Zapomniany wybawca
Śląscy mężczyźni jechali też w bydlęcych wagonach w drugą stronę: do pracy w kopalniach Kazachstanu i Syberii
Podporucznik Ludowego Wojska Polskiego ocalił w 1945 roku kilkudziesięciu mężczyzn spod Lublińca na Górnym Śląsku. Gdyby spóźnił się o jeden dzień, Sowieci wywieźliby ich na białe niedźwiedzie.
Podporucznik nazywał się Augustyn Uflik i miał 29 lat. O ratunku, z którym przyszedł mieszkańcom swoich rodzinnych stron, nikt publicznie nie mówił przez 64 lata. Aż do soboty 31 stycznia 2009 roku.
Klara Uflik ze zdjęciem swojego męża Augustyna, fot. Henryk Przondziono
Wierzący harcerz
Rozmawiamy z żoną Augustyna, Klarą Uflik. Sam Augustyn zmarł w 1994 roku. – Mój August był głęboko wierzącym człowiekiem i był harcerzem. I tą przysięgą harcerską, którą złożył w młodości, kierował się przez całe życie. Przed wojną został nawet harcmistrzem – wspomina Klara. – Po maturze skończył podchorążówkę i został podporucznikiem.
Mieszkał w Koszęcinie pod Lublińcem. Dziś ta wieś jest znana jako siedziba Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk". Augustyn nie chciał jednak podpisać volkslisty, a za to na Śląsku można było trafić do obozu koncentracyjnego. Chłopak uciekł więc ze Śląska w głąb Polski, do Generalnej Guberni. – Ukrywał się tam, ale w końcu Niemcy go znaleźli i aresztowali – kiwa głową Klara. – Mieli go wysłać do Auschwitz, ale nie zdążyli. Bo akurat wtedy dwóch braci mojego męża Niemcy wcielili do Wehrmachtu. Ze względu na rodzinę mój August został więc zwolniony z więzienia – wspomina.
Do końca wojny chłopak, były oficer Wojska Polskiego, rozładowywał węgiel z wagonów jako robotnik przymusowy.
Dziadek z Wehrmachtu
Bracia Augustyna trafili do Wehrmachtu, bo zdecydowali się przyjąć volkslistę. Mieszkańcy centralnej i wschodniej Polski czasem obruszają się, słysząc, że Ślązacy i mieszkańcy Pomorza przyjmowali w czasie okupacji niemiecką listę narodowościową. Starsi od razu porównują ich do folksdojczów z centralnej Polski, którzy akurat rzeczywiście bywali renegatami i sprzedawczykami. Tymczasem na terenach "wcielonych do Rzeszy" było inaczej. Odmowa przyjęcia volkslisty była tu bohaterstwem. Kto się na to odważył, był często wywożony do obozu koncentracyjnego. Miał szczęście, jeśli Niemcy poprzestali na odebraniu mu domu. Jak wymagać takiego bohaterstwa od ludzi, którzy mieli małe dzieci? Dlatego wielu Pomorzan i Ślązaków poczuło się dotkniętych, kiedy poseł Jacek Kurski atakował Donalda Tuska za jego "dziadka z Wehrmachtu".
Kurski być może nie wie, że do podpisywania volkslisty zachęcał Ślązaków w audycjach radiowych nawet... polski rząd na uchodźstwie generała Sikorskiego. To samo powtarzał biskup katowicki Stanisław Adamski. Chodziło im o to, żeby polska ludność przetrwała na Śląsku do końca okupacji. To miało pomóc w powojennym powrocie Śląska do Polski.
Większości Ślązaków niemieccy urzędnicy przydzielili volkslistę nr 3. Hitlerowcy nie uznawali ich za Niemców. Trójka oznaczała tubylców, którzy są co prawda troszkę spolonizowani, ale nadają się w przyszłości do zgermanizowania. Takiego niepełnego Niemca według prawa można było jednak wcielić do Wehrmachtu i wysłać na front.
