckie, enerdowskie i polskie. Pierwsze narzucają ostre tempo. "Dołączyć! Dołączyć!" - krzyczy dowódca naszych pancerniaków. Rozkaz to rozkaz. T-54 o numerze taktycznym 0165 z 1. Kompanii Czołgów w Słubicach przyspiesza. W poprzek ulicy przechodzą szyny tramwajowe. 36-tonowy kolos wpada w poślizg"
Czołg wpada w tłum wiwatujących dzieci, w wyniku czego śmierć poniosło siedmioro z nich w wieku od 6 do 12 lat. Ciężko rannych zostało 21 osób, w tym również dzieci (wiele pozostało inwalidami), a kolejne 22 osoby zostały poturbowane w wyniku paniki, jaka wybuchła wśród osób stojących w bezpośredniej bliskości wypadku. Trasa przejazdu wozów opancerzonych i czołgów została źle zabezpieczona, a obserwujący defiladę mieszkańcy miasta zeszli z chodników na jezdnię, zbliżając się do przejeżdżających pojazdów
Ofiary śmiertelne to:
Ryszard Stachura (lat 9)
Bogumiła Florczak (lat 8)
Ryszard Krawczyński (lat 7)
Marian Zdanowicz (lat 10)
Fryderyk Zawiślak (lat 12)
Henryk Sikuciński (lat 6)
Leszek Kolczyński (lat 9)
Według opowieści świadków w wypadku zginąć miały jeszcze trzy inne osoby. Jeden z lekarzy szpitala na Pomorzanach, do którego przewieziono wszystkie ofiary, wspominał 9-letniego Leszka Lipińskiego, który zmarł w trakcie operacji[1].
Przyczynami katastrofy były najprawdopodobniej błąd kierowcy czołgu oraz niedopilnowanie przez służby porządkowe, aby ludzie nie wchodzili na ulice, którymi jechały czołgi
Pamięć o zdarzeniu starano się wymazać dla zachowania jak najlepszego wizerunku sprzymierzonych wojsk. O wypadku poinformował jedynie w lakonicznym komunikacie „Głos Szczeciński”. Informacje o wypadku wymazano z dokumentów szpitalnych ofiar. Świadkom zdarzenia nakazywano milczenie, grożąc odpowiedzialnością za złamanie tajemnicy wojskowej, a samo śledztwo w sprawie wypadku umorzono, nie stwierdzając uchybień w organizacji defilady i uniewinniając kierowcę, gdyż ten nie wjechał na chodnik podczas wypadku.
"W momencie, gdy to się stało, znalazłem się pomiędzy gąsienicami. Zrobiło się ciemno i straciłem przytomność. Czołg najechał bratu na miednicę. Moja mama w jednym momencie mogła stracić dwóch synów".
"Leżąc, otworzyłam oczy. Widziałam gąsienice. Miałam głowę między krawężnikiem a gąsienicą. Pomyślałam sobie, że teraz mnie przejedzie. A on się cofał i zobaczyłam niebo".
"Na gąsienicy było rozmiażdżone, dosłownie rozmiażdżone, dziecko. Poznałam, że to jest mój uczeń, ponieważ miał charakterystyczne bardzo ubranie, a mianowicie spodenki w bardzo jaskrawych kolorach".
"Ludzie zaczęli krzyczeć: "Mordercy!". Zamknęliśmy się w czołgu. Nie wiem, jak długo czekaliśmy, ale chyba dziesięć minut później ktoś zapukał we właz. Przyjechała obstawa z WSW - opowiada pan Bronisław. - Wychodzę z czołgu, patrzę: krew, włosy, strzępy ludzkich ciał... I pryzma pantofli, jak po jakimś pobojowisku. Przybiegł dowódca okręgu pomorskiego, dowódca drugiej kompanii zameldował o poślizgu i wypadku. Kompanie druga i trzecia zostały wstrzymane i po jakimś czasie od razu skierowane na dworzec. My czekaliśmy aż do zmierzchu. Cała moja załoga trafiła do prokuratury wojskowej przy ulicy Skargi. A potem do pobliskiego szpitala MSW na badanie krwi i moczu. Wieczorem i rano."