18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (3) Soft (4) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 22:48
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 4:40
🔥 Śmierć na tankowcu - teraz popularne

#przemyt

Przemytnik
a................k • 2015-11-02, 21:10
Ziomeczek szmugluje itemy za więzienne mury, a jego koleżka, który pierdzi w pasiak zgarnia je za pomocą wędki. Ktoś tam miał chyba smaka na maka, bo w paczce między innymi buła z McDonald's.
Teraz uczynny przemytnik spożywa pod celą obiady, śniadania i kolacje- może się przekona, że to nie wakacje.

Jak spędziłem 3 doby w norweskim areszcie
a................k • 2015-10-31, 12:00
Oczywiście nie ja Historia pewnego Polaka, który mieszka w Norwegii. Twierdzi, że opisane zdarzenia są prawdziwe. Na dole jest link, gość odpowiada na niektóre pytania w komentarzach.

Mówi się, że Oslo to miasto, w którym po zmroku łatwiej jest kupić heroinę niż piwo. Przechadzając się wieczorem główną ulicą centrum Karl Johans Gate szybko zauważysz, że żaden z czarnoskórych stojących na rogu ulic z tlącym się szlugiem w dłoni nie jest przypadkowym lokalsem czekającym na autobus. Idąc wzdłuż popularnej alei pubów, klubów i innych spelun, w których upodlisz się za kosmiczną cenę, stanowią oni uliczną alternatywę na zapotrzebowanie rynku sponiewierania się w weekend. Są widoczni, bezczelni i nie kryją się z handlem dragami nawet kilka metrów od przejeżdżających radiowozów.

W lokalu — jak to w Skandynawii — rozcieńczony, lany browar 0,4 kosztuje stówę. Barman nie sprzeda ci drugiego kieliszka ulubionej trucizny, póki nie skończysz pierwszego. Monopole są zamknięte w weekendy i po 18:00. Bary zamykają o północy. Nie da się, bracie. W głowie lekko szumi, a tobie ani się śni, żeby kończyć tę noc. I wtedy właśnie słyszysz: „psst... wanna have some fun, my friend?". A ty po całym tygodniu włażenia w dupę szefowi, z ostatnim wspomnieniem promieni słońca i aktualnej temperaturze -20, jedyne, o czym marzysz to właśnie, aby mieć jakikolwiek „fun". Bywa, że słyszysz to pytanie kilkanaście razy na jednej ulicy.

Warto wspomnieć, że stolica Norwegii znajduje się w czołówce europejskich miast pod względem zużycia amfetaminy. Wyobraź sobie lokalne ceny, wyobraź sobie popyt przy polityce pół-prohibicji na alkohol i możliwości szybkiego zarobku. Dotarcie tu z Polski przez Bałtyk zajmuje kilka godzin, gdzie ceny tych samych używek są nieporównywalnie tańsze, w związku z czym niejednemu Januszowi umiejącemu dodać na palcach jeden do jednego, zarysował się w oku złoty symbol dolara na myśl o zostaniu polskim Pablo Escobarem. A w razie czego — każdy chyba słyszał o norweskich więzieniach, prawda? Brak krat w oknach, osobne pokoje, meble z Ikei, a do tego spędzasz czas na zarzynaniu pada od Xboxa, dostajesz kieszonkowe i kończysz studia na koszt państwa niczym Breivik. Przynajmniej w teorii. W praktyce — studziłbym entuzjazm w tej materii.

Od początku: Wynająłem pokój w dużym domu w jednej z lepszych dzielnic Oslo, łącznie 6 domowników + dobudówka z osobnym wejściem. Rotacja ludzi była spora, jednak właściciel domu miał na to konkretnie wyjebane. Dawał ogłoszenie w necie i po kilku dniach miał już nowego lokatora. Jakoś po roku, do mieszkania na dole wprowadził się Polak. Rafał. Prosty chłopak po trzydziestce, rycerz ortalionu. Podobno gdzieś pracował, ale trudno było powiedzieć gdzie. Typ kolesia, którego życiowym osiągnięciem jest posiadanie Berlingo w gazie i składanki manieczek na CD w odtwarzaczu wewnątrz. Wiedzieliśmy o nim tyle, że jarał dużo szlugów i nie lubił mówić o sobie. Ponoć szwagier załatwił mu jakąś pracę, ale całymi dniami nie wychodził z domu, tylko często wyjeżdżał autem w nocy i wracał nad ranem. Niby nic. Nie mój cyrk, nie moje małpy.

Aż do pewnego piątku, kiedy wróciłem do domu po pracy, wrzuciłem obiad do mikrofali i wszedłem do swojego pokoju na piętrze. Po kilku minutach usłyszałem, jak ktoś wbiega po schodach, głośno tupiąc butami. „Ile razy mam powtarzać chłopakom, żeby tak nie napierdalali, bo cały dom się trzęsie?!" — pomyślałem. W tym momencie drzwi od pokoju wyleciały z hukiem pociągnięte strzałem z buta, a w nich zobaczyłem oślepiające światło latarki i wycelowane we mnie lufy broni. Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach, więc moją pierwszą myślą było — to jakiś żart. Zanim dotarło do mnie, co właściwie się stało, dwóch rosłych policjantów zdążyło wyrzucić mnie z pokoju i zaprowadziło do salonu, gdzie na ziemi leżała już pozostała piątka domowników z rękami skutymi za plecami. O ja pierdolę. To nie był żart.

Młodszy z funkcjonariuszy założył mi kajdanki na nadgarstki tak ciasno, że metalowe zaciski niemal uniemożliwiły dopływ krwi do dłoni. Po wstępnym przesłuchaniu każdego z nas w innym pomieszczeniu domu doszedłem do wniosku, że wszystkie pytania oscylują wokół naszej znajomości z Rafałem.

