Nawet śmiechłem kilka razy
#wrocław
Zrzutka na serwery i rozwój serwisu
Witaj użytkowniku sadistic.pl,Od czasu naszej pierwszej zrzutki minęło już ponad 7 miesięcy i środki, które na niej pozyskaliśmy wykorzystaliśmy na wymianę i utrzymanie serwerów.
Niestety sytaucja związana z brakiem reklam nie uległa poprawie i w tej chwili możemy się utrzymać przy życiu wyłącznie z wpłat użytkowników.
Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany Link do Zrzutki
Nawet śmiechłem kilka razy
Przypadek z mojej uczelni to wrzucam.
Dr Florek
"Bo wiecie, ze sprzętem laboratoryjnym to jest tak, jak z rumuńskimi dziećmi, odwieczny problem: umyć czy zrobić nowe?"
Ile kurwa razy trzeba to powtarzac?
Rumun nie znaczy Cygan. Rumun-Bialy czlowiek, wedlug klasyfikacji Adolfa byli oni nawet wyzej niz Polacy bo nalezeli do ludow romanskich. Rom- inaczej cygan, ktos kto zostal wygnany z polnocnych Indii i przywedrowal sobie do Europy. Ja pierdole wkurwia mnie to, bo mam kumpla z Rumunii co cyganow nienawidzi, bo im robia chlew w kraju a 80 % tego jakze swiadomego i wyksztalconego polskiego spoleczenstwa dalej nie potrafi pojac roznicy. Pamietam jak w telewizji byla ankieta ktorego narodu nie lubisz, najwiecej idiotow powiedzialo oczywiscie ze Rumunow, choc zaden z nich prawdziwego Rumuna na oczy nie widzial.
Siedem ofiar śmiertelnych, 99 zarażonych, kilka tysięcy poddanych kwarantannie – to bilans epidemii czarnej ospy we Wrocławiu w 1963 roku. Przerażona była cała Polska. Wrocław stał się strefą zamkniętą. Bez świadectwa szczepień nikt nie mógł opuścić miasta.
Zabandażowane klamki w urzędach, miski z chloraminą do odkażania, kolejki do szczepień i tablice z napisami: „Witamy się bez podawania rąk” – tak wyglądał Wrocław latem 1963 roku, gdy agent służb specjalnych przywiózł ze sobą z misji do Indii czarną ospę. Zachorowało na nią prawie sto osób.
Czarna Pani albo po łacinie variola vera – czarna ospa zaczyna się niewinnie jak grypa. Objawy pojawiają się dopiero po dziesięciu dniach od zarażenia, do którego dochodzi drogą kropelkową, czyli bardzo łatwo. Zabija bardzo szybko. – Wiadomość o tym, że mamy w mieście ospę, była prawdziwym szokiem. Nie rozumieliśmy, skąd się wzięła w naszej szerokości geograficznej ta groźna choroba. A potem zaczęła się psychoza – opowiada „Newsweekowi” Michał Sobków, który latem 1963 roku pełnił dyżury lekarza inspekcyjnego wrocławskiego pogotowia ratunkowego.
Pierwsza umiera Lonia
Wszystko zaczęło się, gdy oficer MSW Bonifacy J. trafił do szpitala MSW we Wrocławiu po podróży do Azji (według ustaleń IPN oficer ten brał potem udział w akcji „Dunaj” podczas interwencji w Czechosłowacji). Słabo znający się na chorobach tropikalnych lekarze orzekli, że ma malarię. Aby się upewnić co do diagnozy, wysłali pacjenta karetką do Gdańska, do specjalistów z Centrum Badań Tropikalnych, i ci potwierdzili diagnozę.
J. chyba rzeczywiście miał malarię, ale poza nią ospę, której nikt nie rozpoznał. A ponieważ szybko doszedł do siebie, został wypisany do domu. Niedługo potem źle się poczuła salowa, która sprzątała izolatkę agenta. Od niej zaraziła się córka pielęgniarka i syn oraz lekarz, do którego zgłosiła się, gdy zachorowała.Salowa i jej syn trafili do szpitala zakaźnego. Córka Lonia – w bardzo poważnym stanie do szpitala przy ul. Rydygiera w centrum Wrocławia. Młodej kobiecie gwałtowanie podnosi się poziom leukocytów we krwi. Umiera po kilku dniach, a lekarze za przyczynę śmierci uznają białaczkę krwotoczną o ostrym przebiegu.
Tymczasem w szpitalu zakaźnym kilka osób, w tym czteroletni chłopiec, choruje na niegroźną ospę wietrzną. Gdy choroba mija, po pewnym czasie dziecko ma znowu wysypkę. I wtedy lekarz stawia szokującą diagnozę: to nie ospa wietrzna, a czarna! Na wietrzną choruje się tylko raz.
