Dystrykt 1, w którym czekało na mnie El Dorado lekkoduchów i żądnych nocnych wrażeń imprezowiczów, był oddalony od mojego mieszkania o jakąś godzinę piechotą, czekał mnie więc nie lada spacer. Dystrykty od 2 w górę miały kształt pierścieni, jeden za drugim kolejno okalających „jedynkę”. W tym, w którym mieszkałem tj. dystrykcie trzecim, nie było w zasadzie niczego poza niekończącymi się połaciami blokowisk, podzielonych na osiedla numerowane od 1 do Bógwieilu. Osiedla te nie różniły się… zresztą kogo to obchodzi.
„Stan upojenia alkoholowego” dotychczas znałem tylko z opowiadań. Najpierw z opowiadań świętej pamięci dziadka, później z opowiadań ojca. Ten pierwszy zmarł, gdy byłem nastolatkiem. Drugi natomiast, odsiadywał wyrok dożywotniego więzienia w zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze, za głoszenie poglądów antyeuropejskich oraz propagowanie i popieranie wielodzietnych małżeństw heteroseksualnych. Pomimo przedstawicieli rządu, którzy niejednokrotnie przekonywali mnie o zdradzie mojego ojca, sam osobiście nigdy nie uważałem go za, jak zwykli mówić o ludziach jego pokroju- „zatruwającego społeczeństwo wykolejeńca”. Z powodu nieuchronnych prześladowań zmuszony byłem porzucić nazwisko oraz ukrywać swoją przeszłość do końca życia. Głupio się przyznać, ale i mi dziewczyny wydawały się znacznie bardziej pociągające aniżeli faceci. I nie chodzi o te, z którymi do czynienia miałem na co dzień ; mnie podobały się te z długimi włosami, uwydatniającymi się piersiami oraz delikatnymi, zazwyczaj nieco wyższymi od męskich głosami. Niestety wspomniane przeze mnie „okazy” można było spotkać tylko i wyłącznie na terenie dystryktu 11, potocznie zwanego „slumsami”. Oznaczało to mniej więcej tyle, że jakikolwiek kontakt z nimi był zakazany pod groźbą kary śmierci. W normalnych okolicznościach bałbym się nawet o tym myśleć, alkohol jednak w jakiś magiczny sposób dodawał mi odwagi. Oprócz tego czułem się żywszy niż zawsze. No i ten trudny do opisania, lekki szum w głowie, o dziwo całkiem przyjemny. Nie owijając- czułem się świetnie. Już wtedy wiedziałem, że mój dziewiczy rejs po alkoholowym oceanie nie zakończy się na dwóch piwach.
Byłem kilka kroków od sklepu z alkoholami, z którego usług korzystałem wcześniej. Billboard po drugiej stronie skrzyżowania reklamował nowo otwartą klinikę eutanazyjną. Pełno się ich ostatnio porobiło i każda oferowała w zasadzie to samo- eutanazję w zamian za dobrowolne zrzeczenie się swojej dożywotniej emerytury. Zabieg wykonywali oczywiście po osiągnięciu wieku emerytalnego 80 lat. Do własnej emerytury miałem nieco ponad 50 lat, nie wspominając o 20 letnim kontrakcie, który w zamian za finansowanie studiów podpisałem z jedną z kilku wiodących korporacji, korporacją Gaystle. Z zadumy nad moim pożałowania godnym losem wyrwał mnie ruch przed sklepem. Ze środka wyszła trójka głośno śmiejących się ludzi, na oko w moim wieku. Dwóch chłopaków i dziewczyna, o dziwo z długimi, ciemnymi włosami. Jeden z nich, ten, który wychodził jako ostatni popatrzył w moją stronę. W jego oczach widziałem pewność siebie, pogardę i nienaturalnie rozszerzone źrenice. Pewność siebie- coś, czego tak bardzo mi brakowało, pomyślałem. Ich ekstrawagancki ubiór świadczył o bogatym i sytuowanym pochodzeniu, nie mówiąc o samochodzie, do którego wsiadali. Na oko był warty tyle, ile będę w stanie zarobić w ciągu czterech, może trzech żyć. Marki nie znałem, dałbym jednak głowę, że logo przypominało śmigło na biało-niebieskim tle, natomiast nazwa składała się z maksymalnie trzech liter. Szanse na to, że jeszcze kiedyś ich spotkam były bliskie zeru, coś jednak mówiło mi , że tego z wyższością patrzącego na mnie typa nie widziałem po raz ostatni. Westchnąłem, obróciłem się w stronę wejścia do sklepu i poddałem się kontroli. Jedyne o czym wtedy myślałem, to wypicie kolejnego piwa. Postanowiłem pójść na całość i skorzystać ze sklepowej półki „piwa mocne” tj. te, które miały od 3%-5%. Niech się dzieje co chce…