Całkiem długie, ale jeśli ktoś ma problem z przeczytaniem więcej niż dwóch zdań, to nie ma mamy i może scrollować dalej.
Na wstępie zaznaczę, że historia nie jest koloryzowana. Nie musi, sama się opowiada.
Byłem niedawno zmuszony udać się na ostry dyżur. Jadę więc do najbliższego szpitala, czyli cholernie daleko. Podchodzę do maleńkich, ciemnych drzwiczek z dyskretnym napisem "sor", wyklejonym ciemnymi literami tak, by nikt przypadkiem nie zauważył.
Wchodzę do środka.
Spodziewam się tłumu gorączkujących dzieci, ludzi z gwoździami w głowach, emerytek z katarem. Ale nie. Okazuje się, że tylko ja odnalazłem małe drzwiczki. Nie ma nikogo. W życiu nie widziałem tak pustego miejsca. Co więcej szpital jest w trakcie remontu, który ewidentnie ciągnie się już szósty rok.
Niżej załączam zdjęcie.
Korytarzem idę mniej więcej trzy godziny. Idę, a raczej zapierdalam spocony, bo co chwilę słyszę za sobą jakieś szmery, ale nikogo nie widzę. Wreszcie jest. Recepcja i pielęgniarka na recepcji.
Nie wiem, czy żyje, bo teoretycznie patrzy na mnie, ale nie rusza się i nie odpowiada na "dzień dobry".
Po rejestracji całkiem szybka akcja: tylko godzina czekania i diagnoza. Wiemy co panu jest, ale proszę sobie pojechać na drugi koniec miasta.
Jadę. Taksówką, bo zaraz zwymiotuję z bólu.
Taksówkarz coś cholernie rozmowny jak na piątą rano, a warto zaznaczyć, że moja przypadłość zaatakowała aparat mowy. Także on się obraża, bo mu nie odpowiadam, a ja nie mogę mu powiedzieć, żeby się nie obrażał.
Dowozi mnie do drugiego szpitala. Wchodzę. Tu, sprytnie pomyślane, rejestracja zaraz za drzwiami. Ale w okienku nikogo, nawet martwej pielęgniarki. Za to kilku pacjentów.
Grubawa kobieta kaszle techniką moździerzową (po łuku w górę), za amunicję obierając żółtawe gluty przeciwpiechotne. Jakiś koleś siedzi na drugim końcu poczekalni i patrzy na swoją dłoń, która jest trzy razy większa niż druga.
Pielęgniarki znajduję w pokoiku zwierzeń. Uroczo pieprzą o tym, który lekarz jest najprzystojniejszy. Rejestruję się. No i słodko, tylko trzy godziny czekania. Łażę po poczekalni w kółko.
Ochroniarz pyta mnie grzecznie, czy mogę łaskawie usiąść na dupie. Tłumaczę mu, że "ne hohę, ho hak hohę do mnniiii bohy" (nie mogę, bo jak chodzę to mniej boli). Ochroniarz odpuszcza, ale po chwili wyłania się zza rogu człowiek bez nóg, za to na wózku inwalidzkim, który jeździ moim śladem i mówi mi, żebym zawiązał sznurówkę, bo się wywalę. Nie mam siły nawet na niego patrzeć. Boli mnie tak, że zaraz się zesram.
Jest szósta rano. Pojawiają się sprzątacze. Andrzej i Czesio. Andrzej jest grubym karłem, który ledwo dosięga do maszyny, którą poleruje podłogę. Czesio chodzi za nim z mopem i poprawia to, czego Andrzej niedopolerował.
Otwierają się drzwi do "sali dekontaminacyjnej", która okazuje się więzieniem dla bejów-zombie. Pielęgniarka delikatnym głosikiem każe im wypierdalać, więc oddział nieumarłych żuli ewakuuje się, oczywiście idąc do mnie po szluga i się poprzytulać.
Mam dosyć.
To cholernie boli, ale chyba wolę cierpieć w domu, niż dać się zjeść. A jednak nadchodzi ten moment. Słyszę swoje nazwisko (oczywiście z dwoma błędami). Biegnę.
W "gabinecie" stoi on. Ma zakrwawiony fartuch i zardzewiałą czołówkę, którą świeci mi w twarz. Już wiem, że tylko ja dzielę go od powrotu do domu (on mnie właściwie też) i że jego największą ambicją jest zadanie mi cierpienia.
Siadam.
Rozglądam się po odchodzącym linoleum, po rdzawych zaciekach na ścianach i zastanawiam się, jaki sens ma sterylizacja tych wszystkich narzędzi.
Właśnie, narzędzia. Lekarz pcha mi do ryja nożyczki wielkości mojej ręki i rozcina pół języka. Bryzgam mu po gabinecie krwią, jakbym wpadł twarzą na minę-pułapkę. Wtedy on oznajmia, że jestem wyleczony.
Jest ósma rano. Stoję na parkingu szpitala i pluję dookoła siebie krwią. Wszystkie chore emerytki patrzą na mnie i wiedzą, że nie mam Boga w sercu.
