Historia prawdziwa.
Moją dalszą rodzinę jakiś czas temu dotknęła tragedia w postaci śmierci noworodka.
Wcześniaki przyszły bardzo szybko na świat, z czego jedno wymagało kilku operacji by utrzymać je na tym świecie. W momencie, gdy wydawało się, że już wszystko będzie ok - informacja jak grom z nieba - maluch zmarł.
Wszyscy dojebani mocno. Rodzice dziecka - wspaniali ludzie. Totalnie w rozsypce. Rodzina płacze. Empatia mocno, bo sam jestem rodzicem...
Kościół. Kończy się różaniec. Za chwilę rozpocznie się msza za malucha.
Nagle z zewnątrz kościoła do środka dobiegają jakieś krzyki. Po chwili kolejne krzyki i po jakimś czasie kolejne. W bani układa się plan zgarnięcia jakiegoś znajomego i uciszenia w domyśle jakiegoś pijaczyny by nie wkurwiał reszty. Decyzja w bani zapadła i już szukałem wzrokiem najlepszego partnera do spuszczenia wpierdolu źródłu zamieszania, gdy źródło to wparowało do kościoła i raźnym krokiem udało się na zakrystię.
Ja wkurwiony na maksa, bo z zakrystii kolejne krzyki, ale dające się rozpoznać już jako te charakterystyczne odpały ludzi z syndromem touretta. Poziom wkurwu spadł z 9 na 8,5, bo w końcu koleś chory... Ale to co stało się potem wyjebało mnie z trampek. Koleś z zakrystii udał się na chór i zaczął grać na organach.
TO BYŁ JEBANY ORGANISTA....
I to jeszcze nie byle jaki... Koleś starając się opanować swoje ataki, gdy śpiewał - brzmiał jak powyginana płyta winylowa puszczona przez zjebany modulator. Ataki nie zawsze udawało się powstrzymać i co jakiś czas coś tam koleś wystrzelił...
To była najśmieszniejsza rzecz jaką w życiu widziałem.
Pogrzeb noworodka z udziałem organisty z tourettem.
Czułem się jak Eric Hartman w Boemerangu i pewnie podobnie wyglądałem...
Otoczony rodziną pogrążoną w żałobie robiłem co mogłem by przy każdej kolejnej linijce śpiewanych psalmów czy innych gówien nie wybuchnąć śmiechem. Niestety bezskutecznie... Załzawione i czerwone oczy od powstrzymywania się od śmiechu, gdy w jakimś momencie organista wydał dźwięk jakby literalnie zakrztusił się chujem.
Czara się przelała. Nie wytrzymałem i wystrzeliłem z ławki na zewnątrz.
Dla obcych ludzi pod kościołem musiałem wyglądać jak totalnie zdruzgotany członek rodziny. Dopiero w samochodzie na parkingu złapałem oddech....
Moją dalszą rodzinę jakiś czas temu dotknęła tragedia w postaci śmierci noworodka.
Wcześniaki przyszły bardzo szybko na świat, z czego jedno wymagało kilku operacji by utrzymać je na tym świecie. W momencie, gdy wydawało się, że już wszystko będzie ok - informacja jak grom z nieba - maluch zmarł.
Wszyscy dojebani mocno. Rodzice dziecka - wspaniali ludzie. Totalnie w rozsypce. Rodzina płacze. Empatia mocno, bo sam jestem rodzicem...
Kościół. Kończy się różaniec. Za chwilę rozpocznie się msza za malucha.
Nagle z zewnątrz kościoła do środka dobiegają jakieś krzyki. Po chwili kolejne krzyki i po jakimś czasie kolejne. W bani układa się plan zgarnięcia jakiegoś znajomego i uciszenia w domyśle jakiegoś pijaczyny by nie wkurwiał reszty. Decyzja w bani zapadła i już szukałem wzrokiem najlepszego partnera do spuszczenia wpierdolu źródłu zamieszania, gdy źródło to wparowało do kościoła i raźnym krokiem udało się na zakrystię.
Ja wkurwiony na maksa, bo z zakrystii kolejne krzyki, ale dające się rozpoznać już jako te charakterystyczne odpały ludzi z syndromem touretta. Poziom wkurwu spadł z 9 na 8,5, bo w końcu koleś chory... Ale to co stało się potem wyjebało mnie z trampek. Koleś z zakrystii udał się na chór i zaczął grać na organach.
TO BYŁ JEBANY ORGANISTA....
I to jeszcze nie byle jaki... Koleś starając się opanować swoje ataki, gdy śpiewał - brzmiał jak powyginana płyta winylowa puszczona przez zjebany modulator. Ataki nie zawsze udawało się powstrzymać i co jakiś czas coś tam koleś wystrzelił...
To była najśmieszniejsza rzecz jaką w życiu widziałem.
Pogrzeb noworodka z udziałem organisty z tourettem.
Czułem się jak Eric Hartman w Boemerangu i pewnie podobnie wyglądałem...
Otoczony rodziną pogrążoną w żałobie robiłem co mogłem by przy każdej kolejnej linijce śpiewanych psalmów czy innych gówien nie wybuchnąć śmiechem. Niestety bezskutecznie... Załzawione i czerwone oczy od powstrzymywania się od śmiechu, gdy w jakimś momencie organista wydał dźwięk jakby literalnie zakrztusił się chujem.
Czara się przelała. Nie wytrzymałem i wystrzeliłem z ławki na zewnątrz.
Dla obcych ludzi pod kościołem musiałem wyglądać jak totalnie zdruzgotany członek rodziny. Dopiero w samochodzie na parkingu złapałem oddech....