Generalnie polecam serial "Pitbull", które pewnie przynajmniej części z was jest znany.
#psychologia
Generalnie polecam serial "Pitbull", które pewnie przynajmniej części z was jest znany.
Zrzutka na serwery i rozwój serwisu
Witaj użytkowniku sadistic.pl,Od czasu naszej pierwszej zrzutki minęło już ponad 7 miesięcy i środki, które na niej pozyskaliśmy wykorzystaliśmy na wymianę i utrzymanie serwerów. Niestety sytaucja związana z niewystarczającą ilością reklam do pokrycia kosztów działania serwisu nie uległa poprawie i w tej chwili możemy się utrzymać przy życiu wyłącznie z wpłat użytkowników.
Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
... jakby nie można było napisać nie mój, bo krócej...bynajmniej mój autorytet
„Zorganizowane działanie mające na celu uprowadzenie kogoś (…) wbrew czyjejś woli” – taka jest słownikowa definicja porwania. Jest to jeden z najbardziej przerażających aktów przemocy, potępiany przez (zdrową umysłowo) część cywilizowanych współczesnych społeczeństw. Jako ludzie wychowani w kulturze europejskiej, u której podstaw leży poszanowanie osobistej wolności każdego człowieka, nie możemy zrozumieć takiego działania. Czynu, którego istotą jest właśnie, brutalne tej wolności odebranie.
Tym bardziej, trudny w zrozumieniu jest tzw. syndrom sztokholmski. Jest to pojęcie przedstawione po raz pierwszy w latach siedemdziesiątych XX wieku przez szwedzkiego psychiatrę i kryminologa Nilsa Bejerota, wtedy znanego głównie ze swoich prac na temat uzależnienia od narkotyków.
Przyjęto, że każdy może zostać nim dotknięty, wystarczy, że zostaną spełnione cztery warunki:
istnieje zagrożenie życia,
porwany ma przekonanie (niekoniecznie prawdziwe), że nie ma możliwości ucieczki,
porywacz przynajmniej czasami wykazuje oznaki przyjaznego zachowania
widoczne jest odizolowanie ofiary od świata zewnętrznego.
Historia tego pojęcia rozpoczyna się pod koniec sierpnia 1973 roku w stolicy Szwecji. Dokładnie 23 sierpnia Jan-Erik Olsson wchodzi do sztokholmskiego oddziału Kreditbanken w samym centrum miasta i rozpoczyna napad. Policja zostaje wezwana natychmiast. Jednak zaraz
po wejściu do środka dwóch funkcjonariuszy Olsson otwiera ogień – jednego z nich rani, a drugiemu każe usiąść i śpiewać. Ten posłusznie wykonuje polecenie. Następnie wszystko przebiegło już według dobrze znanego policji scenariusza: zostali wzięci zakładnicy, przedstawiono żądania, a nawet wykonano telefon do premiera Szwecji (tragicznie później zmarłego Olofa Palmego), a w końcu po sześciu dniach negocjacji i gróźb – napastnicy zostali obezwładnieni, a zakładnicy uwolnieni (żaden z nich nie odniósł znaczących obrażeń).
Jan-Erik Olsson
Kolejnymi krokami w tym scenariuszu jest zawsze przesłuchanie zakładników, którzy są przecież najlepszymi z możliwych, bo naocznymi, świadkami całego zajścia oraz osądzenie sprawców napadu. Nagle jednak zaczęło robić się ciekawie z psychologicznego punktu widzenia. Zarówno Nils Bejerot, który współpracował podczas tego napadu z policją, jak i sami funkcjonariusze zauważyli, że pomimo wszystkich tych wydarzeń, uwolnieni już zakładnicy bronią przestępcy i odmawiają składania zeznań. Co więcej, rodziny jednej z zakładniczek (Kristin Enmark) oraz jednego ze sprawców (Clarka Olofssona) zaprzyjaźniły się (sic!).
To wszystko skłoniło Nilsa Bejerota do przyjrzenia się przypadkom zbliżania się zakładników do porywaczy. Zaraz po napadzie podzielił się swoimi spostrzeżeniami z dziennikarzami, udzielił też wielu wywiadów, a stworzony przez niego termin „syndrom sztokholmski” przyjął się zarówno w środowisku naukowym jak i w świadomości społecznej.
