Warszawa, Ursynów. Godziny poranne.
Szedłem na przystanek, kiedy ujrzałem menela opartego o ścianę warzywniaka. Opierał się dupskiem o żółtawy pawilonik, mężnie prężąc grzbiet, iżby utrzymać właściwy kąt do załatwienia potrzeby.
- Kolor budki idealnie komponuje się z całością obrazu - pomyślałem, klnąc w duchu, że nie wziąłem telefonu i nie mogę tego nagrać.
Przystanąłem w bezpiecznej odległości i z właściwą miłośnikom dzikiej przyrody ciekawością oddałem się obserwacji, dodając do tego w myślach narrację głosem Krystyny Czubówny.
Z początku nie zanosiło się na nic specjalnego. Chlor opierał się o ścianę, kołysząc z lekka i kontemplując sytuację z na wpół przymkniętymi oczyma. Wtem wybałuszył oczy, jego usianą bruzdami twarz wykrzywił grymas, zrobił się czerwony jak burak, wyszczerzył spróchniałe zęby, spuchł jak balon i...
Ptaki ucichły. Warkot samochodów na ulicy jakby przykryła gęsta płachta bezgłośności. Zapamiętani w porannej pogoni przechodnie zwolnili kroku, jakby zaczęli grzęznąć w czasoprzestrzeni.
Wzdłuż pionowych fałd ściany wystrzeliła brunatna Niagara, rozbryzgując się po opuszczonych spodniach i trotuarze w promieniu dobrego metra. Ciszę poranka rozdarł głęboki, basowy odgłos uwalnianych gazów trawiennych. Siding ściany warzywniaka zadziałał jak pudło rezonacyjne, wyzwalając potężne fale dźwiękowe tęgiego instrumentu wzdętego, wzmocnione nadludzkim wysiłkiem wirtuoza.
Menel - najwyraźniej poruszony swym soczystym basso furioso - wydobył z siebie gardłowe, przeciągłe "kuuuurrrrrrrwa", po czym chwiejnie zaczął odsuwać się od swego dzieła - niczym Mozart przerażony ogromem kompozycji.
Z budki warzywnej wyskoczyła właścicielka i - skręciwszy za węgieł - z impetem wdepnęła w produkt twórczej pasji żula, tracąc równowagę i nieuchronnie zmierzając w kierunku pozycji "do szpagatu". Nagłym szarpnięciem całego ciała usiłowała odzyskać równowagę, jednak jedynym efektem było usztywnienie kroku, co zaowocowało figurą przypominającą jaskółkę w łyżwiarstwie figurowym. Ponieważ damie od selerów i kapusty daleko do rosyjskich baletnic, a i panczenistką w młodości pewnikiem nie była, zdołała utrzymać piękną pozę jedynie przez ułamek sekundy, po czym - straciwszy balans - wylądowała z plaskiem, mocząc swe jędrne biodro w brązowej kałuży.
Wieczorem tego samego dnia wciąż targały mną paroksyzmy śmiechu, a przepona przestała mnie boleć dopiero trzy dni później. Na asfaltowym chodniku pod warzywniakiem ślad pozostał do dziś. Budka, niestety, już nie istnieje.