A jednak volkslista, która ratowała życie Ślązakom w czasie okupacji, przyczyniła się do ich tragedii w 1945 roku.
Ślązak, czyli Niemiec
19 stycznia 1945 roku przez Koszęcin przetoczył się front. Niemcy uciekali przed Armią Czerwoną. Augustyna sowiecka ofensywa zastała pod Kłobuckiem. – Mąż opowiedział mi, że przy przejściu frontu bardzo przeżył spotkanie z dwoma młodymi chłopcami w niemieckich mundurach. Prosili po polsku o pomoc. Byli spod Opola – wspomina Klara Uflik. Opole po raz ostatni należało do Polski we wczesnym średniowieczu, potem było już tylko czeskie, austriackie lub pruskie. – A mimo to oni mówili czystym, literackim polskim, a nie tylko gwarą. Mąż z kolegami już wyciągali im cywilne ubrania, ale nie zdążyli. Weszli Sowieci. Wyprowadzili tych chłopców na zewnątrz. Zebrani usłyszeli strzały. Mój mąż, kiedy mi to opowiadał parę lat później, płakał – mówi Klara.
W kwietniu 1945 roku, po przejściu frontu, Augustyn dostał powołanie do Ludowego Wojska Polskiego. Służył w Częstochowie.
Wkrótce zaczęły się wywózki Ślązaków, uznanych przez władze za Niemców. Wielu trafiło do Niemiec. Śląscy mężczyźni jechali jednak też w bydlęcych wagonach w drugą stronę: do pracy w kopalniach Kazachstanu i Syberii. Sowieci kompletnie nie przejmowali się rozróżnianiem niuansów między volkslistami z numerami 2, 3 lub 4. Wywozili jako Niemców nawet byłych więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych, weteranów powstań śląskich i śląskich żołnierzy AK. W kopalni "Bobrek" w Bytomiu i "Prezydent" w Chorzowie Sowieci otoczyli całe załogi zmianowe górników, zaprowadzili ich pod lufami karabinów prosto na dworzec i wysłali na Wschód. – Taki los spotkał mojego wujka Jana z Bytomia, który czuł się Polakiem – mówi Klara Uflik. – Wujek pewnego dnia nie wrócił z szychty do domu. A ciotka Helena została z sześciorgiem dzieci bez środków do życia – wspomina.
Historycy szacują, że wywiezionych do pracy na Wschodzie Ślązaków mogło być nawet 90 tysięcy. Większość z nich zmarła tam z wyczerpania.
Ocaleni murują
Ich los miało też podzielić kilkudziesięciu mężczyzn z ziemi lublinieckiej. Latem 1945 roku siedzieli już w więzieniu w Częstochowie i czekali na transport na Wschód.
Trzydziestu z nich pochodziło z Koszęcina. Ponieważ pozostali mężczyźni nie wrócili z wojska, czy to niemieckiego, czy też z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, we wsi zostały tylko kobiety, dzieci i starcy. – Mój August akurat przyjechał w mundurze podporucznika na przepustkę do domu. Dowiedział się o tej strasznej tragedii i zaraz zawrócił do Częstochowy, żeby sąsiadów ratować – mówi Klara.
W Częstochowie Augustyn tłumaczył, gdzie się dało, że przeznaczeni do wywózki są Polakami, że każdy z nich mówi po polsku. Był oficerem Ludowego Wojska Polskiego, a to już coś znaczyło. Pewnie uruchomił wszystkie znajomości, które zdążył już sobie w Częstochowie wyrobić. Jego zdecydowanie przyniosło efekt. Brama częstochowskiego więzienia otworzyła się i mężczyźni z ziemi lublinieckiej wyszli wolni na zewnątrz.
Ilu ich było? – Lista z nazwiskami zaginęła. Wiemy dziś tylko, że było ich kilkudziesięciu – mówi radny Edward Wieczorek.
W tej grupie było około trzydziestu koszęcinian, między innymi właściciel restauracji, pan Lesz, rolnik, pan Sobala, piekarz, pan Zuk. Z Częstochowy wrócili pieszo. Augustyn przyprowadził ich do samego Koszęcina, wciąż ubrany w mundur.
Wiele osób widziało film "Patriota" z Melem Gibsonem. Ostatnia scena, w której podwładni odbudowują drewniany dom swojego dowódcy, wydaje się zbyt patetyczna. Tymczasem w Koszęcinie coś podobnego zdarzyło się naprawdę. – Niemcy spalili podczas wycofywania się z Koszęcina stodołę rodziny Uflików. Odbudowali ją im sami sąsiedzi, z wdzięczności za uratowanie życia. To porządna, murowana stodoła, stoi do dzisiaj – mówi Klara.
Z wojska Augustyn odszedł w październiku 1945 roku. W pociągu, którym dojeżdżał na studia, poznał Klarę. Zakochał się w niej. Pobrali się, mieli córkę i dwóch synów. Po skończeniu ekonomii Augustyn pracował w centrali handlowej w Katowicach, a na emeryturze znów osiadł w rodzinnym Koszęcinie. Zmarł przed 15 laty.
Przez pół wieku komunizmu nie wolno było publicznie mówić o wywózkach Ślązaków na Wschód. Wyczyn Augustyna Uflika też uległ więc zapomnieniu. Pamiętali o nim z wdzięcznością tylko zgarbieni staruszkowie. Niedawno umarli ostatni z nich.
Pewnie już nikt by dzisiaj nie pamiętał o tej sprawie, gdyby nie pasja radnego Edwarda Wieczorka. Razem z historykiem Janem Myrcikiem dotarli do szczegółów historii podporucznika Uflika. Dzięki temu 31 stycznia Rada Gminy uroczyście ogłosiła Augustyna Uflika Zasłużonym dla Gminy Koszęcin.
Tak wiem, że artykuł mało "bohaterski", jednak warto drodzy rodacy spoza Śląska przeczytać go. Pewnie wam te Ludowe Wojsko Polskie nie spasuje...
Śląscy mężczyźni jechali też w bydlęcych wagonach w drugą stronę: do pracy w kopalniach Kazachstanu i Syberii
Podporucznik Ludowego Wojska Polskiego ocalił w 1945 roku kilkudziesięciu mężczyzn spod Lublińca na Górnym Śląsku. Gdyby spóźnił się o jeden dzień, Sowieci wywieźliby ich na białe niedźwiedzie.
Podporucznik nazywał się Augustyn Uflik i miał 29 lat. O ratunku, z którym przyszedł mieszkańcom swoich rodzinnych stron, nikt publicznie nie mówił przez 64 lata. Aż do soboty 31 stycznia 2009 roku.
Klara Uflik ze zdjęciem swojego męża Augustyna, fot. Henryk Przondziono
Wierzący harcerz
Rozmawiamy z żoną Augustyna, Klarą Uflik. Sam Augustyn zmarł w 1994 roku. – Mój August był głęboko wierzącym człowiekiem i był harcerzem. I tą przysięgą harcerską, którą złożył w młodości, kierował się przez całe życie. Przed wojną został nawet harcmistrzem – wspomina Klara. – Po maturze skończył podchorążówkę i został podporucznikiem.
Mieszkał w Koszęcinie pod Lublińcem. Dziś ta wieś jest znana jako siedziba Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk". Augustyn nie chciał jednak podpisać volkslisty, a za to na Śląsku można było trafić do obozu koncentracyjnego. Chłopak uciekł więc ze Śląska w głąb Polski, do Generalnej Guberni. – Ukrywał się tam, ale w końcu Niemcy go znaleźli i aresztowali – kiwa głową Klara. – Mieli go wysłać do Auschwitz, ale nie zdążyli. Bo akurat wtedy dwóch braci mojego męża Niemcy wcielili do Wehrmachtu. Ze względu na rodzinę mój August został więc zwolniony z więzienia – wspomina.
Do końca wojny chłopak, były oficer Wojska Polskiego, rozładowywał węgiel z wagonów jako robotnik przymusowy.
Dziadek z Wehrmachtu
Bracia Augustyna trafili do Wehrmachtu, bo zdecydowali się przyjąć volkslistę. Mieszkańcy centralnej i wschodniej Polski czasem obruszają się, słysząc, że Ślązacy i mieszkańcy Pomorza przyjmowali w czasie okupacji niemiecką listę narodowościową. Starsi od razu porównują ich do folksdojczów z centralnej Polski, którzy akurat rzeczywiście bywali renegatami i sprzedawczykami. Tymczasem na terenach "wcielonych do Rzeszy" było inaczej. Odmowa przyjęcia volkslisty była tu bohaterstwem. Kto się na to odważył, był często wywożony do obozu koncentracyjnego. Miał szczęście, jeśli Niemcy poprzestali na odebraniu mu domu. Jak wymagać takiego bohaterstwa od ludzi, którzy mieli małe dzieci? Dlatego wielu Pomorzan i Ślązaków poczuło się dotkniętych, kiedy poseł Jacek Kurski atakował Donalda Tuska za jego "dziadka z Wehrmachtu".
Kurski być może nie wie, że do podpisywania volkslisty zachęcał Ślązaków w audycjach radiowych nawet... polski rząd na uchodźstwie generała Sikorskiego. To samo powtarzał biskup katowicki Stanisław Adamski. Chodziło im o to, żeby polska ludność przetrwała na Śląsku do końca okupacji. To miało pomóc w powojennym powrocie Śląska do Polski.
Większości Ślązaków niemieccy urzędnicy przydzielili volkslistę nr 3. Hitlerowcy nie uznawali ich za Niemców. Trójka oznaczała tubylców, którzy są co prawda troszkę spolonizowani, ale nadają się w przyszłości do zgermanizowania. Takiego niepełnego Niemca według prawa można było jednak wcielić do Wehrmachtu i wysłać na front.
A jednak volkslista, która ratowała życie Ślązakom w czasie okupacji, przyczyniła się do ich tragedii w 1945 roku.
Ślązak, czyli Niemiec
19 stycznia 1945 roku przez Koszęcin przetoczył się front. Niemcy uciekali przed Armią Czerwoną. Augustyna sowiecka ofensywa zastała pod Kłobuckiem. – Mąż opowiedział mi, że przy przejściu frontu bardzo przeżył spotkanie z dwoma młodymi chłopcami w niemieckich mundurach. Prosili po polsku o pomoc. Byli spod Opola – wspomina Klara Uflik. Opole po raz ostatni należało do Polski we wczesnym średniowieczu, potem było już tylko czeskie, austriackie lub pruskie. – A mimo to oni mówili czystym, literackim polskim, a nie tylko gwarą. Mąż z kolegami już wyciągali im cywilne ubrania, ale nie zdążyli. Weszli Sowieci. Wyprowadzili tych chłopców na zewnątrz. Zebrani usłyszeli strzały. Mój mąż, kiedy mi to opowiadał parę lat później, płakał – mówi Klara.
W kwietniu 1945 roku, po przejściu frontu, Augustyn dostał powołanie do Ludowego Wojska Polskiego. Służył w Częstochowie.
Wkrótce zaczęły się wywózki Ślązaków, uznanych przez władze za Niemców. Wielu trafiło do Niemiec. Śląscy mężczyźni jechali jednak też w bydlęcych wagonach w drugą stronę: do pracy w kopalniach Kazachstanu i Syberii. Sowieci kompletnie nie przejmowali się rozróżnianiem niuansów między volkslistami z numerami 2, 3 lub 4. Wywozili jako Niemców nawet byłych więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych, weteranów powstań śląskich i śląskich żołnierzy AK. W kopalni "Bobrek" w Bytomiu i "Prezydent" w Chorzowie Sowieci otoczyli całe załogi zmianowe górników, zaprowadzili ich pod lufami karabinów prosto na dworzec i wysłali na Wschód. – Taki los spotkał mojego wujka Jana z Bytomia, który czuł się Polakiem – mówi Klara Uflik. – Wujek pewnego dnia nie wrócił z szychty do domu. A ciotka Helena została z sześciorgiem dzieci bez środków do życia – wspomina.
Historycy szacują, że wywiezionych do pracy na Wschodzie Ślązaków mogło być nawet 90 tysięcy. Większość z nich zmarła tam z wyczerpania.
Ocaleni murują
Ich los miało też podzielić kilkudziesięciu mężczyzn z ziemi lublinieckiej. Latem 1945 roku siedzieli już w więzieniu w Częstochowie i czekali na transport na Wschód.
Trzydziestu z nich pochodziło z Koszęcina. Ponieważ pozostali mężczyźni nie wrócili z wojska, czy to niemieckiego, czy też z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, we wsi zostały tylko kobiety, dzieci i starcy. – Mój August akurat przyjechał w mundurze podporucznika na przepustkę do domu. Dowiedział się o tej strasznej tragedii i zaraz zawrócił do Częstochowy, żeby sąsiadów ratować – mówi Klara.
W Częstochowie Augustyn tłumaczył, gdzie się dało, że przeznaczeni do wywózki są Polakami, że każdy z nich mówi po polsku. Był oficerem Ludowego Wojska Polskiego, a to już coś znaczyło. Pewnie uruchomił wszystkie znajomości, które zdążył już sobie w Częstochowie wyrobić. Jego zdecydowanie przyniosło efekt. Brama częstochowskiego więzienia otworzyła się i mężczyźni z ziemi lublinieckiej wyszli wolni na zewnątrz.
Ilu ich było? – Lista z nazwiskami zaginęła. Wiemy dziś tylko, że było ich kilkudziesięciu – mówi radny Edward Wieczorek.
W tej grupie było około trzydziestu koszęcinian, między innymi właściciel restauracji, pan Lesz, rolnik, pan Sobala, piekarz, pan Zuk. Z Częstochowy wrócili pieszo. Augustyn przyprowadził ich do samego Koszęcina, wciąż ubrany w mundur.
Wiele osób widziało film "Patriota" z Melem Gibsonem. Ostatnia scena, w której podwładni odbudowują drewniany dom swojego dowódcy, wydaje się zbyt patetyczna. Tymczasem w Koszęcinie coś podobnego zdarzyło się naprawdę. – Niemcy spalili podczas wycofywania się z Koszęcina stodołę rodziny Uflików. Odbudowali ją im sami sąsiedzi, z wdzięczności za uratowanie życia. To porządna, murowana stodoła, stoi do dzisiaj – mówi Klara.
Z wojska Augustyn odszedł w październiku 1945 roku. W pociągu, którym dojeżdżał na studia, poznał Klarę. Zakochał się w niej. Pobrali się, mieli córkę i dwóch synów. Po skończeniu ekonomii Augustyn pracował w centrali handlowej w Katowicach, a na emeryturze znów osiadł w rodzinnym Koszęcinie. Zmarł przed 15 laty.
Przez pół wieku komunizmu nie wolno było publicznie mówić o wywózkach Ślązaków na Wschód. Wyczyn Augustyna Uflika też uległ więc zapomnieniu. Pamiętali o nim z wdzięcznością tylko zgarbieni staruszkowie. Niedawno umarli ostatni z nich.
Pewnie już nikt by dzisiaj nie pamiętał o tej sprawie, gdyby nie pasja radnego Edwarda Wieczorka. Razem z historykiem Janem Myrcikiem dotarli do szczegółów historii podporucznika Uflika. Dzięki temu 31 stycznia Rada Gminy uroczyście ogłosiła Augustyna Uflika Zasłużonym dla Gminy Koszęcin.
Tak wiem, że artykuł mało "bohaterski", jednak warto drodzy rodacy spoza Śląska przeczytać go. Pewnie wam te Ludowe Wojsko Polskie nie spasuje...