Najbardziej znanym przykładem występowania tego zjawiska jest historia Patrici Hearst. W lutym 1974 roku została ona porwana przez Symbionese Liberation Army (SLA), lewicową grupę rewolucyjną. Ta 19 letnia wówczas kobieta – znana, jako Patty – była wnuczką magnata prasowego Williama R. Hearsta, człowieka będącego pierwowzorem postaci Charlesa Kane’a w uznawanym za najlepszy film wszech czasów – „Obywatelu Kane” Orsona Wellesa. Sprawą zainteresowała się cała Ameryka. Dwa miesiące po porwaniu zostało upublicznione nagranie, na którym widać Patty mówiącą o zmianie swojego życia, zrywającą ze swoim narzeczonym oraz oskarżającą swojego ojca o zbrodnie przeciwko ludzkości. Mimo zapewnień samej porwanej wszyscy uznali, że została ona zmuszona do tego nagrania. Ten pogląd został jednak brutalnie zweryfikowany przez rzeczywistość, a dokładnie przez to, co wydarzyło się 15 kwietnia 1974 roku. Odkryto wtedy, że w napadzie SLA na bank wzięła udział właśnie… Patty Hearst.
Niecałe pół roku później została aresztowana. Podczas rozprawy broniła się przed więzieniem twierdząc, że została do tego przymuszona przez innych członków grupy oraz przez swoich porywaczy. Sąd jednak nie uwierzył w jej zapewnienia, m.in. ze względu na to, że porywacze nie byli obecni w banku podczas napadu. Nie było więc przymusu bezpośredniego. Została skazana na 7 lat więzienia, jednak najpierw jej kara została skrócona na wniosek prezydenta Jimmiego Cartera, a następnie została objęta amnestią przez Billa Clintona.
Natascha Kampusch – dziś austriacka celebrytka
Bardzo znanym przykładem występowania syndromu sztokholmskiego jest również przypadek Nataschy Kampusch. Ta dziś 25 letnia kobieta, w wieku dziesięciu lat została porwana w drodze do szkoły przez Wolfganga Priklopila, który przez 8 lat przetrzymywał ją wbrew jej woli w specjalnie przystosowanej do tego celu piwnicy. Przez ten czas była wielokrotnie bita, poniżana, a nawet wykorzystywana seksualnie przez porywacza. Udało jej się uciec, gdy Priklopil myślał, że myje samochód. Kiedy skupiła na sobie uwagę całej Austrii i świata, wprawiła wszystkich w zdumienie płacząc przed kamerami, gdy dowiedziała się, że jej oprawca popełnił samobójstwo. Domagała się także możliwości uczestniczenia w jego pogrzebie. Przypadek ten jest jednak tak szczególny, iż wielu badaczy proponuje by nazywać go po prostu „syndromem Nataschy Kampusch”.
Kiedy przyjrzymy się teraz temu – z pozoru – niezrozumiałemu zachowaniu osoby porwanej, dojdziemy do wniosku, że jej działania są jak najbardziej logiczne. Spróbujmy, bowiem postawić się w takiej sytuacji. Wiemy, że nasze życie leży w rękach osoby, która nas porwała. Jeśli nawet pogodzimy się już z tym, że umrzemy pozostaje jeszcze przed nami krótki okres naszej (liczonej już najczęściej w godzinach
lub dniach) przyszłości – staramy się, więc możliwie ograniczyć wszelkie okazje na odczucie jakiegokolwiek cierpienia. W takiej sytuacji, możemy zadecydować tak naprawdę już tylko o jednym – czy będziemy współpracować z porywaczem. Wydaje się jednak dość rozsądnym spełnianie żądań osoby, która stoi nad nami z pistoletem. Nie uważasz?
Pareidolia
definicja(zerżnięta z Wikipedia): Zjawisko dopatrywania się znanych kształtów w przypadkowych szczegółach. Przykładem jest tu obserwacja chmury, które dla patrzącego 'formują się' w postacie ludzi, zwierząt, czy inne. Podobnie można doznać pareidolii patrząc na popękany tynk i 'widzieć' tam np. twarz człowieka. Zjawiskiem pareidolii można tłumaczyć niektóre tzw. objawienia, gdy przypadkowy układ plam, czy cieni na szybie, drzewie, czy innym tle może dla części osób wydać się obrazem Matki Boskiej, Jezusa czy innych postaci religijnych.