Kiedy zdali sobie sprawę, że łączy nas z nim tyle, co nic, powiedzieli, że drogówka zatrzymała go na autostradzie, ponieważ miał fałszywe tablice rejestracyjne i po wstępnym przeszukaniu Berlingo, znaleziono w środku hurtowe ilości amfetaminy. Jednak jego mieszkanie — technicznie rzecz biorąc — znajduje się w naszym domu i również jesteśmy podejrzani.

„Kumple nie uwierzą co za historia, kiedy opowiem ją wieczorem przy piwie w pubie" — pomyślałem. Nic bardziej mylnego. Po około 3-4 godzinach przesłuchań i przeszukań domu z nadpobudliwym owczarkiem niemieckim, powiedzieli, że musimy jechać na komendę i złożyć zeznania jeszcze raz. A tak „by the way"— u Rafała w pokoju znaleziono jeszcze więcej towaru.

Nie pozwolono nam zabrać nic, wyszliśmy tak jak staliśmy, policjant zawiązał mi sznurówki w najkach, narzucił kurtkę na plecy i wyprowadził przed dom skutego za plecami do jednego z radiowozów stojących na zewnątrz. Musiało to zrobić fantastyczne wrażenie na sąsiadach zgromadzonych przed domem. Otworzyły się drzwi i wrzucono mnie do auta razem z kolegą, instruując uprzednio, że w środku są kamery i mikrofony, więc jeśli odezwiemy się do siebie podczas jazdy — zatrzymają się i będzie trzeba czekać na kolejny radiowóz, który zabierze nas oddzielnie. Na miejscu okazało się, że to nie do końca komenda, a areszt policyjny, a pech chciał, że w piątki wieczorem nie prowadzi się przesłuchań.

- Będziecie musieli zostać do rana — oznajmił nam jeden z psów. To nie było zdanie, które chcieliśmy usłyszeć. Posadzono mnie na „recepcji", gdzie czekałem w kolejce do zarejestrowania. Przede mną grupka poobijanych bandziorów z kryminałem wypisanym na twarzy i czarnoskóry koleżka w dreadach, krokiem przy kostkach, t-shircie w rozmiarze 4XL i 2 bandanach na głowie — jednej w kolorach flagi Norwegii, druga Jamajki. Nie wiem, czy można było wyglądać jeszcze bardziej na stereotypowego dilera.

Nie zdążyłem się odlać od powrotu z pracy, spytałem więc, czy da radę ogarnąć to tutaj. Otóż tak, ale drzwi od toalety z widokiem na całą poczekalnię miały pozostać otwarte. Trudno.

Nie uwierzycie, ale ten tekst, że „nie mogę, kiedy tak wszyscy patrzą" znany z filmów, kiedy aresztowany kombinuje jak spieprzyć policjantowi oknem w kiblu — nie wziął się znikąd. Nie ma opcji, nie da się. Po minucie niezręcznej ciszy dałem sobie spokój i wróciłem do kolejki.

„Recepcjonista" zabrał mój telefon i kazał opróżnić kieszenie. Dwóch klawiszy zaprowadziło mnie do celi, przed którą zabrali mi buty i pasek od spodni. W zamian dostałem 3 metry kwadratowe, bez okna, czy zegara — więc nie sposób było dowiedzieć się, jaka jest pora dnia. W rogu stał kibel, w środku była też kamera i żółty materac na ziemi. Nic więcej. Ani jednego przedmiotu, kurwa karcer.

Teraz czekało mnie przeszukanie. Po sprawdzeniu, czy nie mam nic przy sobie, kazano mi się rozebrać, aż znalazłem się w samej bieliźnie.

- Ściągnąć gacie, kucnąć i kaszlnąć głośno — usłyszałem.

- Are you fucking kidding me?- zapytałem.

Nie, nie żartowali.

Zostałem zamknięty.

Kiedyś oglądałem „Skazanych na Shawshank" i wiem, że w takich celach nawet największym twardzielom odpierdala po kilku godzinach. Dopóki tego nie przeżyjesz, nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo rozpierdala psychikę bycie zamkniętym w sześcianie bez żadnego zajęcia, możliwości spojrzenia za okno, czy skupienia się na czymkolwiek poza gapieniem w ścianę. To nie to samo co bycie zamkniętym w pokoju w domu.

W ścianie przy drzwiach zamontowane były dwa guziki. Jeden do wezwania klawisza, drugi do włączenia „radia". Radio oferowało 4 utwory odtwarzane w koło. Swoją drogą fenomenalna playlista, na której znalazły się m.in. „Sympathy for the devil" Rolling Stonesów, a słysząc „Umbrella" Jaya-Z do dzisiaj skręca mnie w środku.

Nie trudno domyślić się, że nie przespałem ani godziny. Nad ranem klawisz zapytał, czy chcę iść na spacerniak albo wziąć prysznic — wybrałem spacerniak, wyszedłem z nudów. W międzyczasie oznajmiono nam kolejną wiadomość:

-Śledczy nie pracują w weekend, zostajecie do poniedziałku — Może wydawać się to śmieszne, ale w takich warunkach, wiedząc, że jesteś niewinny, brzmi to jak wyrok za morderstwo.

„Odpierdoli mi jak nic" — pomyślałem sobie. Kolejne 48 godzin w samotności były najdłuższymi dwiema dobami w moim życiu. W dużym skrócie — faktycznie robisz to, co na filmach, włącznie z robieniem pompek z nudów. W niedzielę mój mózg był już tak wyczerpany stresem, dwoma kromkami chleba z pasztetem dziennie i brakiem jakichkolwiek bodźców zewnętrznych, że się zwyczajnie zepsuł. Zacząłem mówić do siebie, krążyć po celi i odbijać się od ścian. Jestem przekonany, że po tygodniu w takich warunkach, zmiany w mózgu są nieodwracalne i zapewne tak by mi już zostało.

Wierz mi lub nie, ale wolności nie da się poczuć, jeśli ją masz, tak jak nie zwracasz uwagi na to, że oddychasz

Dobrze pamiętam myśli, które mi wtedy towarzyszyły. Najgorsza z tego wszystkiego była niepewność. W takiej chwili lęki zamieniają się w paranoję. Czekasz, zadręczając się z sekundy na sekundę coraz bardziej. Nie wiesz, czy kolejnego dnia policjant nie powie, że zostajesz dłużej, że muszą zbadać kolejny wątek. Może przetrzymają cię dłużej? Co z pracą? Nikt nie poinformował mojego szefa, że nie zjawię się w poniedziałek, pomimo upominania się o to. Znajomi i rodzina muszą stresować się faktem, że przestałem się odzywać. Nie wiadomo czy główny zainteresowany, nie pociągnie cię na dno za sobą, wkręcając cię w jakąś historię.

W drzwiach celi słyszysz dźwięk przekręcanego powoli klucza i czekasz jak skulony kundel na przypierdolenie pasem przez właściciela. Bo koniec końców tym właśnie jesteś, bez wolnej woli. Jesz, srasz i śpisz na komendę, pod czujnym okiem kamery. Wyjdziesz jak pies na smyczy na dziesięciominutowy spacer, kiedy „pan" ci pozwoli. Wierz mi lub nie, ale wolności nie da się poczuć, jeśli ją masz, tak jak nie zwracasz uwagi na to, że oddychasz. Jednak kiedy zrządzeniem losu jakiś skurwiel odetnie ci tlen, zdajesz sobie sprawę, że ten mały szczegół jest wszystkim. Możesz mówić i robić co tylko zechcesz, nikogo to nie obchodzi. Absurd jak w „Procesie" Kafki. Tortura dla mózgu.

Poniedziałek.

Zabrano mnie na przesłuchanie, które prowadzone było przez dziewczynę w wieku najwyżej 25 lat. Ze względów prawnych prowadzone było przez radiotelefon z polskim tłumaczem, który z kolei tłumaczył wszystko funkcjonariuszce na norweski. Po dwóch godzinach zeznań, tłumaczeń i rysowania na kartce planów domu, zostałem poproszony o numer PIN do telefonu i hasło do Facebooka.

Nie mając nic na sumieniu, nie myśli się o tym, jakie treści udostępniono na portalach społecznościowych lub o czym pisało się z kumplami — nie zakładałbym przecież tak abstrakcyjnej sytuacji, w której właśnie się znalazłem, do tego w Norwegii. Komizmu sytuacji dodał fakt, iż moim ostatnim SMS-em w telefonie była wiadomość od kolegi: czy słyszałem o tym, że w Kalifornii zalegalizowano marihuanę, a ostatnim postem na fejsie — spowodowanym nadejściem zimy — było zdjęcie kota w śniegu i podpisem „I fu****' love cocaine". Serio.

Policjantka powiedziała, że teraz porozmawia z sędzią, porównają zeznania i zdecydują czy przenoszą nas do więzienia, czy wypuszczają. Odstawili mnie do celi.

Po kolejnych kilku godzinach klawisz otworzył drzwi, kazał mi włożyć buty i zaprowadził piętro niżej.

- Przejdź przez te drzwi do następnego pomieszczenia i poczekaj, aż otworzą się kolejne — powiedział znudzonym głosem.

Drzwi zamknęły się za mną, następne otworzyły przed twarzą i ku mojemu zdziwieniu, znalazłem się na zewnątrz, gdzie czekali już na mnie pozostali domownicy — wyłączając oczywiście geniusza przemytu z Polski. Byliśmy zniszczeni psychicznie, wykończeni. Bez słowa wyjaśnień, informacji, czy czegokolwiek. Byliśmy wolni.

vice.com/pl/read/jak-spedzilem-3-doby-w-norweskim-areszcie?utm_source=vicefbpol
w komentarzach między innymi pisze coś o prawniku i odszkodowaniu
Najlepszy komentarz (55 piw)
liders • 2015-10-31, 12:24
Ale jak po takich przejsciach musi smakowac rozcienczany browar:)
Nielegalny przemyt
d................6 • 2015-07-19, 12:49
Kod:
Włoskie służby aresztowały trzech Egipcjan, którym zarzucono doprowadzenie do granic Włoch z Egiptu łodzi z 300 emigrantami. W drodze na pokładzie zmarła 10-letnia dziewczynka chora na cukrzycę. Według słów ojca, przemytnicy wyrzucili jej leki za burtę na początku podróży.<br> <br> Syryjczyk powiedział włoskim śledczym, że jego córeczka była chora na cukrzycę i z braku insuliny wpadła w śpiączkę, z której już się nie obudziła. Pod naciskiem innych pasażerów przepełnionej do granic możliwości łodzi dokonał pogrzebu dziecka w morzu.<br> <br> Ojciec dziewczynki zeznał, że przemytnicy tuż po wyruszeniu z portu w Egipcie wyrzucili za burtę jej mały plecak, w którym miała między innymi insulinę. Mieli to jednak zrobić inni mężczyźni niż ci, których udało się zatrzymać Włochom. Usłyszeli więc zarzuty związane z przemytem ludzi, ale nie z zabójstwem.<br> <br> Syryjczyk zeznał też, że za przewiezienie siebie i rodziny do Włoch zapłacił przemytnikom kilka tysięcy dolarów, co było oszczędnościami jego życia. Podobnie czynią setki tysięcy ludzi, którzy próbują się przedostać z niespokojnego Bliskiego Wschodu i Afryki do Unii Europejskiej. Według szacunków włoskich władz, takich nielegalnych imigrantów może w tym roku trafić na ich brzegi nawet 200 tysięcy.


I weź powiedz, że to nie dzikusy
Najlepszy komentarz (43 piw)
freaky • 2015-07-19, 12:57
Pod żadnym naciskiem nie pozwoliłbym chociażby na tymczasowy pobyt w moim kraju dzikusom, którzy wyrzucają za burtę ciała swoich dzieci. Skoro postępują tak z najbliższymi, to trzeba być lewacką spierdoliną umysłową, aby propagować ich asymilację ze zdrowym (obcym), europejskim społeczeństwem i wierzyć w jego skuteczność.
Przemyt na lotnisku
BongMan • 2015-04-30, 12:53
Widziałem na lotnisku kolesia, który próbował przemycić heroinę w Koranie. To straszne gówno sprawia, że tracisz kontakt z rzeczywistością i robisz pojebane rzeczy. W sumie heroina też nie jest dla człowieka zbyt dobra.
Nasz naród - jak widać - od zawsze potrafił kombinować na przekór władzom.
Kiedy Skarb Państwa chapał gruby hajs na akcyzie nałożonej na cukier, przemytnicy ryzykowali życiem za...
Słodzik. Sacharynę.



BTW.
Polecam Wam sadole cały kanał "AleHistoria"
Towar pierwsza klasa ;)
ASAKKU • 2014-08-17, 21:03
Kto chętny na "białe szaleństwo" prosto od kuriera???
Najlepszy komentarz (67 piw)
Kosmodysk • 2014-08-17, 21:06
Co ja kurwa oglądam ?
(Nie)zwykły dywan...
nectovelius • 2014-02-04, 9:29
Sadole teraz chyba zaczną pruć dywany...



Niby zwykły dywan, a jednak "magiczny". Teraz już wierzę w historie o latających dywanach - pewnie jak taki do kogoś trafił, a właściciel go wytrzepał, to na efekty nie musiał długo czekać



Z irańskich dywanów wyciągnięto 45 kg heroiny. Przemytnicy wymyślić prosty i sprytny sposób - przy użyciu pustej rurki zaszytej w dywan. Te dywany miały jechać do Polski, Francji, Belgii i Afryki.



Tutaj macie link.
Najlepszy komentarz (65 piw)
BongMan • 2014-02-04, 14:31
nectovelius napisał/a:

Przemytnicy wymyślić prosty i sprytny sposób


Zaszyć heroina w dywana i wysyłać za granica. Niestety celnicy ich złapać i być przypał. Kali kochać, Kali skrócić.
Przestępczość w PRL
MCH • 2013-12-17, 22:50
Ciekawy (oczywiście nie dla wszystkich), artykuł z Polityki (nr bodajże z 2006 roku) na temat przestępczości w okresie PRL.

Przemyt, afery, napady i morderstwa to wielkie i pilnie strzeżone przez lata tajemnice PRL. Dziś uchylamy ich rąbka, by opowiedzieć o bohaterach starych kryminalnych kronik.

Pierwszy był bandyta Jerzy Paramonow. Najpierw zabił młotkiem milicjanta, zrabował mu broń i dokonał jeszcze kilku napadów. Schwytano go i skazano na śmierć, a ulica natychmiast ułożyła o nim pieśń: „Cała Warszawa chodzi w żałobie, bo Paramonow leży już w grobie”. Oczywiście nie żałowano Paramonowa, to była raczej tęsknota za bohaterem, „szlachetnym bandytą”, legendą z ballad Grzesiuka. Takich legend niewątpliwie brakowało, bo przestępcy w PRL byli tak samo siermiężni jak cała reszta ludowej ojczyzny. Ale od reguły zdarzały się wyjątki.

Narzuta za miliony

Do historii kryminalistyki przeszły dwa napady na banki. Pierwszego dokonano w 1962 r. w Wołowie, w woj. wrocławskim. To była perfekcyjna robota. Sprawcy dostali się do wnętrza budynku miejscowej filii NBP od piwnicy – samochodowym lewarkiem wyłamali betonową podłogę. Zrabowali 12,5 mln zł – główna wygrana w Totolotka wynosiła wówczas 1 mln zł. Część łupu stanowiły stare banknoty, ale ok. 9 mln – pieniądze świeżo wydrukowane, których numery i serie były znane milicji. Do wszystkich placówek handlowych w całym kraju rozesłano wykaz numerów 500-złotowych banknotów pochodzących z napadu. Śledczy czekali w napięciu, aż te pieniądze pojawią się w obiegu.

Pojawiły się już po ok. dwóch miesiącach. W sklepie w Kluczborku pewna kobieta próbowała zapłacić takim 500-złotowym banknotem za narzutę na łóżko. Była żoną Mieczysława F., właściciela punktu naprawy radioodbiorników i telewizorów w Wołowie. Dalej poszło już gładko. Do aresztu trafił cały gang bankowych rabusiów. F. był szefem grupy i pomysłodawcą. To on namówił pozostałych: swojego brata Alfreda z Wrocławia, Jana J., właściciela warsztatu naprawy samochodów z Obornik, Józefa S., rymarza i Wiktora T., taksówkarza – obaj z Wołowa. Pomagał im skarbnik banku Rudolf D. Śledczy nie kryli zaskoczenia. Poza Rudolfem D. pozostali byli ludźmi majętnymi, a wszyscy – ogólnie szanowanymi. Analiza kryminologiczna w ogóle nie brała ich pod uwagę. Gdyby nie mało roztropne zakupy małżonki szefa gangu, prawdopodobnie milicja nigdy nie wpadłaby na ich trop.

Proces odbył się szybko, już w grudniu 1962 r. zapadły wyroki – pięciu głównych sprawców skazano na dożywocie, potem wymiar kary zmniejszono do 25 lat pozbawienia wolności. Więzienie opuścili po siedemnastu latach.

Nigdy natomiast nie zapadły (i z powodu przedawnienia już nie zapadną) wyroki na sprawców napadu na bank przy ul. Jasnej w Warszawie (w budynku zwanym Pod orłami). 22 grudnia 1964 r. tuż po zmroku pod bank zajechało auto marki Warszawa z utargiem z pobliskiego Centralnego Domu Towarowego (dzisiejszy Smyk). Kierowca, kasjerka i dwóch konwojentów. W torbach było dokładnie 1 mln 336 tys. zł – tuż przed świętami obroty w CDT biły rekordy. Konwojenci z kasjerką wysiedli z samochodu i skierowali się do drzwi gmachu. Drogę przeciął im nagle wysoki mężczyzna. Wyjął broń i oddał dwa strzały do jednego z konwojentów (śmiertelne). Z tyłu inny napastnik ranił niosącego torby z pieniędzmi drugiego ochroniarza. Przerażona kasjerka schowała się za autem. Kierowca próbował alarmować klaksonem. Bandyci strzelili w jego kierunku dwa razy, na szczęście niecelnie. Potem uciekli w kierunku ulicy Sienkiewicza.

Podczas ucieczki doszło do przedziwnego incydentu. Jeden z nich potrącił przechodnia, któremu spadł z głowy kapelusz. Bandyta zatrzymał się, podniósł kapelusz, podał mężczyźnie i grzecznie przeprosił za nietakt.

Na podstawie zeznań świadków narysowano portrety pamięciowe obu napastników. Wisiały potem w całym kraju, ale na ich podstawie nikogo nie rozpoznano. Wiadomo było jedynie, że na bandytów czekało auto z kierowcą, prawdopodobnie Warszawa. Grupa liczyła więc minimum trzy osoby. Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań sprawców nie schwytano. Krążyły różne, najbardziej fantastyczne wersje. Mówiono, że w napadzie brali udział funkcjonariusze SB i dlatego pozostali bezkarni. Do dzisiaj tajemnica napadu przy Jasnej pozostaje nierozwikłana.

Krwawa wieś

Na polskiej wsi także dochodziło wówczas do strasznych morderstw. W listopadzie 1969 r. spalił się dom rodziny Lipów we wsi Rzepin na Kielecczyźnie. W zgliszczach znaleziono pięć ciał. Okazało się, że zanim wybuchł pożar, ludzie ci zostali zamordowani. Niektórych zastrzelono z niemieckiego Mausera kaliber 7,92 i rewolweru, innych zadźgano nożem i raniono siekierą.

Ślady doprowadziły ekipę śledczą do zabudowań sąsiadów z tej samej wsi – rodziny Zakrzewskich. Znaleziono u nich Mausera. Wyniki badań balistycznych nie tylko potwierdziły, że tej broni użyto podczas napadu na Lipów, ale także, że już wcześniej strzelano z niej do innych osób. Okazało się, że Józef Zakrzewski (66 l.) i jego syn Czesław (42 l.) zamordowali w 1954 r. mieszkańca innej wsi, w 1957 r. sołtysa z Trzeszkowa, a w 1960 r. sołtysa z rodzimego Rzepina. Napadli też na pocztę, na sklep GS i dokonali kilku podpaleń. Tamte zbrodnie przez lata pozostawały niewyjaśnione. W zabójstwie Lipów pomagał im młodszy syn Józefa, Adam (24 l.).

Relacje z procesu Zakrzewskich pokazywano w telewizji, cała Polska śledziła je z zapartym tchem. Józefa i Czesława Zakrzewskich skazano na śmierć (wyroki wykonano w jednym z więzień w zachodniej Polsce), Adama na 25 lat więzienia. Ponoć po wyjściu na wolność dokonał nowej zbrodni i został skazany na dożywocie.

Potem była straszliwa zbrodnia pod Połańcem w 1976 r., w Wigilię, po pasterce. Kilkadziesiąt osób widziało z okien autobusu, jak Jan Sojda (48 l.) z trzema swoimi zięciami mordował niewinnych ludzi. Sojda był bogatym rolnikiem. Zabijał z zemsty. Powód? Jednej z córek Sojdy rodzice późniejszych ofiar zarzucili kradzież wędlin i talerzy z weselnego stołu. Jan poprzysiągł krwawy odwet. Do dzisiaj nie wiadomo, jak udało mu się do tego diabelskiego planu namówić swoich zięciów Józefa Adasia, Jerzego Sochę i Stanisława Kulpińskiego.

Wydarzenie pod Połańcem przypominało scenariusz filmu o sycylijskiej mafii. W podniosłej atmosferze nadchodzących świąt, tuż po wyjściu z kościoła, na oczach tłumu Sojda z zięciami zamordował brzemienną Krystynę, jej męża Stanisława i brata Mietka. Zaraz po zbrodni świadkowie zbiorowo złożyli przysięgę milczenia aż po grób. Towarzyszyło temu palenie świec, przyrzeczenia na krew i krucyfiks. Ale powodem omerty nie była wyłącznie lojalność płynąca z tej przysięgi. Sojda każdemu ze świadków wręczył po złotym medaliku z Matką Boską i pieniądze (od 2 do 10 tys. zł). W sumie podliczono, że wydał ponad 200 tys. zł – milczenie zostało kupione.

10 listopada 1979 r. Jana Sojdę i Józefa Adasia sąd skazał na śmierć. Dwóch pozostałych zięciów dostało po 25 lat. Wielu świadków zbrodni ukarano za fałszywe zeznania. Do dzisiaj nie wiadomo, czy kłamali ze strachu, z powodu przysięgi czy z pazerności – licząc, że po korzystnym wyroku Janek Sojda odwdzięczy się dodatkowo.

Janosik z Podlasia

Na początku lat 80., w czasie stanu wojennego, w okolicach Międzyrzeca Podlaskiego grasowała banda Józefa Koryckiego. Dokonała kilkudziesięciu napadów z bronią i kilku zabójstw. Po wsiach krążyły legendy o zbójeckim szlaku. Podczas napadu na sołtysa wsi Żeszczynka Korycki podobno krzyczał: „Oddaj bolszewickie pieniądze, bo zastrzelę!”. Bolszewickie, bo pochodzące z podatków płaconych przez chłopów. Kiedy sołtys spytał, czy ma oddać też swoje prywatne, Korycki łaskawie uspokajał: „Twoich nie chcę, biorę tylko komunistyczne”. Nazwano go Janosikiem z Podlasia.

Nikt z pokrzywdzonych nie wyłamał się ze zmowy milczenia. Milicjantów wprowadzano w błąd, kierowano na fałszywe tropy. Wyglądało na to, że podlaskie wioski solidaryzowały się z bandytą Koryckim. Ale obława zacieśniała się. We wsi Olszewnica milicjanci chodzili od domu do domu. O 22.30 zastukali do obejścia Kuczyńskich. Gospodarz oświadczył, że Koryckiego nie zna i na oczy go nie widział. Funkcjonariusze sprawdzili chlew, stodołę, dom. Ani śladu. Drzwi do kuchni były zamknięte. – A tam? – spytał milicjant. – Tam go też nie ma – odpowiedział Kuczyński. Otwarto drzwi – za nimi stał Korycki i strzelając z biodra wpakował w milicjantów cały magazynek (obaj mimo wielu ran przeżyli), po czym uciekł przez okno. Niedługo namierzono go w lesie pod wsią Misie. Był sam, krył się w ziemiance. W strzelaninie został ranny w głowę. Przeżył. Później skazano go na śmierć, ale wykonanie wyroku odwlekano, bo nie pozwalał na to stan zdrowia skazańca. Żył dłużej tylko dzięki kuli, której lekarze nie umieli wyjąć z jego głowy.

Mięsny gang z wątkiem partyjnym

W gruncie rzeczy początki prawdziwej zorganizowanej przestępczości to przełom lat 50. i 60. Wybuchały wtedy wielkie afery gospodarcze: skórzana, gumowa, mięsna. W każdej z nich na ławę oskarżonych trafiało minimum kilkadziesiąt osób. W aferze mięsnej oskarżono kilkuset prawdziwych i domniemanych sprawców.

Ten proces nazwano potem zbrodnią w majestacie prawa. Chodziło o nielegalne zagospodarowywanie tzw. ubytków w masie. Normy przewidywały, że mięso może tracić wagę (np. z powodu odparowania wody). Ale kierownicy sklepów mięsnych robili wszystko, aby mięso nie tylko wagi nie traciło, ale i zyskiwało. Nadwyżki sprzedawali na lewo prywatnym wytwórcom wędlin. Wpływami dzielili się z dyrekcją firmy Państwowy Handel Mięsem. Głównym oskarżonym w tamtym procesie był Stanisław Wawrzecki, dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem w jednej z warszawskich dzielnic. Otrzymywał prezenty w zamian za tzw. nadziały mięsa na sklepy. Im więcej polecał dawać do sklepu, tym więcej sam dostawał w zamian.

Skazano go na śmierć, chociaż z pierwotnej kwalifikacji czynu wynikało, że popełnił tzw. przestępstwo urzędnicze, zagrożone karą do 5 lat więzienia. Ale ówczesne władze partyjne z Władysławem Gomułką na czele były zainteresowane tylko najsurowszym wyrokiem. Opinii publicznej należało po pierwsze wyjaśnić, dlaczego na rynku brakuje mięsa, a po drugie dać sygnał, że dla złodziei mienia społecznego żadnego pobłażania nie będzie.

Mięsny gang ulica nazwała wtedy mafią. Ludzie byli przekonani, że puste półki w masarniach to wina właśnie mafii. Tymczasem to wcale nie Wawrzecki stał na czele procederu. Gdyby sprawdzono wszystkie ogniwa tego łańcucha, na ławie oskarżonych zasiedliby też ówcześni ministrowie i partyjni sekretarze. Łańcuch przerwano na Wawrzeckim. Rada Państwa błyskawicznie odrzuciła podanie o łaskę. W marcową noc poprzedzającą wykonanie wyroku Stanisław Wawrzecki osiwiał. Rodzinie nie ujawniono miejsca jego pochówku.

Pan na dewizach

Inne emocje wzbudzały wtedy afery przemytnicze. Pierwszą nazwano Czerwoną Oberżą. W głównym procesie w 1973 r. odpowiadało 15 osób. Szefa gangu Jana Kucharskiego ochrzczono mianem Bankiera Podhala. Zarzucano mu przemyt złota i dewiz na ogromna skalę, ale też zwykłe rabunki. Wśród ofiar byli także dostawcy walut, kurierzy, którzy na własne ryzyko przemycali do Polski złote waluty, dukaty i krugerandy.

W odpryskowym od głównego wątku procesie odpowiadali znani wtedy sportowcy, m.in. dwaj świetni skoczkowie narciarscy Andrzej Sz. i Ryszard W. oraz biegaczka Stefania B. (wykorzystywali możliwości, jakie dawały im wyjazdy na zagraniczne zawody sportowe).

Procesy Czerwonej Oberży zakończyły się wysokimi wyrokami. Bankier Podhala trafił do więzienia na 25 lat. Stefania B. dostała 6 lat. Po wyjściu na wolność prowadziła w Zakopanem pensjonat. Gościom nigdy nie wspominała o swoich przygodach na przemytniczym szlaku.

Jeszcze nie ucichły echa sprawy podhalańskiej, a już wybuchła sprawa Mętlewicza i innych, jedna z największych w czasach PRL afer przemytniczych. Gdyby Witold Mętlewicz urodził się później i swój zmysł do interesów zaczął wykorzystywać w III RP, prawdopodobnie znalazłby się na liście stu najbogatszych Polaków.

Mętlewicz miał brata, który wybrał wolność w Austrii. W Wiedniu założył antykwariat. Do niego Witold Mętlewicz wysyłał z Polski dewizy i dzieła sztuki. W charakterze kurierów używał trzech dyplomatów brazylijskich, bo na granicy chronił ich immunitet. Z Wiednia odwrotną pocztą do Warszawy wracały sztabki złota. Proceder trwał ponad 20 lat. Witold Mętlewicz był więc człowiekiem bardzo zamożnym. Znany był z szerokiego gestu. Kiedyś na imprezę wynajął dla swoich gości statek pływający po Zalewie Zegrzyńskim, co w tamtych latach wzbudzało podziw publiki, ale i niezdrowe zainteresowanie organów ścigania. Zapraszano go na ówczesne salony jako ozdobę eleganckich przyjęć. Znano go w nocnych lokalach Warszawy. Afera wybuchła ponoć, kiedy pewien urzędnik resortu finansów podniósł alarm, że z Polski wyjeżdżają dewizy w ogromnych ilościach, a rynek zalewa złoto w sztabkach. Podejrzewano, że Mętlewicza kryją funkcjonariusze SB, bo mają udziały w jego przedsięwzięciach.

Proces rzecz jasna nie rozstrzygnął kwestii ochrony jego interesów przez Służbę Bezpieczeństwa. Próbowano skrupulatnie wyliczyć, ile dewiz i dzieł sztuki wywieziono z Polski, ale przy takiej skali interesów było to niemożliwe. Sam główny oskarżony (poza nim przed sądem odpowiadało jeszcze dziewięć osób) chętnie ujawniał wszystko, co pamiętał, przyznawał się do winy. Prawdopodobnie liczył na złagodzenie kary. W 1975 r. (dobiegał wtedy sześćdziesiątki) skazano go na 25 lat więzienia i przepadek mienia. Jego willę na warszawskim Mokotowie zarekwirowano. Przydzielono ją później wiceministrowi spraw wewnętrznych i członkowi Biura Politycznego KC PZPR Mirosławowi Milewskiemu. Dopiero pod koniec lat 80. Skarb Państwa odebrał Milewskiemu prawo do zajmowania schedy po Mętlewiczu. Dom sprzedano.

Mistrz Masy i Kiełbasy

W 1963 r. w telewizji i gazetach pokazano zdjęcia poszukiwanego Sylweriusza Zdanowicza. Miał wtedy 24 lata, a już okrzyknięto go wrogiem publicznym nr 1. Uciekł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za kradzież. Podczas tej ucieczki zdobył broń, z którą dokonał kilku napadów i włamań. W Warszawie przy ul. Brackiej wdał się w awanturę z czterema studentami Politechniki wychodzącymi z kawiarni. Zaczął do nich strzelać (jednego ranił w nogę). Zranił też interweniującego milicjanta. Teraz nie miał już wyjścia, musiał kontynuować swój bandycki rajd.

Pod Tarnowem razem ze wspólnikiem napadł na kiosk Ruchu. Zauważyła to załoga radiowozu milicyjnego i zatrzymała bandytów. Milicjanci popełnili jednak błędy, które kosztowały ich życie. Pierwszy polegał na tym, że patrolujący nie przeszukali Zdanowicza. Drugi, że uwierzyli mu, kiedy się poskarżył na ból prawej dłoni. Skuli mu kajdankami tylko lewą rękę. Podczas jazdy Zdanowicz wydobył broń i na zimno zastrzelił obu funkcjonariuszy. Poszukiwano go kilka tygodni, co z uwagą śledziła cała opinia publiczna. Został ujęty. 18 stycznia 1964 r. zapadł wyrok – kara śmierci.

Na legendę Zdanowicza zapatrzył się Jerzy Maliszewski, włamywacz poszukiwany listem gończym. W 1979 r. rozpoznał go milicjant przed warszawskimi Domami Centrum. Chciał go wylegitymować. Nie zdążył, bo Maliszewski wydobył broń i ciężko zranił funkcjonariusza. Ukrywał się potem na Ursynowie. Tam dopadła go obława. Dostał wieloletni wyrok. Na początku lat 90. Maliszewski zwrócił się do prezydenta Wałęsy o ułaskawienie. Udzielono mu prawa łaski w tym samym czasie, kiedy ułaskawiono też Andrzeja Z., ps. Słowik, lidera gangu pruszkowskiego, i Zdzisława Najmrodzkiego, włamywacza słynnego z licznych ucieczek z kryminałów.

Dla całej trójki te akty łaski okazały się nieszczęśliwe. Maliszewski zginął podczas wybuchu bomby podłożonej pod willę w Markach należącą do jego znajomego Czesława K., ps. Ceber, wspólnika słynnego Dziada. Najmrodzki zginął pod Mławą w katastrofie samochodowej. Przekroczył prędkość jadąc kradzionym autem. Słowik odsiaduje właśnie kolejny wyrok, postawiono mu też zarzut udziału w zabójstwie gen. Papały.

W ten sposób przestępcy z czasów PRL trafili do kronik III RP. Ostatnim ogniwem, które łączyło te dwie epoki, była kariera pruszkowskiego bandyty Barabasza. To on, jeszcze w latach 70., stworzył gang włamywaczy, a w następnej dekadzie uczył złodziejskiego fachu Parasola, Dzikiego, Kajtka i Alego – później wyrośli z nich bossowie mafii pruszkowskiej. Uczniami Barabasza byli też Masa i Kiełbasa. Ten pierwszy jest dzisiaj świadkiem koronnym, ten drugi nie żyje od 10 lat.

Barabasz był prymitywny, ale trzymał się zasad grypsery i przez to, a także dzięki sile fizycznej, wyrósł na przywódcę. Czasami jednak robił odstępstwa od zasad. Kiedyś zakapował swoich wspólników. Przez niego do więzienia trafił m.in. Parasol. W 1991 r., kiedy grupa pruszkowska była już znana w Polsce, Barabasza odsunięto na boczny tor. Dorabiał w pewnej złodziejskiej knajpie na Olszynce Grochowskiej jako ochroniarz. Zaraz potem zginął w wypadku samochodowym. Nie wyrobił się na zakręcie. Jedna z wersji głosi, że ktoś przeciął mu przewody hamulcowe. Miała to być zemsta za jego dawną nielojalność. Jeżeli tak, to przecinając te przewody dokonano aktu symbolicznego. Odcięto, jak pępowinę, stare czasy.

W nowej Polsce przyszedł czas dla nowoczesnych gangsterów.

Piotr Pytlakowski, Polityka
Źródło : archiwum.polityka.pl/art/pitawal-prl,362525.html
Przemyt szlugów.
krop85 • 2013-12-17, 14:52
Ludzie mają pomysły...

16 grudnia funkcjonariusze Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej ujawnili papierosy bez polskich znaków skarbowych akcyzy ukryte pod podłogą kontrolowanego pojazdu. Nielegalny towar o wartości ponad 170 tys. złotych przemycała z Białorusi para przebrana za księdza i zakonnicę.



Funkcjonariusze z Placówki Straży Granicznej w Sejnach, pełniący służbę w miejscowości Giby, zatrzymali do kontroli samochód, którym podróżowało dwoje Polaków. Pojazd i przyczepa nosiły oznaczenia „Caritas”. Auto prowadził mężczyzna w sutannie, a obok niego siedziała kobieta ubrana w habit zakonny. Polacy wyjaśnili, że wracają z Białorusi, gdzie dostarczali kartki świąteczne, opłatki oraz świece z fundacji. Odpowiedzi, jakich udzielali na pytania, były jednak na tyle nieprecyzyjne, że funkcjonariusze SG postanowili skontrolować ich pojazd. Jak się okazało, funkcjonariusze podjęli słuszną decyzję – pod podłogą auta oraz za podwójną przednią ścianką przyczepy znaleźli łącznie prawie 317 tys. szt. papierosów bez polskich znaków skarbowych akcyzy, wycenionych na ponad 170 tys. zł.



Zarówno kobieta, jak i mężczyzna przyznali, że w rzeczywistości są osobami świeckimi.
Funkcjonariusze prowadzą dalsze czynności związane ze sprawą.

Żródło: strazgraniczna.pl/wps/portal/tresc?WCM_GLOBAL_CONTEXT=%2Fpl%2Fserwis-s...
Najlepszy komentarz (111 piw)
B................g • 2013-12-17, 15:46
Kontrabanda na całego
xXcarlossXx • 2013-11-15, 11:44
Celnicy przecierali oczy ze zdumienia gdy ujrzeli ile papierosów i w jaki sposób schował w volkswagenie jeden z Ukraińców.




We wtorek nad ranem na przejście graniczne w Hrebennem wjechał samochód osobowy marki volkswagen golf. Kierujący ustawił się na tzw. zielonym pasie, jednoznacznie deklarując iż nie posiada żadnych towarów do oclenia. Jednak już na pierwszy rzut oka funkcjonariusze zorientowali się, że kierujący nim mężczyzna może mieć coś na sumieniu, więc skierowali auto do kontroli szczegółowej. Podczas sprawdzania pojazdu celnicy dosłownie przecierali oczy ze zdumienia widząc gdzie ukryte zostały nielegalne papierosy oraz ile udało się ich tam schować.

Volkswagen został specjalnie przerobiony, by w każdą wolną przestrzeń dało się włożyć paczki z papierosami. Do ich ukrycia mężczyzna wykorzystał m.in. drzwi auta, fotele, przerobione podłużnice, nadkola, progi i podwozie. A to, co nie zmieściło mu się w skrytkach upchał luzem pod maską pojazdu, układając kontrabandę na silniku. Nawet doświadczonych celników, których wydawało by się, że już nic nie może zaskoczyć, zadziwiła pomysłowość mężczyzny. Jak się okazało, nawet szyby w bocznych drzwiach auta opierały się na paczkach z papierosami, gdyż zostały wymontowane mechanizmy ich otwierania. Natomiast ułożone luzem na silniku papierosy zaczynały się przypalać od nagrzanego silnika.

W sumie w aucie ukrytych było aż 5155 paczek papierosów bez polskich znaków akcyzy. Obywatel Ukrainy Igor M. odmówił składania wyjaśnień. Funkcjonariusze celni wszczęli przeciwko niemu postępowanie karne-skarbowe. Za popełnione przestępstwo odpowie on przed sądem. Jako dowód w sprawie celnicy zatrzymali, oprócz papierosów, także przystosowany do ich przemytu pojazd.





żródło
Najlepszy komentarz (114 piw)
BongMan • 2013-11-15, 13:10
capoeiramen napisał/a:

Ja się nie dziwię, świnie w rządzie podnoszą akcyzę co chwilę, że sam wolałbym kupywać papierosy za 7zl z przemytu(w tym 2zl dla przemytnika, 1 zł dla dilera), niż 12zl w sklepie(w tym 0,5zl dla sklepikarza, 7zl dla 'państwa')


Dlatego popieram przemyt w każdej postaci, bo nie szkodzi zwykłym ludziom, tylko właśnie tym jebanym świniom.