"Doktor P był wybitnym muzykiem. Śpiewał przez wiele lat w operze, a potem został wykładowcą w miejscowej Akademii Muzycznej. To właśnie tam, w związku ze studentami, zauważono po raz pierwszy jego dziwne zachowanie. Czasem jakiś student zgłaszał się i doktor P nie poznawał go; a dokładniej, nie rozpoznawał jego twarzy. W momencie kiedy student zaczynał mówić, doktor P identyfikował go po głosie. Takich incydentów było coraz więcej; powodowały one zmieszanie, zawstydzenie, lęk — a czasem rozbawienie, ponieważ doktor P nie tylko coraz częściej nie poznawał twarzy, ale także widział je tam, gdzie ich wcale nie było. Na ulicach dobrotliwie poklepywał uliczne hydranty i liczniki parkingowe, biorąc je za dziecięce głowy. Bardzo uprzejmie zwracał się do rzeźbionych gałek na meblach i dziwił się, że mu nie odpowiadają. Początkowo śmiano się z tych cudacznych pomyłek jak z żartów, doktor P też nie zostawał w tyle. Czyż nie miał osobliwego poczucia humoru, nie kochał dowcipów i paradoksów jakby rodem z zeń? Jego wspaniały talent muzyczny błyszczał jak gwiazda. Nie czuł się chory i nigdy przedtem nie miał się lepiej. A te pomyłki były tak niedorzeczne — i tak dowcipne — że trudno było je traktować poważnie. Przypuszczenie, że „coś jest nie w porządku", pojawiło się trzy lata później, kiedy rozwinęła się cukrzyca. Wiedząc, że choroba ta może źle wpływać na wzrok, doktor P udał się do okulisty, który zbadał mu starannie oczy i przeprowadził szczegółowy wywiad. „Pański wzrok jest w porządku — stwierdził lekarz. — Ale są jakieś problemy z tą częścią mózgu, która odpowiada za widzenie. Ja panu nie pomogę, powinien pan pójść do neurologa". W rezultacie doktor P trafił do mnie.
Już po kilku minutach rozmowy z nim wiedziałem, że nie ma nawet śladu otępienia w zwykłym znaczeniu tego słowa. Odznaczał się wielką kulturą i urokiem osobistym, mówił płynnie, miał bogatą wyobraźnię i poczucie humoru. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego skierowano go do naszej kliniki.
A jednak b y ł o w nim coś dziwnego. Mówił zwrócony do mnie, patrząc na mnie, a wciąż czułem, że coś jest nie tak — coś trudnego do określenia. Pomyślałem, że zwraca na mnie swoje uszy, nie oczy. Te, zamiast patrzeć, spoglądać na mnie w normalny sposób, „brać w siebie" mój obraz, znienacka skupiały się a to na moim nosie, a to na moim prawym uchu, jechały w dół do podbródka, skakały w górę do prawego oka — jakby zauważając, czy nawet badając te pojedyncze rysy, ale nie widząc całej twarzy, jej zmieniającej się mimiki, „mnie" jako całości. Nie jestem pewien, czy w tamtej chwili w pełni zdawałem sobie z tego sprawę. Wyczuwałem jedynie coś niepokojąco osobliwego, jakiś brak normalnego wzajemnego oddziaływania na siebie spojrzenia i wyrazu twarzy. Widział mnie, czytał mnie, a jednak...
— Czy coś panu dolega? — spytałem w końcu.
— Nic mi o tym nie wiadomo — odparł z uśmiechem — ale ludzie uważają, że coś niedobrego dzieje się z moimi oczyma.
— Ale czy pan dobrze widzi?
- Tak, ale czasami robię pomyłki.
Wyszedłem z pokoju na chwilę, by porozmawiać z jego żoną. Kiedy wróciłem, doktor P siedział spokojnie, w skupieniu, przy oknie, słuchając raczej, niż patrząc na zewnątrz.