Weselnicy w izolatorium
Lekarze powoli rozwiązują zagadkę, kto rozsiewa chorobę. Okazuje się, że zarazki ospy krążą po mieście już sześć tygodni, a chorzy na nią przebywali w trzech szpitalach. Decyzje są natychmiastowe: zamykane są trzy szpitale i szkoła pielęgniarska, do której chodziła Lonia. Pojawiają się plotki – pisze w książce „Variola vera” doktor medycyny Zbigniew Hora – że ciało pielęgniarki zostało ekshumowane i spalone, ale była to nieprawda. W prasie zaczynają się ukazywać pierwsze komunikaty o tym, że we Wrocławiu panuje czarna ospa. Mieszkańcy muszą się natychmiast zaszczepić. W przeciwnym razie grozi kara 4,5 tys. zł grzywny (czterokrotność przeciętnych miesięcznych zarobków) lub trzymiesięczny areszt.
– Nie trzeba było nikogo karać, każdy biegł się szczepić, bo wszyscy byli przerażeni – opowiada doktor Sobków. Ludzie godzinami stoją w kolejkach do szczepień i plotkują. Tymczasem sztab kryzysowy zastanawia się, jak zahamować epidemię. Staje się jasne, że trzeba odizolować tych, którzy zetknęli się z chorymi. Powstaje kilka miejsc – izolatoriów, gdzie bezpiecznie można ich zatrzymać na kwarantannę, a sanepid ustala listę potencjalnych zarażonych i zaczyna ich szukać po całym mieście.
Okazuje się, że Lonia – już zarażona – bawiła się na weselu kogoś z rodziny, czyli krąg kontaktów może być bardzo duży. Wśród nich była Elżbieta Krzemińska, bibliotekarka, szwagierka Loni. Kiedy kilka dni po ogłoszeniu epidemii wracała do domu z mężem po wieczorze spędzonym w operze, pod domem czekała już karetka, do której musieli natychmiast wsiąść razem ze swoimi dziećmi, obudzonymi przez lekarzy. Wszyscy byli od teraz kontaktami. Kilka tygodni spędzili w izolatorium na Praczach Odrzańskich, w budynku szkoły rolniczej. Spotkali tu pozostałych gości weselnych, a nawet samych nowożeńców. Karetki przywoziły codziennie dziesiątki kontaktów z całymi rodzinami. Był nawet pacjent z psem, bo nie miał z kim zostawić zwierzaka. Wieczorami internowani – jak mówili o sobie – zasiadali przed telewizorem, kobiety robiły na drutach, a mężczyźni grali w szachy lub warcaby.
Samobójcza misja
Po drugiej stronie Wrocławia, w Szczodrem, powstał szpital dla zarażonych ospą. Od razu przewieziono tam pięć osób. Liczba chorych rosła w zastraszającym tempie. Doktor Sobków wspomina, jaką traumę przeżywali ci, którzy wiedzieli, że są zagrożeni. W takiej sytuacji był cały personel zamkniętych szpitali, chorzy tam leczeni, a także ci, którzy trafili do izolatoriów. W każdej chwili mogło się okazać, że z kontaktu człowiek stał się chorym na ospę. A jeśli tak, to czy przeżyje?
– Lekarze, sanitariusze, kierowcy bali się wyjeżdżać do chorych i rozumiałem to. Pewnego dnia kierowca rozpłakał się i powiedział: „Panie doktorze, mam małe dzieci. Nie pojadę”. Teraz, gdy o tym myślę, to widzę, że narażanie się pracowników pogotowia na kontakt z chorymi był aktem samobójczym. Nie byliśmy w żaden sposób zabezpieczeni. Jedyne, co mogłem dać lekarzom, to maseczki i rękawice, a to była żadna ochrona.
Co innego sanepid – oni rzeczywiście byli całkiem zamaskowani, gdy szli do pacjenta z ospą. Nawet oczy mieli osłonięte, rozmawiali z pacjentem przez płachtę, która była częścią osłony twarzy. Niestety, z przykrością stwierdzam, że o nas nikt wtedy nie pomyślał – opowiada ówczesny lekarz inspekcyjny pogotowia. Musiała wystarczyć szczepionka, która znacznie osłabiała siłę choroby i dawała szansę na wyzdrowienie.
