Czyli jak zemścić się na leniwych Afgańczykach
Młody, pakuj się i ogarniaj bilet. Załatwiłem ci robotę. Najpóźniej w niedzielę masz być w Belgii – treściwy telefon od mojego starszego brata w piątkowe popołudnie z góry określił moje wakacyjne plany. Plany, które jeszcze chwilę wcześniej snułem z moją kobietą. Miała być złota piana i błękitna woda, będzie ciężka tyrka. Trudno. Lepiej mieć niż nie mieć. A że groszem wybitnie w ostatnim czasie nie śmierdziałem, więc nie mogłem specjalnie wybrzydzać.
Następnego dnia w samo południe byłem już w autokarze odjeżdżającym na zachód. W niedzielę nad ranem braciak odbierał mnie w Antwerpii. W poniedziałek miałem zaczynać pracę. Jaką? Nie wiedziałem kompletnie nic. Gdzie, jak i za ile. Mój brat dowiedział się później, że chodzi o cykorię. Typowa sezonówka. Tylko jak do kurwy nędzy wygląda cykoria? Jak się ją zbiera i z czym to się je?! Za gówniarza jeździłem zbierać truskawki, wiśnie, brzoskwinie i śliwki, ale w tym temacie byłem kompletnie zielony.
Szczegółów nie dowiedziałem ani od pośredniczki, która wiozła mnie na miejsce, ani od ludzi, u których miałem pracować. Wszystko wyjaśnili mi pracujący tam Polacy.
- Ty i jeszcze jeden chłopaczek będzieta robić w polu! Ciężka robota, bo się nałazita i słońce praży – dowiedziałem się od grubego, wąsatego pana Krzyśka, który jeździ tu od paru ładnych lat sortować cykorię w klimatyzowanej hali.
Uświadomił mnie również, że cykoria to coś w rodzaju buraka cukrowego. Zbieranie jej jest w pełni zautomatyzowane. Do moich zadań (a właściwie zadania) miało należeć wyplewienie całych pól z chwastów i innego cholerstwa.
- Będziecie latać po polu i orać motykami. Średnio 10-12 godzin dziennie. Znienawidzicie słońce. Generalnie wam się nie spodoba – dorzucił jeden blondyn.
Podoba to mi się Anna Sedokova, angielski futbol i Giżycko latem. Przyjechałem tutaj, żeby dobrze zarobić a nie żeby mi się podobało. Słuchawki na uszy. Chase & Status, Queen, najlepszy polski hip-hop i przed siebie.
- Będziecie robić z ciapatymi. Będą was strasznie wkurwiać, tyle wam powiem… – podsumował nieco enigmatycznie blondyn. Podziękowałem wszystkim za słowa zachęty i udałem się na spoczynek. Następnego dnia wszystkiego miałem doświadczyć na własnej skórze, czyli upału, chwastów i ciapatych.
Bladym świtem udaliśmy się z Adrianem, moim współlokatorem i towarzyszem niedoli, po vana, którym mieliśmy dojechać na pole. Tam już czekali owi „ciapaci”. Konkretnie pięciu. Ustawieni wokół samochodu wyglądali jak statyści na planie jakiegoś bollywoodzkiego gniota. Przywitaliśmy się. Nie pamiętam polskich imion, więc w ich nawet się nie wsłuchiwałem. Okazało się, że nie ma dla nas wszystkich miejsca w vanie i jedna osoba musi spadać do drugiego auta. Oczywiście Adrian mnie wystawił, więc musiałem jechać sam z moimi nowymi kolegami.
Generalnie nie jestem żadnym rasistą ani nic z tych rzeczy. Jeśli jesteś w porządku wobec mnie, to możesz mieć nawet przezroczystą skórę, nie ma problemu. Hasła typu „brudasy”, czy „śmierdziele” są dla mnie hasłami rzucanymi przez półmózgów (określenia „ciapaci” używam raczej pieszczotliwie). Jednak kilka pierwszych minut drogi wystarczyło żebym przekonał się, że moi koledzy z pracy już od jakiegoś czasu są poważnie skłóceni z mydłem.