— Ruch uliczny — powiedział — te wszystkie dźwięki, odgłosy, jakie wydają jadące gdzieś daleko pociągi, tworzą rodzaj symfonii, prawda? Czy zna pan Pacific 2.3.1.Honeggera?
Cóż za uroczy człowiek, pomyślałem. Czy ktoś taki może być poważnie chory? Czy pozwoli, abym go zbadał
- Tak, oczywiście, doktorze Sacks.
Uciszyłem mój niepokój, jego być może także, kojącą rutyną badania neurologicznego: siła i napięcie mięśniowe, koordynacja, odruchy... To wtedy, kiedy badałem jego odruchy — odrobinę nieprawidłowe po lewej stronie - po raz pierwszy zdarzyło się coś dziwacznego. Zdjąłem but z jego lewej nogi i podrapałem mu stopę kluczem (badanie to może wydawać się błahe, ale jest niezbędne do sprawdzenia odruchów). Potem, usprawiedliwiając się, że muszę skręcić oftalmoskop, zostawiłem go, by sam włożył z powrotem but. Po minucie, ku mojemu zdumieniu, wciąż miał lewą nogę bosą.
— Czy mogę pomóc? — spytałem.
— Pomóc w czym? Pomóc komu?
— Pomóc panu włożyć but.
— Ach — odrzekł i dodał cicho: — zapomniałem o bucie. But? But? — Wydawał się zakłopotany.
— Pański but — powtórzyłem. — Może powinien go
pan włożyć.
Nadal spoglądał w dół z wytężoną, ale skierowaną nie tam gdzie trzeba uwagą. W końcu jego spojrzenie spoczęło na własnej stopie.
— To jest mój but, prawda? Czy się przesłyszałem? Czy on się „przewidział"?
— To te moje oczy — wyjaśnił i dotknął stopy. — To jest mój but, prawda?
— Nie, to jest pańska stopa. Pański but jest tam.
— Och! Myślałem, że to moja stopa.
Żartował? Czy był szalony? Może ślepy? Jeśli to była jedna z jego „dziwnych pomyłek", to nigdy w życiu nie spotkałem się z niczym bardziej cudacznym.
Pomogłem mu włożyć but, by uniknąć dalszych komplikacji. Doktor P nie wydawał się zakłopotany, może nawet rozbawiła go ta sytuacja. Dokończyłem badanie. Wzrok miał dobry: widział szpilkę leżącą na podłodze, choć czasem nie dostrzegał jej, jeśli leżała po jego lewej stronie.
Widział dobrze, ale co widział? Otworzyłem egzemplarz „National Geographic Magazine" i poprosiłem go, by opisał kilka zamieszczonych tam fotografii.
Jego odpowiedzi były bardzo osobliwe. Przebiegał oczyma od jednej rzeczy do drugiej, wybierał drobne szczegóły, pojedyncze cechy, tak jak to robił z moją twarzą. Skupiał uwagę na kolorach, ostrości, czasem na jakimś kształcie, rzucał komentarz — ale ani razu nie odebrał fotografii jako całości. Nie potrafił ujrzeć pełnego obrazu, widział tylko detale, które docierały do niego jak piknięcia na ekranie radaru. Nigdy nie wszedł w kontakt z fotografią jako całością — nigdy, jeśli można się tak wyrazić, „nie spojrzał jej w twarz". Nie czuł, nie rozumiał, co to jest pejzaż czy scena. Pokazałem mu okładkę przedstawiającą niezmierzone połacie Sahary. — Co pan tu widzi? — spytałem.
— Widzę rzekę — odparł. — I mały hotelik z tarasem na wodzie. Jacyś ludzie jedzą obiad na tym tarasie. Tu i ówdzie rozstawiono kolorowe parasolki.
Wpatrywał się, jeśli można to było nazwać „wpatrywaniem się", w przestrzeń obok okładki i wymyślał jej nieistniejące cechy, jakby brak cech na prawdziwej fotografii kazał mu
wyobrazić sobie rzekę, taras i kolorowe parasolki.