Pisząc to jestem już zdrowy. Dziękuję panie doktorze, pomogło.
Na wstępie zaznaczę, że historia nie jest koloryzowana. Nie musi, sama się opowiada.
Byłem niedawno zmuszony udać się na ostry dyżur. Jadę więc do najbliższego szpitala, czyli cholernie daleko. Podchodzę do maleńkich, ciemnych drzwiczek z dyskretnym napisem "sor", wyklejonym ciemnymi literami tak, by nikt przypadkiem nie zauważył.
Wchodzę do środka.
Spodziewam się tłumu gorączkujących dzieci, ludzi z gwoździami w głowach, emerytek z katarem. Ale nie. Okazuje się, że tylko ja odnalazłem małe drzwiczki. Nie ma nikogo. W życiu nie widziałem tak pustego miejsca. Co więcej szpital jest w trakcie remontu, który ewidentnie ciągnie się już szósty rok.
Niżej załączam zdjęcie.
Korytarzem idę mniej więcej trzy godziny. Idę, a raczej zapierdalam spocony, bo co chwilę słyszę za sobą jakieś szmery, ale nikogo nie widzę. Wreszcie jest. Recepcja i pielęgniarka na recepcji.
Nie wiem, czy żyje, bo teoretycznie patrzy na mnie, ale nie rusza się i nie odpowiada na "dzień dobry".
Po rejestracji całkiem szybka akcja: tylko godzina czekania i diagnoza. Wiemy co panu jest, ale proszę sobie pojechać na drugi koniec miasta.
Jadę. Taksówką, bo zaraz zwymiotuję z bólu.
Taksówkarz coś cholernie rozmowny jak na piątą rano, a warto zaznaczyć, że moja przypadłość zaatakowała aparat mowy. Także on się obraża, bo mu nie odpowiadam, a ja nie mogę mu powiedzieć, żeby się nie obrażał.
Dowozi mnie do drugiego szpitala. Wchodzę. Tu, sprytnie pomyślane, rejestracja zaraz za drzwiami. Ale w okienku nikogo, nawet martwej pielęgniarki. Za to kilku pacjentów.
Grubawa kobieta kaszle techniką moździerzową (po łuku w górę), za amunicję obierając żółtawe gluty przeciwpiechotne. Jakiś koleś siedzi na drugim końcu poczekalni i patrzy na swoją dłoń, która jest trzy razy większa niż druga.
Pielęgniarki znajduję w pokoiku zwierzeń. Uroczo pieprzą o tym, który lekarz jest najprzystojniejszy. Rejestruję się. No i słodko, tylko trzy godziny czekania. Łażę po poczekalni w kółko.
Ochroniarz pyta mnie grzecznie, czy mogę łaskawie usiąść na dupie. Tłumaczę mu, że "ne hohę, ho hak hohę do mnniiii bohy" (nie mogę, bo jak chodzę to mniej boli). Ochroniarz odpuszcza, ale po chwili wyłania się zza rogu człowiek bez nóg, za to na wózku inwalidzkim, który jeździ moim śladem i mówi mi, żebym zawiązał sznurówkę, bo się wywalę. Nie mam siły nawet na niego patrzeć. Boli mnie tak, że zaraz się zesram.
Jest szósta rano. Pojawiają się sprzątacze. Andrzej i Czesio. Andrzej jest grubym karłem, który ledwo dosięga do maszyny, którą poleruje podłogę. Czesio chodzi za nim z mopem i poprawia to, czego Andrzej niedopolerował.
Otwierają się drzwi do "sali dekontaminacyjnej", która okazuje się więzieniem dla bejów-zombie. Pielęgniarka delikatnym głosikiem każe im wypierdalać, więc oddział nieumarłych żuli ewakuuje się, oczywiście idąc do mnie po szluga i się poprzytulać.
Mam dosyć.
To cholernie boli, ale chyba wolę cierpieć w domu, niż dać się zjeść. A jednak nadchodzi ten moment. Słyszę swoje nazwisko (oczywiście z dwoma błędami). Biegnę.
W "gabinecie" stoi on. Ma zakrwawiony fartuch i zardzewiałą czołówkę, którą świeci mi w twarz. Już wiem, że tylko ja dzielę go od powrotu do domu (on mnie właściwie też) i że jego największą ambicją jest zadanie mi cierpienia.
Siadam.
Rozglądam się po odchodzącym linoleum, po rdzawych zaciekach na ścianach i zastanawiam się, jaki sens ma sterylizacja tych wszystkich narzędzi.
Właśnie, narzędzia. Lekarz pcha mi do ryja nożyczki wielkości mojej ręki i rozcina pół języka. Bryzgam mu po gabinecie krwią, jakbym wpadł twarzą na minę-pułapkę. Wtedy on oznajmia, że jestem wyleczony.
Jest ósma rano. Stoję na parkingu szpitala i pluję dookoła siebie krwią. Wszystkie chore emerytki patrzą na mnie i wiedzą, że nie mam Boga w sercu.
Pisząc to jestem już zdrowy. Dziękuję panie doktorze, pomogło.