Tyle teorii. Teraz nieco przykładów.
Bardzo ciekawy zbieg okoliczności powstały na wskutek charakterystycznego ubioru małego dziecka. Szczerze powiedziawszy, miałem większe trudności ze znalezieniem dziecka niż z "wymazaniu" sprzed oczu wizerunku mężczyzny
Więcej w komentarzach.
Wyselekcjonowano grupę 1000 ludzi, ale mało brakowało, żeby badanie się sypnęło, bo w ostatniej chwili jedna osoba odmówiła udziału. Jednak awaryjnie ściągnięto pierwszego lepszego menela z ulicy.
Każdy badany musiał napisać odpowiedź na jedno pytanie "Stoi przed Tobą szereg ludzi: Żyd, Murzyn, rudy, Cygan, grubas i Arab, masz do dyspozycji karabin z jednym nabojem, jeśli się nie zdecydujesz to Ty umrzesz, kogo zastrzelisz?"
Wyniki badań:
999 osób "i can't do this"
1 osoba "no logiczne kurwa podejde z boku żeby łby były ustawione w jednej linii"
Tak oto bezdomny emigrant z Polski zamienił ulicę na wygodny fotel Sekretarza Obrony USA
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Kozak w necie, cipa w świecieJakby mi dali naszych zachodnich sąsiadów to mógłbym ich nakurwiać prądem 24/7. Ale prawdziwym.
Najgorsze jest to że gość ma racje
Jeśli się ma mentalność gimbusa, to można tak sądzić.
CO, GDZIE I JAK?
Deprawacja sensoryczna to nic innego jak pozbawienie mózgu wszelkich bodźców z zewnątrz – wzrokowych , słuchowych, dotykowych, smakowych i zapachowych. Może on być pozbawiony uczucia temperatury i grawitacji przez zaurzeie w cieczy. Zostajesz tylko Ty i Twój mózg. Poprzez odizolowanie mózgu od świata zewnętrznego (wraz z wydłużaniem okresu izolacji) zaczyna on tworzyć „własne bodźce” – halucynacje. O ile krótkotrwała deprawacja sensoryczna działa relaksująco, to zbyt długa może prowadzić do depresji i zachowań aspołecznych.
BADANIA
Badania nad deprawacją sensoryczną rozpoczął kanadyjczyk Donald Hebb. Ale jako pierwszy zainteresował się tym zjawiskiem badacz hipnozy S. Ferenczi. W latach 60 badania przeprowadzano w zbiornikach izolacyjnych wymyślonych w 1954 roku przez Johna C. Lilly’ego.
Donald Hebb przeprowadził w 1949 roku (oczywiście na studentach) eksperyment nazwany ARTICHOKE (karczoch), polegający na tym, że przez 8 godzin dziennie nic nie robili. Leżeli w wygodnych łóżkach z oczyma przysłoniętymi półprzezroczystymi okularami (przepuszczały światło, lecz uniemożliwiały spostrzeganie kształtów) z przymocowanymi na rękach specjalnymi cylindrami (badany mógł poruszać ręką, lecz nie doznawał żadnych dotykowych wrażeń), z założonymi na uszy słuchawkami, w których stale było słychać brzęczenie. Warunki eksperymentu zezwalały jedynie na spożycie posiłku i wyjście do toalety. Tylko niewielu studentów mogło wytrzymać taką monotonię przez więcej niż dwa lub trzy dni. Górna granica wyniosła sześć dni. Badani chętnie słuchali czegokolwiek, co przerywało tę monotonną sytuację - nawet dziecięcego gaworzenia, którego unikaliby w normalnych warunkach. W końcu odczuwali nieodpartą chęć patrzenia, słyszenia, normalnej aktywności. Skarżyli się na niemożność logicznego myślenia, byli mniej sprawni w rozwiązywaniu prostych zadań i pojawiały się u nich omamy. Jeden widział szeregi żółtych ludzików w czarnych czapkach, inni maszerujące wiewiórki z workami na plecach lub prehistoryczne zwierzęta w dżungli. Sceny te opisywali jako podobne do filmów rysunkowych. Występowały również omamy czuciowe. Odczuwali np. jakby mieli dwa ciała, czuli oddzielanie się głowy od reszty ciała. Niektórzy badani podawali, że mieli wrażenie, iż ich umysł odłącza się od ciała i mogą obserwować samych siebie leżących nieruchomo na łóżku. Eksperyment Hebba uważany jest w tej dziedzinie za pionierski. Wiele ośrodków naukowych, zwłaszcza w Kanadzie i USA, podjęło później badania nad deprywacją sensoryczną. Miały one ogromne znaczenie praktyczne. Po zakończeniu doświadczeń uczestniczący w nich studenci przez wiele dni, a nawet tygodni nie mogli dojść do siebie. Ich losami zainteresowała się prasa. Na naukowców posypały się gromy, a służby wywiadowcze (przynajmniej oficjalnie) wycofały się z tych badań.