Zaczęła się luźna gadka z jednym z nich:
- You… Polska? – zagaił
- Yeah. I’m from Poland. And you’re from Romania. Is that right?
- From Ro…? Nooooooooo! We are from Afganistan!
Nie powiem, żeby mi szczena nie opadła. Na Erasmusie poznałem kolesi z Tadżykistanu. Teraz będę mógł się pochwalić znajomymi z jeszcze dalszego „stanu”.
Z pierwszego dnia na polu w sumie nie ma co opisywać. Nabieraliśmy wprawy – nawet proste plewienie może stać się sztuką. Musieliśmy „władać” motyką na tyle precyzyjnie żeby wyrywać chwasty z korzeniami nie uszkadzając przy tym delikatnych listków młodej cykorii. Polacy mieli rację – słońce wciągnęło nas nosem, strawiło na papkę i wysrało nasze resztki. Wróciłem zmasakrowany. Ale pocieszałem się tym, że pierwszy dzień jest zawsze najtrudniejszy.
Właściwie cała historia zaczyna się od drugiego dnia naszej pracy. W pewnym momencie zorientowaliśmy się z Adrianem, że idzie nam bardzo, ale to bardzo topornie. Dzień się kończył a my byliśmy ledwo w połowie.
Okazało się, że Afgańczycy co i raz robili sobie przerwę. Im bliżej końca byliśmy, tym dłużej trwały ich przestoje. Ja rozumiem, że jak jest stawka godzinowa to nie ma co się spieszyć, ale po 11 h w upale między chwastami każdy normalny człowiek marzyłby tylko o powrocie do domu, zimnym prysznicu i łóżku. A tu trzeba zostać, nie można było zostawić pola w połowie zrytego – będziesz je przekopywał do usrania, aż skończysz.
Na początku popsioczyłem trochę pod nosem i robiłem swoje. Apogeum wkurwienia osiągnąłem pod sam koniec. Dwóch kasztanowych chłopców skończyło po łebkach swoje rzędy i zamiast pomóc nam dokończyć to, co zostało, rozsiedli się w vanie jak paniska i przez szybę obserwowali naszą nierówną walkę z chwastami.
Zdecydowałem, że albo zmuszę ciapaków do roboty, albo zatłukę ich swoją motyką, z którą na polu rozstawałem się o wiele rzadziej niż ze zdrowym rozsądkiem.
Zanim pokonałem spory kawałek drogi do vana, zdążyłem trochę ochłonąć. Jeśli zrobiłbym chryję to wyleciałbym już w drugi dzień. Nie warto. Rozegram to na spokojnie.
- Yo, guys! Come and help us. We all wanna go home. Let’s finish this field as fast as it’s possible.
Spojrzeli na siebie po czym jeden z nich zwrócił się do mnie ze stoickim spokojem:
- Ramadan, my friend – wzruszył ramionami racząc mnie głupawym uśmieszkiem ukazującym stan uzębienia przypominającym stan afgańskiej gospodarki.
W mordę, faktycznie! Przecież kasztaniaki przez cały dzień nie wypili ani kropli wody! Mają Ramadan! Coś przy czym chrześcijański Wielki Post to jeden wielki Projekt X. Od świtu do zmierzchu zero pokarmów, zero płynów – sport ekstremalny.
Z jednej strony nie ma co im się dziwić. Ja bez wody wytrzymałem w tym piekarniku max dwie godziny. Dla nich przestrzeganie Ramadanu w takich warunkach to podpisanie na siebie wyroku. Mają prawo robić wolniej albo wcale.
No ale z drugiej strony jesteśmy w Europie. Tak bardzo w Europie, że już praktycznie bardziej się nie da, bo pracowaliśmy niecałe 40 km od stolicy całej Unii! Albo weźmiecie się do roboty i będziecie robić to, czego się od was w oczekuje, albo wracajcie do Afganistanu hodować kamienie. Tam nikt wam nie wytknie, że się obijacie bo Ramadan.
Zjeżdżając z pola obmyśliłem małą zemstę. Zdecydowałem, że sprawdzę, jak mocna jest wiara moich egzotycznych współpracowników. Jeszcze wieczorem wsadziłem do zamrażalnika całą zgrzewkę wody tak, żeby do rana zamarzła na kamień…
Dzień trzeci.