Osłupiałem. Natomiast on, jak się zdawało, uważał, że poradził sobie całkiem nieźle. Uśmiechał się leciutko. Zdecydował również, że to koniec badania, i zaczął rozglądać się wokół, szukając kapelusza. Wyciągnął rękę i chwycił głowę swojej żony. Próbował unieść ją i włożyć sobie na głowę. Najwyraźniej pomylił żonę z kapeluszem! Ona stała cierpliwie, jakby była przyzwyczajona do takich pomyłek.
Nie mogłem zrozumieć, co się wydarzyło, jeśli myśleć w kategoriach konwencjonalnej neurologii (albo neu-ropsychologii). Pod pewnymi względami jego postrzeganie wydawało się nienaruszone, pod innymi całkowicie, w niepojęty sposób, zniszczone. Jak mógł mylić własną żonę z kapeluszem, a jednocześnie bardzo dobrze funkcjonować jako nauczyciel w Akademii Muzycznej?
Musiałem to przemyśleć. Musiałem też zobaczyć się z nim znowu — i to w jego własnym, dobrze mu znanym środowisku, to znaczy w domu.
Kilka dni później odwiedziłem doktora P i jego żonę. W teczce miałem partyturę Dichterliebe (wiedziałem, że lubi Schumanna) i różne dziwne przedmioty pomocne przy badaniu spostrzegania. Pani P wprowadziła mnie do pięknego mieszkania, przywodzącego na myśl Berlin z okresu fin de siecle'u. Wspaniały, stary bósendorfer stał jak monarcha na środku pokoju, dookoła było mnóstwo pulpitów, instrumentów, partytur... Zauważyłem tam książki, fotografie, obrazy, ale muzyka była najważniejsza. Doktor P wszedł, ukłonił się lekko i zbliżył z wyciągniętą ręką do zegara szafkowego, ale słysząc mój głos, naprawił swoją omyłkę i uścisnął mi dłoń. Przywitaliśmy się i porozmawialiśmy chwilkę o ostatnich koncertach i przedstawieniach. Zapytałem niepewnie, czy mógłby zaśpiewać.
- Dichterliebel — zawołał. — Ale ja już nie potrafię czytać nut. Doktorze, pan to zagra, dobrze?
Powiedziałem, że spróbuję. Na tym cudownym fortepianie nawet ja potrafiłem zagrać dobrze, a doktor P śpiewał starym, ale nieskończenie aksamitnym i łagodnym barytonem. Łączył absolutny słuch i doskonały głos z inteligencją muzyczną najwyższej próby. Zrozumiałem, że zatrudniając go, nasza Akademia Muzyczna nie kierowała się litością.
Było oczywiste, że płaty skroniowe jego mózgu są nienaruszone: miał wspaniałe zdolności muzyczne. Zastanawiałem się natomiast, co dzieje się w płatach ciemieniowych i potylicznych, zwłaszcza w tych miejscach, które odpowiadają za funkcjonowanie wzroku. Zdecydowałem się zacząć od brył geometrycznych, które mam w swoim zestawie neurologicznym.
— Co to jest? — spytałem, wyciągając pierwszą.
— Oczywiście, że sześcian.
— A to? — potrząsnąłem następną.
Spytał, czy może ją zbadać. Zrobił to szybko i dokładnie.
- Dwunastościan. I proszę nie zawracać sobie głowy resztą; rozpoznam i dwudziestościan.
Kształty abstrakcyjne nie stanowiły więc żadnego problemu. A co z twarzami? Wyjąłem talię kart. Bez trudu rozpoznał wszystkie, łącznie z waletami, damami, królami i dżokerem. Ale są to przecież figury stylizowane i nie wiedziałem, czy widzi twarze, czy po prostu szablony. Pokazałem mu książkę z karykaturami. Tutaj też w większości przypadków radził sobie dobrze. Rozpoznawał twarz w momencie, w którym wyławiał podstawową cechę -cygaro Churchilla, nos Schnozzle'a. Ale karykatury są też schematyczne i rysowane w pewnej konwencji. Pozostawało tylko zobaczyć, jak radzi sobie z prawdziwymi twarzami, przedstawionymi realistycznie.
Włączyłem telewizor, bez dźwięku, i znalazłem stary film z Bette Davis w scenie miłosnej. Doktor P nie rozpoznał aktorki — ale przecież mogła nigdy nie stanowić części jego świata. Bardziej uderzające było to, że nie rozpoznawał wyrazu twarzy jej lub jej partnera, choć w ciągu jednej gwałtownej sceny przeszli od gorącej tęsknoty przez namiętność, zdziwienie, obrzydzenie i wściekłość do rzewnego pojednania. Doktor P nie pojął z tego nic. Nie rozumiał zupełnie, co dzieje się na ekranie, kto jest kim, ani nawet jakiej jest płci. Komentował to wszystko tak, jakby był Marsjaninem.
Istniała pewna szansa, że to nierealność celuloidowego świata Hollywoodu sprawia mu trudności. Przyszło mi na myśl, że łatwiej zidentyfikuje twarze ze swojego własnego życia. Na ścianach mieszkania wisiały fotografie jego krewnych, kolegów, uczniów, jego samego. Zebrałem stosik tych zdjęć i z pewnymi obawami pokazałem mu je. To, co było zabawne czy groteskowe w stosunku do filmu, stało się tragiczne w odniesieniu do prawdziwego życia. Prawdę mówiąc, nie rozpoznał nikogo: ani rodziny, ani kolegów, uczniów czy siebie samego. Rozpoznał Einsteina, ponieważ wyłowił charakterystyczne cechy: włosy i wąsy; to samo dotyczyło paru innych ludzi. „Ach, Paul! — powiedział, kiedy pokazałem mu portret jego brata. — Ta kwadratowa szczęka, te wielkie zęby, rozpoznałbym Paula wszędzie!". Ale czy rozpoznał Paula, czy kilka jego cech, na podstawie których mógł odgadnąć tożsamość osoby? Przy braku rzucających się w oczy „sygnałów" był całkowicie zagubiony. Ale zawodziła nie tylko percepcja, gnosis; sposób, w jaki podchodził do rzeczy, był zasadniczo nieprawidłowy. Traktował te twarze (nawet ludzi mu najbliższych), jakby były abstrakcyjnymi układankami albo testami. Nie potrafił ich ujrzeć, zbliżyć się do nich. Żadna twarz nie była mu bliska, w żadnej nie widział „jego" lub „jej"; identyfikował je jako komplet cech, jako „to". A zatem poznawał jedynie formalnie, nie było w tym nic osobistego. I to prowadziło do jego obojętności czy ślepoty na wyraz twarzy. Twarz jest dla nas osobą wyglądającą na zewnątrz — widzimy osobę poprzez jej twarz. Dla doktora E twarz w tym znaczeniu nie istniała, nie rozpoznawał ani jej, ani kryjącej się za nią osoby.
Idąc na to spotkanie, zatrzymałem się w kwiaciarni i kupiłem sobie ekstrawagancką czerwoną różę do butonierki. Wyjąłem ją teraz i podałem doktorowi E Wziął ją jak botanik albo morfolog, któremu pokazano okaz do zbadania, nie jak osoba, której wręczono kwiat.
— Około sześciu cali długości — stwierdził. — Zwinięta czerwona forma z podłużnym zielonym dodatkiem.
— Tak — powiedziałem zachęcająco — i jak pan myśli, doktorze E, co to j e s t?
— Trudno powiedzieć. — Wyglądał na zakłopotanego.
— Nie odznacza się to prostą symetrią bryły geometrycznej, choć nie wykluczam jakiejś symetrii wyższego rzędu... Sądzę, że mógłby to być kwiatostan lub kwiat.
— Mógłby być? — dopytywałem się.
— Mógłby być — potwierdził.
— Proszę to powąchać - - zaproponowałem. Znów wprawiłem go w zakłopotanie, jakbym prosił o powąchanie symetrii wyższego rzędu. Ale grzecznie spełnił prośbę i uniósł różę do nosa. Ożywił się nagle.
— Przepiękna! — wykrzyknął. — Wczesna róża. Cóż za niebiański zapach! — Zaczął nucić: — Die Rosę, die Lillie.... — Jak się okazuje, realność czegoś może nam uzmysłowić zapach, nie tylko obraz.
Przeprowadziłem ostatni test. Dzień był chłodny, po przyjściu z dworu rzuciłem płaszcz i rękawiczki na kanapę.
— Co to jest? — spytałem, pokazując doktorowi P rękawiczkę.
— Czy mogę to obejrzeć? — poprosił i zaczął ją badać
tak, jak przedtem bryły geometryczne.
— Powierzchnia ciągła — oznajmił w końcu — obejmująca samą siebie. Zdaje się, że ma — zawahał się -pięć wybrzuszeń, jeśli to właściwe słowo.
— Tak - przyznałem ostrożnie. -- Opisał pan ten przedmiot. Teraz proszę mi powiedzieć, co to jest.
— Rodzaj pojemnika?
— Tak — odparłem — i co może w sobie zawierać?
— Może zawierać swoją zawartość — rzekł doktor P ze
śmiechem. — Widzę wiele możliwości. Na przykład mogłaby to być sakiewka na monety pięciu różnych wielkości. Mógłby to...
Zatamowałem ten zwariowany strumień.
- Czy nie wygląda znajomo? Jak pan sądzi, czy ten pojemnik mógłby zawierać, mógłby pasować do jakiejś części pańskiego ciała? Nic mu nie zaświtało. (Później, przez przypadek, odgadł, co to jest, i wykrzyknął: — Mój Boże, przecież to rękawiczka! — To przypomniało mi pacjenta Kurta Goldsteina, Lanutiego, który rozpoznawał przedmioty, jedynie próbując ich używać).
Żadne dziecko nie byłoby zdolne zobaczyć w rękawiczce „powierzchni ciągłej obejmującej samą siebie", ale każde dziecko, każde niemowlę rozpoznałoby rękawiczkę jako rękawiczkę, jako coś znajomego, co pasuje do ręki. Doktor P tego nie potrafił. Nic nie było dla niego znajome. Jeśli chodzi o wzrok, był zagubiony w świecie martwych abstrakcji. Prawdę mówiąc, utracił świat widzialny, tak jak i siebie jako osobę, która widzi. Mógł o wszystkim rozmawiać, ale z niczym nie stawał twarzą w twarz, Hughlings Jackson, przedstawiając pacjentów z afazją i uszkodzeniami lewej półkuli mózgu, pisze, że utracili myślenie „abstrakcyjne" i „logiczne", i porównuje ich do psów (albo raczej porównuje psy do pacjentów z afazją). Natomiast doktor P funkcjonował dokładnie tak, jak funkcjonuje maszyna. Nie chodziło tylko o to, że okazywał taką samą obojętność wobec świata widzialnego jak komputer, ale — co uderzało jeszcze bardziej — interpretował świat tak jak komputer, posługując się kluczowymi cechami i schematycznymi związkami. Można rozpoznać schemat, dysponując zestawem cech, a jednocześnie nie rozpoznać w nim rzeczywistości.
Testy, które przeprowadziłem do tej pory, nie powiedziały mi nic o wewnętrznym świecie doktora P Czy istniała możliwość, że zachował pamięć i wyobraźnię wzrokową? Poprosiłem go, by wyobraził sobie, że wchodzi na jeden z okolicznych placów od północnej strony, przechodzi przezeń, a następnie, by opowiedział, jakie budynki widzi w wyobraźni czy w pamięci. Wyliczył budynki, które miał po swojej prawej stronie, ale ani jednego z lewej strony. Potem poprosiłem, by wyobraził sobie, że wchodzi na ten sam plac od południa. Znów wymienił domy znajdujące się po jego prawej stronie, choć chwilę przedtem je pominął. O tych, które „widział" w wyobraźni przedtem, teraz nawet nie wspomniał; przypuszczalnie teraz już ich nie „widział". Było oczywiste, że jego trudności z lewą stroną, zmniejszenie pola widzenia, były tak samo zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Wyobraźnia i pamięć wzrokowa zostały przecięte na dwie połowy.
A co się stało z jego zdolnością wyobrażania na wyższym poziomie? Pomyślałem o tej niemal wywołującej halucynacje intensywności, z jaką Tołstoj ukazuje, ożywia swoich bohaterów. Poprosiłem doktora P, by mi opowiedział Annę Kareninę. Bez trudności przypomniał sobie wydarzenia, akcję powieści, ale całkowicie pominął opisy wyglądu ludzi i miejsc. Pamiętał słowa wypowiedziane przez postaci, ale nie pamiętał ich twarzy; i chociaż, kiedy go o to poprosiłem, cytował niemal dosłownie oryginalne sformułowania, były one dla niego czymś pustym, brakowało im zmysłowej, imaginacyjnej, emocjonalnej realności. Tak więc była to również wewnętrzna agnozja.
Ale stało się oczywiste, że było tak tylko w przypadku pewnego rodzaju wizualizacji, unaoczniania. Dotyczyło to tylko twarzy i scen; narracja obrazowa była bardzo zaburzona, prawie nie istniała. Ale zachowało się, a może nawet wzmocniło wyobrażanie sobie schematów. Tak więc kiedy zagraliśmy w wyobraźni w szachy, doktor P bez trudu wyobraził sobie szachownicę i kolejne ruchy — i błyskawicznie mnie pobił.
Łuria pisał o Zasieckim, że stracił on całkowicie zdolność grania w rozmaite gry, ale jego „żywa wyobraźnia" pozostała nienaruszona. Zasiecki i doktor P żyli w światach, które stanowiły swoje lustrzane odbicia. Najsmutniejszą różnicą między nimi było to, że Zasiecki, jak pisał Łuria, „walczył o odzyskanie swych utraconych zdolności z nieugiętą wytrwałością potępionych", podczas gdy doktor P nie walczył, nie wiedział, co utracił, nawet nie wiedział, że cokolwiek utracił. Ale kto był bardziej tragiczną postacią czy kto był bardziej potępiony — ten, który wiedział, czy ten, który nie wiedział?
Kiedy skończyłem badanie, pani P. zaprosiła nas do stołu na kawę i pyszne ciastka. Doktor P z wielkim apetytem, nucąc, zabrał się za jedzenie. Prędko, płynnie, bezmyślnie, melodyjnie przysuwał talerze i wybierał to i owo, tworzył wspaniały mruczący strumień, jadalną piosenkę ciastek. Nagle przerwało mu tę melodię głośne, natarczywe stukanie do drzwi: łup, łup, łup. Doktor P wzdrygnął się zaskoczony, przestał jeść i znieruchomiał z wyrazem oszołomienia na twarzy. Widział, ale jednak nie widział stołu; już go nie postrzegał jako stołu zastawionego smakołykami. Jego żona nalała kawy do filiżanki: zapach połechtał mu nos i sprowadził z powrotem na ziemię. Znów rozbrzmiała melodia jedzenia ciastek.
Zastanowiło mnie, jak on cokolwiek robi. Co się dzieje, kiedy ubiera się, idzie do toalety, bierze kąpiel? Poszedłem za jego żoną do kuchni i spytałem, jak on, na przykład, radzi sobie z ubieraniem.
— Tak jak z jedzeniem — wyjaśniła. — Ubranie kładę
tam, gdzie zwykle, a on, śpiewając, ubiera się bez kłopotu. Wszystko robi, śpiewając. Jeśli coś mu przeszkodzi, nie wie, co ma robić dalej, nieruchomieje, nie poznaje
ubrania ani własnego ciała. Cały czas śpiewa — ma piosenki do jedzenia, ubierania się, kąpania, do wszystkiego. Niczego nie potrafi zrobić, jeśli nie stworzy do tego melodii.
Kiedy tak rozmawialiśmy, moją uwagę przykuły obrazy wiszące na ścianach.
— Tak — powiedziała pani P — był również utalentowanym malarzem. Akademia co roku wystawiała jego prace.
Zaciekawiony przeszedłem się wzdłuż ścian, obrazy wisiały w porządku chronologicznym. Te wczesne były naturalistyczne i realistyczne, promieniował z nich żywy nastrój, namalowano je z dbałością o szczegół. Potem, po kilku latach, stawały się mniej żywe, mniej konkretne, naturalistyczne, a bardziej abstrakcyjne, nawet kubistyczne. Ostatnie płótna były czystym nonsensem (w każdym razie dla mnie) - chaotycznie namalowanymi liniami i plamami farby. Powiedziałem to pani P.
— Ach, lekarze, co z was za filistrzy! — zawołała. -Nie potrafi pan zobaczyć rozwoju artystycznego, tego, że mąż odrzucił realizm wczesnego okresu i zrobił postępy, zaczął malować abstrakcyjnie?
Nie, to nie to, rzekłem do siebie w duchu (ale powstrzymałem się i nie powiedziałem tego biednej pani P). Rzeczywiście przeszedł od realizmu do abstrakcjonizmu, ale było to posuwanie się nie artystyczne, lecz patologiczne, posuwanie się w kierunku głębokiej agnozji wzrokowej, w której uległa zniszczeniu zdolność przedstawiania i wyobrażania, poczucie konkretu, tego, co realne. Te obrazy stanowiły tragicznie patologiczną wystawę, która należała do neurologii, nie do sztuki.
A jednak, zastanawiałem się, może pani P miała trochę racji? Siły choroby i kreacji często walczą ze sobą, ale czasem, co jest jeszcze bardziej interesujące, współpracują. Być może w okresie kubistycznym jednocześnie pan E rozwijał się jako artysta i rozwijała się jego choroba, przynosząc oryginalny sposób malowania. Utracił to, co konkretne, ale zyskał to, co abstrakcyjne, rozwijając w sobie większą wrażliwość na linię, kontur, strukturę — moc ujrzenia i przedstawienia, jak u Picassa, tych abstrakcyjnych struktur zawartych — i zazwyczaj zagubionych -w konkrecie... Jednak obawiam się, że w ostatnich obrazach były już tylko chaos i agnozja.
Wróciliśmy do dużego pokoju muzycznego z bosendorferem na środku. Doktor P nucił ostatni kawałek tortu.
-No i cóż, doktorze Sacks — odezwał się do mnie.
-Zauważyłem, że jestem dla pana interesującym przypadkiem. Czy może mi pan powiedzieć, jaką nieprawidłowość pan odkrył, i udzielić mi zaleceń?
-Nie mogę panu powiedzieć, co jest nieprawidłowe — odparłem — ale powiem panu, co jest w porządku. Jest pan wspaniałym muzykiem, pana życie to muzyka. W przypadku takim jak pański zaleciłbym, aby życie składało się całkowicie z muzyki. Muzyka stanowiła część centralną pańskiej egzystencji, teraz proszę sprawić, by była wszystkim.
Działo się to cztery lata temu — nigdy potem już go nie spotkałem, ale zastanawiałem się często, jak on pojmuje świat, biorąc pod uwagę tę dziwną utratę widzenia i to, że talent muzyczny pozostał nienaruszony. Sądzę, że muzyka zastąpiła obraz. Utracił obraz swojego ciała, ale słyszał jego muzykę. Dlatego poruszał się i działał tak sprawnie, ale nieruchomiał skonfundowany, gdy „wewnętrzna muzyka" cichła. To dotyczyło też świata zewnętrznego..."
Kto chce skany całości, pisać na PM.