Szczególne zainteresowanie problematyką izolacji przejawia kosmonautyka. Powodzenie długotrwałych lotów kosmicznych z załogą ludzką w dużej mierze uzależnione jest od wyeliminowania deprywacji sensorycznej.
Najbardziej wyrafinowane badania nad deprywacją sensoryczną zapoczątkowano w Veterans Administration Hospital of Oklahoma City. Ograniczano w nich wszystkie rodzaje bodźców zmysłowych. Osoby badane, nagie, zaopatrzone tylko w maskę tlenową, zanurzone były w wodnym roztworze soli fizjologicznej o takim stężeniu, że całe ciało człowieka utrzymywało się tuż pod powierzchnią. Temperatura wody odpowiadała temperaturze ciała. Basen znajdował się w ciemności. Eksperymentator noktowizyjnie (w paśmie promieniowania podczerwonego) kontrolował zachowania uczestników eksperymentu. Taka sytuacja redukowała praktycznie do minimum nie tylko bodźce wzrokowe, słuchowe i dotykowe, ale także odczucia ciężaru i położenia przestrzennego własnego ciała. Poddający się eksperymentowi już po kilkudziesięciu minutach doznawali licznych halucynacji wzrokowych i słuchowych, mieli zaburzoną zdolność myślenia logicznego, tracili poczucie czasu i położenia własnego ciała. Przeżywali silny lęk, stopniowo pojawiały się u nich mimowolne skurcze i drgawki mięśniowe. W miarę upływu czasu coraz trudniej oddychali, a funkcje poszczególnych narządów wewnętrznych rozregulowywały się. Żaden z badanych nie był w stanie wytrzymać w takiej sytuacji dłużej niż 6 godzin. Po zakończeniu badania przez kilkanaście minut widzieli wszystko dwuwymiarowo, a poziom ich logicznego myślenia był znacznie obniżony.
Od dwudziestu paru lat prowadzi się badania kosmonautów w warunkach lotów orbitalnych. Stwierdzono, że deprywacja doznań grawitacyjnych, a także ograniczenie innych bodźców wywołuje u kosmonautów szereg efektów. Na przykład w czasie orbitowania Jegorowa i Fieokistowa jednemu z nich wydawało się, że znajduje się głową w dół, drugiemu, że głową w górę. Kiedy Jegorow siedząc w fotelu zamykał oczy, od razu doznawał uczucia obrotu do tyłu. Gdy tylko otwierał oczy, iluzja znikała.
Amerykański kosmonauta Grissom, odbywający lot w ramach programu “Merkury”, doznał w nieważkości zawrotów głowy. Wnętrze kabiny zaczęło mu wirować przed oczami z dużą szybkością, a on sam miał uczucie spadania w otchłań bez dna. Ponadto szybko rozwinęły się u niego symptomy “choroby morskiej”.