Bruderszaft z ospą
Ospa rozprzestrzenia się po kraju, chorzy są leczeni już w pięciu województwach. Żeby wjechać do Wrocławia, trzeba mieć ze sobą świadectwo szczepień. Podobnie, gdy chce się wyjechać z miasta – milicjanci na rogatkach zatrzymują samochody i autobusy, żądając dokumentów. Zaszczepić się można nie tylko w przychodniach, ale też na dworcu PKP. To jest potrzebne tym, którzy tego nie zrobili, a chcą kupić bilet kolejowy lub lotniczy – w okienku trzeba okazać zaświadczenie o szczepieniu.
Prasa informuje o zawieszeniu sprzedaży chleba w trybie samoobsługowym. „Słowo Polskie” z 3 sierpnia: „Przebieranie w koszach z bułkami przez niezdyscyplinowanych klientów może mieć w dalszej sytuacji szczególnie niebezpieczne następstwa”. Tymczasem liczba chorych rośnie. Dwa tygodnie po ogłoszeniu epidemii umiera czwarta ofiara – 12-letni chłopiec.
– Ludzie bali się siebie, omijali się na ulicach szerokim łukiem, bo nikt nie wiedział, kto koło niego przechodzi. A na pogotowie zgłaszali się z najmniejszą wysypką. Nie wiedzieliśmy, co z nimi robić, bo jeśli naprawdę ktoś jest chory, zarazi resztę. Wymyśliłem, żeby takich podejrzanych skupić w jednym miejscu – w garażu. No tak, pomysł był dobry, ale nie pomyślałem, żeby wstawić im ławkę, a na lekarza konsultanta z sanepidu musieli czekać kilka godzin. I co robić? Oczywiście nikt z pracowników nie chciał im zanieść ławki, bo wszyscy się bali wejść – opowiada „Newsweekowi” dr Sobków. Dodaje, że z czasem lęk malał, medycy zaczynali oswajać się z zagrożeniem. – Niektórzy mówili, że są już z ospą na ty, a niektórzy, że wypili z nią bruderszaft.
Wielu piło też bruderszaft w izolatoriach, radząc sobie w ten sposób z nudą i lękiem przed chorobą. Pijaństwo kwitło, aż w końcu władza powiedziała: dosyć! Zarządzono, że do izolatoriów można przynosić bliskim paczki, ale tylko otwarte, aby było wiadomo, co w nich jest. „Władze nie będą tolerowały warcholstwa w chwilach, które wymagają szczególnego zdyscyplinowania społecznego” – mówił lokalnej gazecie Bolesław Iwaszkiewicz, przewodniczący prezydium Rady Narodowej Wrocławia.
Wrocławianom dziękujemy
Ofiarą nie tyle epidemii, co gniewu władz padł jeden z lekarzy, który prosto z izolatorium pojechał na wczasy do Bułgarii. Na polecenie polskich władz został zatrzymany na bułgarskiej granicy i zmuszony do powrotu. Prasa rozpętała nagonkę, uznając, że ryzykował „rozwleczenie zarazy na całą Polskę i państwa zaprzyjaźnione”. – Zrobiono krzywdę człowiekowi, który podobno miał zgodę na ten wyjazd. Stał się kozłem ofiarnym i wyjechał potem z Wrocławia – mówi Sobków.
Stan nadzwyczajny trwał we Wrocławiu ponad dwa miesiące. Nieczynne były baseny, a nawet nie działała izba wytrzeźwień. Prasa apelowała, aby nie wyjeżdżać w miejsca, gdzie są skupiska ludzi, na wczasy, obozy, kolonie. Zresztą wielu musiało zrezygnować z wyjazdu, bo wrocławianie byli niemile widziani. Elżbieta Krzemińska w autobiograficznej książce „Ptaki bogami mądrości” wspomina, że wybierali się z rodziną w Bieszczady i mieli już zarezerwowane miejsca, ale dostali wiadomość z Leska: „Bardzo nam przykro, ale z uwagi na epidemię ospy nie przyjmujemy w tym roku turystów z Wrocławia”.
Bilans epidemii: zachorowało aż 99 osób, z czego siedem zmarło. Ostatnią ofiarą zarazy był lekarz Stefan Zawada, który leczył salową, matkę Loni. Zmarł w szpitalu ospowym, a przy jego łóżku czuwała żona, też chora na ospę. 19 września był dla wrocławian prawdziwym świętem – tego dnia ogłoszono, że Wrocław jest wolny od ospy. Od tamtej pory Czarna Pani już nigdy do Polski nie zawitała.
I jeszcze parę zdjęć:
źródło: Newsweek.pl
Czytałem o tym jakiś rok temu w wakacje, ale dopiero sobie przypomniałem o Czarnej Pani, gdyż z kumplem o dżumie rozmawialiśmy.