Zatargałem skamieniałą wodę do vana. Aż z niej parowało. Zapytaliśmy Belga, który jeździł z nami w pole, czy możemy schować parę butelek do jego lodóweczki samochodowej. Nie robił żadnych problemów.
Na polu skwar jeszcze większy niż poprzedniego dnia. Ani pół obłoczka na niebie, zero wiatru, powietrze stoi. Słońce wyżywało się na nas jak dziecko z lupą na mrówkach. Napieprzało jak cholera, czego nie można powiedzieć o Afgańczykach. Dwóch stało opartych o motyki, dwóch leżało w ich cieniu, a jeden coś dłubał kijkiem w polu. I tak na zmianę. No kurwa Monthy Pyton. Marino, wcześniej wspomniany Belg, który miał nadzorować nas na polu, miał totalnie wyjebane. Robiłeś sobie przerwę kiedy miałeś ochotę. Z tego skrzętnie korzystali ciapaci. My na półgodzinną przerwę zeszliśmy ustawowo o 12. I wtedy rozpoczęliśmy nasze show…
W jak najbardziej ekspresyjny sposób staraliśmy się oddać to jakim skarbem jest lodowata woda w ponad 35-stopniowym upale. Piliśmy ją, rozlewaliśmy na twarz, no po prostu robiliśmy istną oazę pośrodku „Sahary”.
Zimne strużki spływały po naszych spalonych karkach i rękach. Arktyczne strumienie koiły cierpiące od odcisków dłonie. Woda zmywała brunatny kurz z naszych łydek i gasiła topiące się od skwaru buty na stopach. H2O lało się wodospadem. Szczyt szaleństwa osiągnęliśmy wylewając wodę po pokrzywach krzycząc jednocześnie „Rise my children!”. Istna szopka. Elitarna Arabska Loża Leserska patrzyła na rozlewane przez nas kolejne butelki jak na obiecane rajskie tabuny dziewic.
Oczywiście biedni kasztanowi chłopcy mogli robić dokładnie to samo co my, prócz picia owej wody. No, ale nie mieli żadnej. Nie zabrali ze sobą… żeby przypadkiem nie kusiło.
Po całej akcji robiliśmy to za co nam płacą. Oczywiście nie było co liczyć na pomoc Arabów, bo ci akurat wykłócali się o to, który ma stać i robić cień a który pod nim leżeć.
Pod koniec dnia zeszliśmy do samochodu. Słońce jeszcze trochę dogryzało, ale nam było naprawdę już wszystko jedno. Wyjąłem ostatnią butelkę wody schowaną na czarną godzinę i zacząłem uzupełniać płyny. Już normalnie, bez scen. Po chwili przyczłapał do mnie kasztaniak – ten sam od nieskazitelnego uśmiechu!
- Can you give me some water, man?
Zerknąłem na niego mrużąc oczy pod słońcem.
- Ramadan, my friend – odrzekłem, wylewając resztę wody na popękaną od żaru glebę.
Pewnie sądzicie, że to co zrobiłem było chamskie, prostackie i niemoralne. Wprost przeciwnie! Przecież ja uratowałem biednego Afgańczyka od grzechu! Zniszczyłem przyczynę jego pokusy! Stanąłem na straży żelaznych prawideł jedynej słusznej religii! JA! Wychowany w katolickiej rodzinie! HERETYK!!!
Można dywagować nad tym, czy owy kasztan nie chciał przypadkiem tylko oblać się tą wodą. Tego się już nie dowiemy. Wolałem nie ryzykować. A jakby nie daj Bo… tfu, Allahu pokusiło, to co wtedy? Wszystkie dziewice szlag by trafił.
Zemsta jednak jest przesłodka.
Wracając z pola rozsadzała mnie duma, chociaż w kontekście moich arabskich kolegów to określenie jest nieco dwuznaczne.
A w kolejnych dniach cały afgański zastęp był jakiś taki… efektywniejszy.
zajebane z
źródło