W przeważającej liczbie przypadków iluzje u kosmonautów przebywających w nieważkości dotyczą uczucia spadania lub zawieszenia głową w dół. Niekiedy doznania takie miały skrajnie silne natężenie. Towarzyszyły im: przerażenie, krzyki i bezładne miotanie się po kabinie. Jeden z kosmonautów opisuje swoje doznania:
(...) Przed startem byłem spokojny, mogłem spokojnie rozmawiać. Od pierwszych sekund nieważkości poczułem, że spadam w dół. Wydawało się, że wszystko wokół się wali. Ściany kabiny, grożąc zgnieceniem, zbliżały się do mnie. Następnie zaczęły się wydłużać, uciekając na wielką odległość. Ogarnęło mnie skrajne przerażenie. Nie rozumiałem, co wokół się dzieje. Nagle poczułem, jakby coś uderzyło mnie w głowę. Moje ciało z olbrzymią szybkością zaczęło krążyć po kabinie. Nie mogłem się niczego uchwycić. Obraz kabiny migotał i wirował. Cały czas oczekiwałem straszliwego uderzenia w ciało na skutek upadku. Gdy później oglądałem na taśmie filmowej samego siebie, widziałem przerażenie na swojej twarzy, podczas gdy ciało nieruchomo wisiało w kabinie.
Dezorientacji przestrzennej może doznać każdy, chodząc w gęstej mgle. Lotnicy znają uczucie utraty orientacji co do położenia statku powietrznego względem Ziemi podczas lotów bez jej widoczności. Sam przeżywałem to zjawisko, wykonując szybowcowe loty w chmurach. Miałem np. wyraźne uczucie krążenia w lewo, podczas gdy przyrządy wskazywały na obrót w przeciwnym kierunku. Wylatując z chmury każdorazowo stwierdzałem, że to przyrządy miały rację, a nie mój błędnik. Piloci samolotowi w trakcie długotrwałych nocnych lotów tracą często poczucie położenia własnego ciała względem ziemi i za punkt odniesienia przyjmują kabinę. Wydaje im się, że lecą prawidłowo, gdy w rzeczywistości lot odbywa się głową w dół. Nie reagują na wskazania przyrządów, co może się zakończyć katastrofą.
Deprawacji sensorycznej doświadczali także żołnierze w Wietnamie. Kiedy lecąc śmigłowcem zasypiali, a jedynym dźwiękiem jaki słyszeli były uderzenia śmigieł wpadali w stan podobny do stanu hipnozy.
Osobiście zauważyłem i przeżyłem, że coś takiego jest możliwe podczas słuchania Death metalu – utwory z podwójną stopą, włączone na max w słuchawkach, leżąc nieruchomo w ciemnym pokoju.
eksperyment ARTICHOKE
KOMORA
W 1954 r. skonstruował specjalny zbiornik, wypełniany ciepłą wodą. Ponieważ miała ona temperaturę ludzkiego ciała, uczestnik eksperymentu doświadczał wrażenia unoszenia w pustce. Wrażenie odcięcia od świata nie było jednak pełne – poddawane deprywacji osoby musiały nosić maskę do oddychania pod wodą (nieustanne syczenie i bulgotanie przepływającego przez nią powietrza zakłócało ciszę), a w ich ciało wrzynały się paski uprzęży, zapobiegającej opadnięciu na dno zbiornika.
Lilly chciał sprawdzić, czy odcięcie mózgu od wszelkich bodźców zewnętrznych spowoduje jego „wyłączenie”. Taką tezę głosili zwolennicy behawiorystycznego nurtu w ówczesnej psychologii. Okazało się jednak, że ludzki umysł może funkcjonować w sensorycznej próżni – tyle że niezbyt sprawnie. Uczestniczący w doświadczeniach ochotnicy opowiadali o poczuciu nierzeczywistości i przerażającej utracie samoświadomości. Nie wiedzieli, gdzie są, kim są i co się z nimi dzieje. Nie mogli się skoncentrować, a u niektórych dochodziło nawet do zaburzeń psychicznych, które utrzymywały się tygodniami (podobnie jak u studentów z projektu ARTICHOKE). Nikt nie wytrzymał w zbiorniku dłużej niż trzy godziny.
Ile było w tym naukowej prawdy? Nie wiadomo. Lilly założył firmę, która pierwsza zaczęła produkować komercyjne zbiorniki do deprywacji, reklamowane jako znakomity sposób na relaks. „Późniejsze badania nie potwierdziły występowania dramatycznych zmian w stanie świadomości” – pisze prof. Andrzej Kokoszka z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego w książce „States of Consciousness”. Długotrwała deprywacja sensoryczna z pewnością prowadzi do problemów z koncentracją, a te z kolei wywołują dalsze objawy, takie jak zanik logicznego myślenia, zaburzenie poczucia czasu i większa skłonność do fantazjowania czy „snów na jawie”.