I jeszcze taki bonus, z yt:
Pozdrawiam.
A tutaj numery boczne radiowozu:
Czas obserwacji: Późne lato 2012 лет
Materiał własny
chyba że to halucynacje z głodu albo od zgniłych zimnioków
Wejście do garnizonu Ołdyński miał mocne. Po oficjalnym przedstawieniu oświadczył w mediach: "to, co o mnie piszą, to nieprawda. Jestem jeszcze gorszy". Nie minął miesiąc i wiele z osób z komendy na Podwalu wie już, co nowy szef miał na myśli.
- Dorobił się nawet ksywki "perfekcyjna pani domu", bo zaczął od porządków, i to dosłownie. Wydał bezwzględny nakaz wyczyszczenia policyjnych biurek, drzwi i szafek z naklejek, plakatów i wszystkiego, co nie ma związku z ich służbowym przeznaczeniem. A poza tym nie toleruje spóźnień - opowiada nam jeden z dolnośląskich policjantów.
Nasz rozmówca dziwi się jednak ostrym reakcjom swoich kolegów. - No bo na co się oburzać? Że trzeba przychodzić do pracy punktualnie?
Ale nie tylko spóźnialskim dopiekł nowy szef dolnośląskiej policji. Zwrócił także uwagę na bałagan wokół komendy. Parkowanie w okolicach pl. Muzealnego to od dawna przypominało wolnoamerykankę: prywatne auta policjantów stały na pasach dla pieszych albo w poprzek i uniemożliwiały często przejazd innym pojazdom. Wystarczyło, żeby na wniosek Ołdyńskiego okolicę kilka razy odwiedzili funkcjonariusze z bloczkami mandatowymi i na placu zapanował porządek.
Choć w policji wielu prycha pod nosem, prawdziwy festiwal narzekania na nowego komendanta przeniósł się do internetu. Na specjalnym policyjnym forum powstał nawet osobny wątek poświęcony objęciu przez Ołdyńskiego dolnośląskiego garnizonu. Szybko jednak został zawieszony przez administratora, który zmuszony był kasować większość pojawiających się wpisów. "Jak tak wam źle z tą dyscypliną, to się zwolnijcie. To jest zawsze aktualne. Przyszedł sobie 01, przykręca śrubkę, bo od tego jest, a nie od wycierania nosków policjantom specjalnej troski" - napisał moderator.
Wcześniej jednak znaleźć można było takie wpisy: „Jak można nazwać menagerem człowieka, który zaczyna od dyscypliny, podkreślania priorytetów godzin pracy, wyjść, palenia papierosów, sprzątania. Zaiste świetny menager sprzątaczek. Niestety ma swoją ksywkę »parkingowy «. Wstyd mi, że pracuję w takiej instytucji”.
Ołdyński ma świadomość, że jego działania budzą kontrowersje. Ale nic sobie z tego nie robi.
- Jeżeli mówimy o jakimkolwiek porządku, który my, policjanci, mamy egzekwować, to powinniśmy zacząć od siebie - mówi "Gazecie". - Jakie mamy moralne prawo wymagać od innych, skoro sami nie wymagamy od siebie. Nie jesteśmy ponad prawem, ono nas również obowiązuje. Nawet w tak drobnych sprawach jak parkowanie pod komendą. Ma być zgodne z przepisami. Jeśli to kogoś boli, to przepraszam bardzo, ale chyba nie zasługuje, żeby tu pracować.
Jak tłumaczy, hołduje ideałom policji proobywatelskiej, prospołecznej: - Pewnie łatwiej pracuje się pałką. Ale policja zmieniła się mentalnie. Jesteśmy dla ludzi. Jesteśmy służbą. Komenda to jest urząd państwowy. Jeśli urząd pracuje od ósmej, to urzędnik przychodzi wcześniej i o ósmej jest już gotowy do pracy. A nie: najpierw pół godziny się rozkłada, potem kawka itd. Jak obywatel wchodzi do gabinetu, to na drzwiach i szafkach nie może być nalepek, plakatów i wiejskich mądrości. Co to jest? Czy w domu taki urzędnik też sobie na drzwiach przykleja jakieś bzdury? Ja się na to nie zgadzam. To ma być urząd przyjazny, ale też godny. Tego zawsze będę oczekiwał od swoich współpracowników.
Miło się dowiedzieć, że ktoś robi z tym porządek. Tekst i zdjęcie pochodzą ze strony gazeta.pl
Jesteśmy dla ludzi. Jesteśmy służbą.
Nie jesteśmy ponad prawem, ono nas również obowiązuje.
I to właśnie odróżnia policjanta od psa. Browar dla pana komendanta.
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów