Ten wrak spoczywał na dnie kanału, na głębokości 9 m, grzebiąc pod swym pokładem 570 niemieckich uciekinierów.
Jednostka ratownicza "Herkules", uczestnik operacji podniesienia "Androsa".
W kwietniu 1948 roku Szczeciński Urząd Morski zlecił miejscowemu oddziałowi Linii Żeglugowych Gdynia - Ameryka (GAL) wydobycie z dna kanału portowego w Świnoujściu wraku niemieckiego frachtowca "Andros". Na całym polskim wybrzeżu trwała właśnie akcja oczyszczania portów i wód przybrzeżnych z pozostałości wojny.
S/s "Andros" zbudowany został w 1910 roku w na zamówienie niemieckiego armatora Deutsche Levante Linie z Hamburga. Statek miał wyporność 3048 ton. Była to dość spora jednostka, której długość wynosiła 102 metry, a szerokość kadłuba 14 metrów. "Andros" był typowym frachtowcem handlowym do przewozu towarów i pływał pod banderą armatora do 1940 roku. Wtedy wcielony został do marynarki wojennej jako jednostka pomocnicza.
Ofiara nalotu
Na początku 1945 roku "Andros" wykorzystany został jako transportowiec do przewozu uciekinierów i rannych z Kurlandii i Prus Wschodnich. Jego ładownie przebudowano i przystosowano do transportu ludzi. W marcu 1945 roku statek wypełniony uciekinierami wypłynął z Piławy i w dniu 12 marca około południa zawinął do świnoujskiego portu, cumując tuż przy Kapitanacie Portu. Kiedy nadleciały amerykańskie bombowce, "Andros" podjął próbę ucieczki z portu. Było jednak za późno. Jednostka trafiona dwoma bombami błyskawicznie zatonęła z 570 uwięzionymi pod pokładem pasażerami. Nad wodę wystawał tylko maszt i część nadbudówek. Zbliżał się koniec wojny. Niemiecka marynarka nie podjęła próby podniesienia statku i jako jeden z wielu wraków, pozostał w Świnoujściu.
Wrak widmo
Wrak "Androsa" spoczywał na dnie kanału, którego głębokość wynosiła w tym miejscu 9 metrów. Kadłub statku uległ znacznym uszkodzeniom w wyniku eksplozji bomb. Oderwany został dziób aż do pierwszej ładowni i przedniej grodzi wodoszczelnej. Bomby rozerwały też podwójne dno czwartej i piątej ładowni oraz zniszczyły główny pokład między lukami do tych ładowni. Ponieważ w ładowniach podróżowali stłoczeni uciekinierzy, wybuchy bomb spowodowały masakrę. Statek błyskawicznie zatonął, nie dając większych szans ludziom pozostałym pod pokładem. Na "Androsie" zginęło 570 ludzi. Niemcy nie podjęli próby podniesienia wraku. Do roku 1948 leżał on na dnie, wraz ze swoją makabryczną zawartością.
Masowy grób
Podobny widok ujrzeli nurkowie w ładowniach "Androsa". To zdjęcie wykonał na wraku transportowca "Goya" Grzegorz "Banan" Dominik. Nurek który dwa lata temu utonął podczas kolejnej wyprawy.
Wydobycie wraku "Androsa" zlecono stacjonującej w Szczecinie ekipie ratowniczej "Krab", zorganizowanej i kierowanej przez Józefa Leszczyńskiego, późniejszego kapitana żeglugi wielkiej. Cała ekipa składała się raptem z 15 ludzi, w tym 4 nurków i 2 cieśli okrętowych, dysponujących niewielkim pontonem stalowym z małym dźwigiem na pokładzie oraz szopą socjalną zamiast nadbudówki. Wyposażenie ekipy dalekie było od oczekiwań. Braki w sprzęcie nadrabiano zapałem do pracy i pomysłowością.
Pierwszy etap prac był najbardziej nieprzyjemny i polegał na oczyszczeniu ładowni ze szczątków ludzkich. Nurkowie, którzy dokonali oględzin wnętrza wraku byli zaszokowani widokiem ogromnej ilości trupów. Trzy brygady na zmianę wyciągały zwłoki, składając je do specjalnych skrzyń na nabrzeżu, dostarczonych przez Niemiecki Czerwony Krzyż. Zawartość skrzyń zasypywano wapnem i przewożono na cmentarz.
Pracujący przy wydobywaniu ludzkich szczątków nurkowie, początkowo nie wytrzymywali nerwowo. Dopiero z czasem przyzwyczaili się do poruszania w mętnej wodzie, wśród ludzkich zwłok, strzępów pościeli i odzieży, desek z rozbitych łóżek i resztek bagażu. I tak jednak zdarzały się mrożące krew w żyłach momenty. Jednym z nich był horror nurka, który penetrował zakątek ładowni. Został uwięziony przez poruszone prądem wody ludzkie szkielety. Kiedy wygrzebał się wreszcie, z tego masowego grobu na powierzchnię, był niemal oszalały ze strachu.
Kiedy ładownie wraku oczyszczono wstępnie z ludzkich szczątków, przystąpiono do uszczelniania kadłuba. Ekipy nurków i cieśli zbudowały prowizoryczną przednią gródź oraz wykonały szalunek na wyrwie w dnie statku. Aby wykonać tzw. plastry z betonu, zbudowano drewniany pomost pomiędzy nabrzeżem a statkiem. Po tym pomoście z cyrkową wręcz zręcznością, robotnicy dostarczali taczkami cement i wlewali przez prowizoryczny lej na dno wraku. Do uszczelnienia kadłuba zużyto łącznie 160 ton betonu, 15 ton stali i 30 ton kształtowników stalowych i prętów oraz 150 m sześć. drewna. Roboty, łącznie z podniesieniem wraku, trwały 7 miesięcy.
Z jeziora na złom
Aby wypompować wodę z "Androsa", ściągnięto jednostki ratunkowe "Smok" i "Herkules". Kiedy rozpoczęto pompowanie, wyłoniły się dwa problemy. Pierwszym było zapychanie się pomp przez różne drobne przedmioty, w tym także resztki ludzkie.
Nurek podczas prac na wraku.
Drugi był bardziej prozaiczny i rozpoczął się wraz z pogłoską o bogactwach w ładowniach "Androsa". Ktoś z robotników pochwalił się widocznie znalezionymi drobiazgami ze złota i gruchnęła wieść o rabowanych z wraku bogactwach. Napisała o tym lokalna i krajowa prasa, a czujny Urząd Bezpieczeństwa rozpoczął węszenie, przesłuchania i pierwsze aresztowania. Okazało się jednak, że na "Androsie" żadnych skarbów nie było oprócz osobistych przedmiotów ofiar tragedii.
W dniu 17 listopada 1948 roku "Andros" wynurzył się na rufie o 4 m i na dziobie o 2,5 metra. Bardzo ostrożnie przeholowano wrak na Starą Świnę i tam na mieliźnie ponownie zatopiono. Ostateczne usunięcie "statku - widma" nastąpiło w 1952 roku, kiedy to ekipa "Rak" ponownie podniosła jednostkę z dna i przeholowała na jezioro Dąbie. Tam "Andros" pocięty został na złom.