Zdjęcia przykładowych komór do deprawacji.
DLACZEGO?
Co się dzieje z mózgiem odciętym od dopływu bodźców? W normalnych warunkach jest on cały czas zajęty filtrowaniem informacji. W czasie jednej sekundy wszystkie receptory znajdujące się w naszym ciele odbierają gigantyczną ilość danych – sięgającą być może nawet ekwiwalentu 100 miliardów bitów (czyli ok. 2650 egzemplarzy Biblii Tysiąclecia!). Jednak ludzka świadomość może poradzić sobie ze strumieniem danych rzędu zaledwie stu bitów na sekundę – uważa prof. Andrzej Wróbel, neurofizjolog z Instytutu Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego PAN.
„Dlatego umieszczenie człowieka w komorze deprywacyjnej i odcięcie go od zalewu bodźców wprawia mózg w stan szoku. Nie wie, czym ma się zająć” – mówi dr Mariusz Makowski, psycholog z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Jego zdaniem mózg reaguje wówczas jak ryba wyciągnięta z wody. Z początku zachowuje się tak, jakby nic się nie stało, ale napotyka próżnię. Wówczas zaczyna sam sobie wytwarzać różne symulacje tego, co powinno do niego docierać. Dlatego osoby poddane deprywacji sensorycznej czują swędzenie, mrowienie w kończynach, uczucie lodowatego zimna lub wielkiego gorąca. Potem pojawiają się halucynacje wzrokowe i słuchowe, następuje derealizacja (utrata poczucia ciała oraz czasu i przestrzeni).
NIE TAKIE HALUNY STRASZNE JAK…
Owszem, deprawacja może powodować halucynacje, ale sytuacja wygląda inaczej, jeśli zaaplikujemy sobie niewielką dawkę deprywacji. Eksperymenty wykazały, że godzinne pławienie się w ciszy i ciemności działa przede wszystkim relaksująco. Prof. Thomas E. Taylor z Texas A & M University dowiódł nawet, że w takim stanie mózg może łatwiej przyswajać nowe informacje. Uczestnicy jego badań spędzili kilkanaście 70-minutowych sesji w komorze deprywacyjnej, słuchając nagrań z nieznaną im wcześniej treścią. W porównaniu z grupą kontrolną, która leżała tyle samo czasu na sofie w ciemnym pokoju, ich zdolność zapamiętywania, kojarzenia oraz składania faktów w większą całość była znacznie lepsza. Zapis elektroencefalograficzny (EEG) wykazał, że u osób poddanych deprywacji pojawia się znacznie więcej korowych fal theta (o częstotliwości 4–7 Hz). Zdaniem części uczonych mają one silny związek z procesami uczenia się (a konkretnie – konsolidacją śladów pamięciowych, czyli engramów).
Z kolei Sven-Ake Bood ze szwedzkiego Karlstads Universitet badał wpływ deprywacji na samopoczucie osób cierpiących z powodu stanów lękowych, przewlekłego stresu, depresji i fibromialgii (schorzenia charakteryzującego się m.in. bólami stawów). Okazało się, że wystarczyło zaledwie 12 sesji, by u pacjentów zaczęły ustępować przykre dolegliwości.
Nic dziwnego, że zbiorniki relaksacyjne są dziś sprzedawane przez wiele firm jako element komercyjnego salonu spa, a nawet wyposażenie domowej łazienki. Nie jest już potrzebna maska ani uprząż – komory wypełnia się ciepłym roztworem soli, w którym ciało swobodnie się unosi. Producenci ostrzegają, że przez pierwsze 40 minut można doświadczyć swędzenia i innych sensacji związanych z dostosowywaniem się mózgu do nowej sytuacji, ale potem czeka nas już ponoć tylko czysty relaks. Oczywiście o ile nie zaśniemy w tej wannie, bo przebudzenie po kilku godzinach mogłoby być jednak przykre...
myślisz że ktos to całe przeczyta ?
Tak, bo tylko tępe cwele mają założenie "długie to, więc czytać nie będę".
Niechaj sczeznę jeśliż ci owy materiał wystąpił już wcześniej
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów