Drogi czytelniku. Żeby poniższa historia nabrała sensu musisz przystąpić do lektruy części pierwszej, do której odsyłam tutaj:Część I
Życie toczy się dalej.
Budzisz się. Od samego rana towarzyszy ci ból głowy. Lekkiego kaca dedykujesz koledze kolegi który kogoś znał kto znał kogoś w waszej ekipie. Ospale podnosisz się z wyra i spoglądasz na niewyprasowaną koszulę i czarne spodnie wisząca na drzwiach pokoju. Dzisiaj matura ustna z polskiego. Ale ty masz to w dupie. Nie chcesz. Nie muisz. Na dzień dobry podnosisz klepkę parkietu, pod którą trzymasz swoje skarby. Krecha od rana. Naćpany garniesz się do prasowania koszuli. I tak idziesz tam tylko żeby odfajczyć obecność. Nie zdajesz. W sumie to zdajesz, bo giertych był przy władzy i pozwolił takim baranom jak ty prześliznąć się na ‘studia’. Ale nie o tym teraz myślisz. W drodze do domu dzwonisz do rodziców którzy akurat siedzą nad morzem. Podajesz im krótką informację. Za 3 dni cię tu nie ma. Zasrałeś im wymarzony, 10-dniowy urlop, który planowali od 5 lat. Zasrałeś im go cieknącą sraczką.
Ich przyspieszonemu powrotowi do domu towarzyszy milion pytań. Gdzie? Z kim? Jak to? Dlaczego?. Kłamiesz, że matura poszła pomyślnie. Jesteś do tego przyzwyczajony. Gdzieś między zbieraniem lekkiego a srogiego wpierdolu opanowałeś sztukę kłamania do perfekcji. Kłamiesz, że jedziesz zarobić na studia, popracować trochę. Dzięki temu i oni i dziadkowie dołożyli 200 zł do wycieczki. No i dokupili bilet powrotny, który na pierwszym postoju ma wylądować w koszu. W całym harmidrze swojego życia nawet nie zauważasz, kiedy ojciec przestał chlać. Problemy z wątrobą podobno. Nie może, podobno. Przymusowe ogarnięcie go złapało.
Nikomu nie mówisz, że uciekasz. Robisz imprezę bez powodu. Impreza to zbiórka najbliższych ci ludzi. Blond suczka z innego miasta i kilku ćpunków, coniektórzy ze swoimi partnerkami. W sumie 12 osób. Tona ćpania w najróżniejszych formach i litry taniej wódy z meliny. Zawsze jak padało hasło ‘balet’ to wszyscy wyskubali to co mieli. Ktoś coś ukradł. Ktoś coś sprzedal. Ktoś nawet zastawił złoty łańcuszek siostry z komunii.
Jutro wyjazd. Patrzysz na niecałe 100 funtów i plecak zapakowany najpotrzebniejszymi rzeczami. Ze 3 bluzki, pare spodni, buty na zmianę, jakiś kubek na herbatę i kilka vifonów. Nie myślisz o podróży. Mimo tego nie zasypiasz jak zawsze. Nie jak codzień. Dzisiaj nie piłeś, nie niuchałeś, nie jarałeś. Zaszyłeś się w swoim pokoiku 2x3m. Wyłączyłeś telefon. Nie pojawiłeś się na blokach. Wypaliłeś 2 paczki papierosów.
O 5 wieczorem odjazd. Wrzucasz torbę do autokaru po czym zajmujesz miejsce. Spoglądasz w okno i widzisz rodziców stojących na stacji. Mama płacze. I to cię dotyka. To prawdopodobnie najwięcej i najszczersze uczucia jakie ci ukazała w ciągu całego twojego życia. Niebo na ziemi. Pierwszy raz w życiu czujesz tą więź syna z matką. Najczulszy moment twojej egzystencji przerywa 140-kg śmeirdziel w spodniach moro, który zajmuje miejsce zaraz obok ciebie. Kurwa mać, myślisz. Pół autokaru pustego. Już wiesz, że ta 16-godzinna podróż przez pół europy nie będzie należała do najprzyjemniejszych.
Autobus pełen jest różnych osobowości. Grubas siedzący obok ciebie rozpruwa się z niesamowitych historii które przeżył w wojsku. Po 50 kilometrach masz go serdecznie dość i żałujesz, że podczas służby jakiś granat nie wypierdolił mu w ręce. Gdzieś tam z przodu widać typowego Mirka eksperta szos, który próbuje nawigować kierowcę opowiadając o osiągnieciach passata 1.6 w gazie podczas rodzinnego wylotu na mazury. Widzisz starszą kobietę co wiezie jakiemuś innemu nieudacznikowi dwie torby żarcia, bo synuś narzeka, że drogo. Także widzisz odpicowaną brunetkę z wielkimi cyckami, co myśli że jest lepsza od wszystkich, a podobnie jak my wszyscy utknęła na siedzeniu X w autokarze firmy oferującej najtańsze przejazdy. Na tyłach siedzi grupka młodych, wesołych. Kilka dziewczyn, kilku chłopaków. Popijają, śmieją się. Z chęcią byś się przyłączył, ale gruba menda, która zanudza swoimi historiami o kotowaniu szeregowych zajmuje tyle przestrzeni, że nawet jak byś chciał to się nie przeciśniesz. Postój. Nabijasz lufkę, przyłączasz się do grupy. Nie mówisz im, że trawę pokrywa dosypka żółtej amfetaminki, jakieś resztki co miałeś skitrane pod parkeitem. Zapomniałeś. Teraz masz przed sobą 12 godzin jazdy w śmierdzącym żygami autokarze obok grubego, chrapiącego rambo.
Wysiadka w Londynie. Londyn podobno ładne miasto. Nie widzisz, bo ze swoim plecakiem i podręczną mapą wydrukowaną z internetu próbujesz ogarniać nowy świat. Nie teraz czas na zwiedzanie. Nie znasz języka. Tyle co z gier komputerowych, więc jedyne co ci przychodzi na myśl to ‘game over’. Mimo, że zdajesz sobie sprawę z lewostronengo ruchu, automatycznie spoglądasz w złą stronę. Słyszysz klakson. Przebiegasz przez ulicę. Próbujesz ogarnąć porzystanek autobusowy, potrzebujesz monety żeby kupić bilet. Nie masz monety. Same papiery. Pokazując na automat i banknot zwracasz się do starszej pani stojącej obok na przystanku. ‘Help?’. Zapłaciła ci za bilet. Nie chciała pieniędzy. Pozytywnie.
Dzięki wyświetlaczom wewnątrz autobusu wiesz, kiedy masz wysiąść. Spoglądasz na papier na którym masz wszystko ładnie rozpisane. Waterloo. Ogromna stacja kolejowa i setki, jak nie tysiące ludzi biegnących bezdusznie we wszytskie strony. Na ekranach odnajdujesz miasto-miejsce docelowe podróży. Szkoda ci 15 funtów na bilet. Lecisz na gapę. Przechodzisz cały pociąg, szukając siedzeń drugiej klasy, aż dochodzisz do szklanych drzwi na których widnieje napis ‘first class’. Odwracasz się. Rozsiadasz się na wygodnych siedzeniach dla plebsu i z nadzieją, że kanarów nie będzie ruszasz w podróż. Udaje się.
Lądujesz w mieście po najchujowszej i najdłuższej podróży swojego życia. Zmęczony, brudny, śmierdzący na lekkim zjeździe wychodzisz z peronu i trafiasz na mapę 90-tysięcznego miasta. Wyciągasz zwitek papieru na którym masz zapisany adres zamieszkania kolegi kolegi który kogoś zna kto zna kolegę twojego kolegi. Jest tam też numer telefonu, ale niestety wyłączony. Ulica nie znajduje się na mapie. Zastanawiasz się, czy jesteś we właściwym miejscu. Pokazujesz ludziom papier, nikt nic nie wie, ktoś coś mówi ale ty... nie bardzo rozumiesz.
Zrezygnowany kilkugodzinnym ogarnianiem sytuacji, zmęczony niepowodzeniami siadasz na ławce, włączasz komórkę puszczasz muzykę. Otwierasz portfel, zaglądasz. 95 funtów. Cały dorobek twojego życia. Wyjmujesz pieniądze, prawo jazdy i dowód osobisty. Wkładasz do kieszeni. Przeglądasz dalszą zawartość swojego niebieskiego, dresowego porfela adidasa na rzep. Żeton, zdjęcie dziewczyny, karta telefoniczna, bilet autobusowy, zapałka, pół papierosa. Same bzdury przydatne do kruszenia, ustawiania lini, wciągania, nabijania, czyszczenia lufki...Wyrzucasz wszystko do kosza obok. Zamykasz oczy, zasypiasz. Nie wiesz ile czasu minęło, gdy ktoś nagle szarpie twoje ramię. Zbawienie. Kolega znajomego kolegi która zna kolegę twojego kolegi właśnie wraca z lotniska. Dzwonicie po taryfę.
Trafiasz do 3-pokojowego mieszkania na którym mieszka 9 innych ludzi. Jedna łazienka. Jeden kibel. Zasrany. Siadacie w pokoju z balkonem, na dywanie. Tam spało szefostwo. Ktoś przynosi wódkę marki Sainsbury. Myślisz, że pierwszy raz będziesz pił markową, angielską wódkę. Chłopaki z wioski ze wschodu Polski szybko podliczają ile będzie wynosił twój czynsz. Zgubiłem portfel, kłamiesz. Albo ktoś mi zajebał, kłamiesz. Zostałeś się z 95 funtami, także chłopaki litości, do wypłaty. Łykają to jak młode pelikany. Wszystko łykali. Sam już nie wiesz, czy tak perfekcyjnie opanowałeś sztukę kłamania, czy dorastanie z pługiem w łapie przy granicy białorusi zachwiało ich rzeczywistość wraz ze zdolnościami oddzielenia prawdy od kłamstwa. A może to po prostu dobrzy ludzie byli? Bladź twoja mać...
Jutro zaczynasz pracę. Dzisiaj pijesz. Uszczęśliwiasz lokatorów gdy mówisz im, że raczej chcesz spać w pokoju sam. Mniej płacić będą jak rozdzielą czynsz, który dzielony był na pokoje. W pracy jest fajnie, nawet się odnajdujesz. Dużo Polaków, trochę cebuli, nawet jakiś sebix się przemielił na horyzoncie. Myjesz gary. Myjesz kuchnię. Wracasz i śmierdzisz rybami. Restauracja z owocami morza.
Język ogarnaisz szybko. Po miesiącu mówisz lepiej niż ci co byli tam 2 lata. Przenosisz się ze zmywaka na pomoc kelnera. Masz większy kontak z ludźmi. Jakaś studentka psychologii, jakiś technik i inne wyedukowane odpadki biegają w fartuchach po sali serwując nienażarte, angielskie mordy. Na jednej pracownej popijawie pytasz ich, czy tak wyobrażali sobie życie. Widzisz, że ambicje ich przewyższyły. Stale mają wygórowane plany. Każdy czeka na swoją szanę pracy w wystudiowanym zawodzie. A przez lata pracy przewinęło się ich wielu. Psychologów, znawców chujwieczego, marketingowców, socjologów, inżynierów. Polacy, którzy tak na prawdę to co robią tu, mogli by równie dobrze robić w Polsce. Jesteś inny od nich wszystkich. Nie masz nic. Szkoły, pieniędzy, kontaktów. A wylądowaliście tak samo. I na chuj komu te studia, myślisz.
Dla większości z nich jesteś dziwnym typem. Dziwnym jest palenie trawy z Angolami i Francuzami. Dziwnym jest ćpanie MDMA po barach. Dziwnym jest wyjść z domu w poniedziałek i wrócić w czwartek. Dziwnym jest żreć fastfoody a w lodówce mieć tylko masło i serek wiejski. Dla ciebie jest fajnie, kokaina na wyciągnięcie ręki. I stać cię na nią. W kraju raz cię poczęstowali, jak brat kolegi wrócił z Holandii to przywiózł. Teraz skoczyć po robocie do baru i naćpać się koksu to żaden wyczyn. To normalność. Żeby ziomki mogły cię teraz zobaczyć...Koledzy z wioski pod białorusią wmawiają ci, że to mózg wyżera. Ale to dzięki interakcji z obcokrajowacami łapiesz język. Szybciej niż te młotki co siedzą zamknięci w pokoju i piją najtańszą wódę. Młotki, co po 2 latach mieszkania za granicą nie wiedzą jak się spytać o paczkę fajek. No, ale od dzisiaj to twoja robota.
Po paru tygodniach ćpania ze zwykłymi robolami zaczynasz poszerzać kręgi. Palisz z kierownikiem zmiany. Potem z zastępcą szefowej. Potem z samą szefową. Ktoś kiedyś nawet powiedział, że masz potencjał. Że będą z ciebie ludzie. Ktoś gdzieś podziwiał twoje rysunki. Ktoś powiedział że da się tym zarobić. Że jeszcze jesteś młody. Że może być lepiej. Nie słuchasz. Lepiej? Na cholerę ci lepiej, jak jest ci dobrze. Ćpanie jest, picie jest, waluta się zgadza. Chwyciłeś Boga za nogi. Co poniedziałek podział napiwków, co miesiąc wypłata. 1200 funtów w sumie, przy kursie ponad 6zł wydaje ci się, że jesteś milionerem.
Szybko dostajesz kolejny awans. Po 6 miesięcach operujesz na barze. Praca łatwiejsza, nalewasz wino, mieszasz koktajle. I najebać się w pracy można niedopitkami z butelek. Mniej więcej w tym czasie dostajesz telefon. Ta siostra kolegi co z nią kręciłeś za dzieciaka? Wyszła za mąż za tego fagasa co znim kręciła na boku. A on na jakieś krzywej popijawie wyrzucił ją z okna. Z 9 piętra. Nie przeżyła. Wracasz do domu, siadasz przed 42 calowym telewizorem, który sobie kupiłeś po pierwszej wypłacie. Wkładasz płytę do xboxa, którego kupiłeś po drugiej wypłacie. Odpalasz film ze studniówki i widzisz jej uśmiechniętą twarz. Wyłączasz. Odpalasz Bongo. Odpływasz.
Rodziców olałeś po tym, jak wykrzyczeli przez telefon że jesteś zerem. Że nie zdałeś matury. Że ich okłamałeś. Całe życie od nich słyszałeś, że nic z ciebie nie będzie. Że wylądujesz w pierdlu. Że jesteś społeczną mendą. Mimo to po jakimś czasie brakuje ci ich. Bo człowiek się przyzwyczaja, prawda? Nie dzwonisz. Numer zmieniłeś.
Na jakieś ferie świąteczne czy inne nic nie znaczące dla ciebie kościelne dni wolne do współlokatorów przyjeżdzają: dziewczyna, dziewczyna, siostra, ojczym, matka, brat, brat. Jest was 16 w mieszkaniu. Z jednym, stale zasranym kiblem i łazienką. Każde wyjście i wejście do domu to tor przeszkód przez obuwie stojące w korytarzu. Przeprowadzasz się. Bierzesz ze sobą kolegę kolegi znajomego kolegi który znał kolegę kogoś w twojej starej ekipie i wynajmujecie domek wraz z jego bratem i ojczymem. Parę tygodni później przyjeżdża zaproszony przez feralnego współlokatora kolega z dziewczyną. Z Walii przyjechali. W odwiedziny. Typowy koksu, kreatyna, proszki na masę i typowa blond suka co non stop wozi się na różowo. Ona chyba musi mu dupę podcierać, bo z tym sztucznie wyhodowanym garbem sam na bank nie daje rady. Ale kurwa jak, z tymi 20-centymetrowymi paznokciami zmieniającymi kolor każdego dnia, jak pieprzony kameleon? Zostają u was. Na stałę. Znajdują pracę. Potem przyjeżdza dziewczyna kolegi kolegi znajomego kolegi, i matka. Znów jest was 8 na 3 pokojach. A ty...ty jak zawsze masz pokój sam...Płacisz więcej.
Czujesz się trochę jak w zoo. Siedzisz w ogródku, palisz jointa. Podchodzi koksu i wmawia ci, że jesteś zerem. Że co z tego masz. Że poszedłbyś poćwiczyć trochę, poruszać się. Że niszczysz sobie życie. Bierzesz najgłębszego bucha w swoim życiu i perfidnie, lekceważąco puszczasz mu go prosto w twarz. Nie mówisz nic. Zaczyna się awantura, szarpanina. na której wychodzi, że nie wyrzucasz śmieci, nie myjesz naczyń, nie sprzątasz, nie podporządkowujesz się do grafiku który wisi na lodówce. W sumie to nawet nie wiesz, że jakiś grafik jest. Że sprowadzasz do domu jakieś dziwki i ćpunów. Wyrzucają cię z chaty, chcąc wydębić od ciebie telewizor, jako karę za śmierdzące od ganji i papierosów, pomalowane ściany, które oni potem będą musieli doprowadzić do porządku. Nie zostawiasz.
Telewizor z x-boxem przynosisz do roboty i stawiasz w szatni. Kłamiesz, że wszyscy spędzają tu dużo czasu to i rozrywka się przyda. Lądujesz na ulicy z dwiema walizkami, które chowasz w krzakach przed każdym wyjściem do roboty. W pracy jest prysznic. Cały brudny i zajebany mułem. Część wolnego dnia poświęcasz na ogarnięcie syfu. Tak, żebyś nie miał problemu z higieną. W pracy oczywiście kłamiesz, że prysznic się przyda, bo wszyscy po powrocie do domu śmierdzą rybą. W głębi duszy czujesz, że większość i tak zna prawdę.
Szybko znajdujesz lokum. W samym centrum. Nad kebabem. Dwie sypialnie, duży pokój mała kuchnia. Kuchnia nieważna, bo i tak przeważnie jesz na mieście. Żeby wyrównać czynsz bierzesz kolegę z pracy, z południowej afryki, który momentalnie mieszka u ciotki. Typowy rasta. Murzyn, dredy, nie je świni, nosi dashiki. Choć tego jeszcze nie wiesz, jest to punkt zwrotny twojego życia. 6 miesięcy mieszkania z ciężkim palaczem trawy. 6 miesięcy bez chemii i alkoholu. Starszy o 5 lat czarnuch uświadamia ci wartości literatury. Wartości życia. Wymieniacie się książkami o tematyce konspiracji, czytacie, pracujecie, gracie w kosza. Zadziwia cię fakt, że murzyn zainteresowany jest historią Polski, której sam tak dobrze nie znasz. Na internecie zamawiasz odpowiednią literaturę. Uczysz się historii swojego kraju razem z pieprzonym czarnuchem.
Skończyłeś 21 lat. Poznany parę tygodni temu rastafarian staje się nieodłącznym elementem twojego życia. Razem pracujecie, razem mieszkacie, wymieniacie się panienkami, książkami. Sprzedajesz xboxa. Sprzedajesz telewizor. Kupujesz areograf. Malujesz wszystkie szafki i ściany w wynajmowanym mieszkaniu. Z tym będzie problem przy zdawaniu mieszkania. Planujecie podróż do amsterdamu. Jedziecie. Ktoś miał zamówić bilety, a ktoś iny hotel. Nie pamiętacie kto miał zrobić co. Bilety są, hotelu nie ma. Jedziecie w ciemno, by potem 2 noce spać na ławce w parku a na trzecią znaleźć jakiś tani motel. Grzyby i ganja. 4 całe dni na tripie.
Jak to bywa z ludźmi z innego kontynentu, bambo skończyła się wiza. Postanawiasz odwieźć kolegę na lotnisko. Jedziecie dzień wcześniej. Widzisz londyn pierwszy raz. Nie podoba ci się. Tłumy ludzi biegnące w różne strony. Zero człowieczeństwa. Brudno. Tamiza śmierdzi. W metrze duszno. Noc spędzacie w parku na ławce, bo cały hajs i tak poszedł na palenie. Podchodzi jakiś ćpunek. Młody chłopak. Troszkę starszy ode mnie. Popalacie razem jointy. On wyciąga strzykawkę. Odgrzewa złoty brąz. Proponuje ci pierwszą rundę, zapewniając pełną sterylność sprzętu. Trzymasz igłę w ręce. Sam nie wiesz czy chcesz się kłuć. Murzyn w dredach patrzy na ciebie z pogardą. Kiedy murzyn w dredach mówi ci, że jesteś pierdoloną małpą oddajesz ćpunowi herę. Bierzesz jointa. Byłeś blisko. Ćpunek ściąga buta i dziurawą skarpetę, po czym wbija się w stopę, pokazując wam pokłute ręce. W ręce już nie daje rady. W ciemności dostrzegasz zakropkowane łapy i oznaki zakażenia. Długo mu nie zostało. Teraz opdpływa, leży na trawie. Murzyn przysypia. Ty rozmyślasz, jak źle ten wieczór mógł się skończyć.
Dalszych parę tygodni mieszkasz sam. Zżera cię nuda i monotonnia każdej kolejnej doby. Czytasz. Dużo czytasz. Rysujesz. Nie idziesz do pracy. Dzwonisz, że jesteś chory. Nie pierwszy raz. I nie ostatni. Z murzynem zasadziliście kilka krzaków trawy, niestety, lub też na twoje szczęście, nie dojrzały do jego odjazdu. Teraz masz co palić. Za darmo. Zbierasz plony. Rozdajesz znajomym. Robisz ciasto. Dajesz znajomym. Sprzątasz. Czytasz. Rysujesz. Zżera cię nuda i monotonia każdej kolejnej doby.
W pracy dowiadujesz się, że czeska kelnerka szuka mieszkanka. Zerwała z chłopakiem. Z kucharzem. Z twoim pierwszym kolegą od ćpania. Z twoim pierwszym źródłem narkotyków. Przygarniasz ją. Nie podoba mu się to. Każdego dnia w myślach ją gwałcisz i spuszczasz się w jej ogromne cycki. Rozmawiacie o tym, ale za bardzo jej przypominasz młodszego brata. Mimo że nic z tego nie będzie to czerpiesz zyski na jej koleżankach. A ona na twoich kolegach. Na podstawie jej i jej psiapsiółek wnioskujesz, że czeszki to kurwy. Dochodzisz do sytuacji, gdzie twoi znajomi odwiedzają cię tylko po to, żeby ją sobie poruchać. Mieszkasz w burdelu. Codziennie, praktycznie codziennie widzisz nową twarz. Czytanie przerywa ci jej głośne stękanie. Była głośną suką. Koledzy z kebaba poniżej zaczeli być przekurewsko mili. Darmowe hamburgery. Kebabów nie jem. Nie lubie baraniny. Przy każdej wizycie pytają się, czy dasz im jej numer. Nie dajesz. Właściciel lokalu pyta się o koks. Zapraszasz go do siebie. Palicie trawe. Wciągacie linie. On rucha czeszkę. Masz dożywotnie darmowe hamburgery i klienta któremy gonisz ganję za 150% ceny.
Poznajesz koleżankę czeszki. 37-letnią mieszankę Greka z Angielką. Maszynę do ruchania o ciemnym kolorze sutków. Masz 21 lat. Bajka trwa dobrych parę miesięcy. Odłączasz się od rzeczywistości a cały swój wolny czas poświęcasz na seks i jointy. Czasami tylko na jointy, bo jesteś tak zmłucony, że ci nie staje. Sen na jawie, z którego budzisz się w momencie gdy pani o 5 lat młodsza od twojej mamy wyskoczyła z rozmową o dziecku. Kończycie znajomość. Gdy pół 90-tysięcznego miasteczka miało przyjemność wuzdać twoją współlokatorkę a ty zmuszony byłeś zakończyć najpiękniejszy związek twojego życia, usiedliście razem na sofie zajadając się ciastem wypełnionym domorosłą ganją. Wasze życia są chujowe.
Dzwonisz do rodziców po ponad 2 latach. Matka płacze z radości. Nikt nie krzyczy. Nikt nie wyzywa. Rozmowa przebiega na poziomie. Mówisz im o cudownej pozycji menadżera baru, którą niedawno dostałeś. Całą historię koloryzujesz, ale o nie kłamiesz. Chyba pierwszy raz ich nie kłamiesz. Manadżerem w anglii może być każdy. Są manadżerowie od sprzątania. Od kuchni, restauracji, baru. Główny manadżer, zastępca manadżera, asystent manadżera, manadżer rejonowy. Nieistotne. Wiesz, że to tylko taki system motywacyjny dla naiwniaków, stworzony tylko po to, żeby coraz więcej z nich wycisnąć. Taka marchewka przed osłem. Zdajesz sobie z tego sprawę, a mimo to brniesz wgłąb tej całej gierki. Bo fajnie jest mieć trochę władzy. Fajne uczucie przyjmować wystudiowanych inteligentów i mówić im co mają robić. Starasz się nie być chujem, wstawiasz się za każdym Polakiem który złożył CV. Ale sebixy i cebule i tak chcą cię wykorzystać na każdym kroku. 4 lata w anglii, nie chwytają nawet podstaw języka, a dopytują się o podwyżki i awansy. Które i tak nie podlegają twoim decyzją. Ale to ty jesteś obarczony winą. Ty jesteś chujem. Bo nie pomagasz.
Wyobraź sobie, że pewnego pięknego dnia przyjmujesz 30-letniego typka do roboty. Anglika. Wydaje się spokojny, normalny. Lubi popalić jointy, po zmianie, nocami idziecie z jeszcze jednym ziomkiem, Polakiem, porzucać piłkę do kosza. Rozmawiacie o konspiracjach. Te 3 rzeczy połączyły was na parę tygodni. Dzień w dzień, a raczej noc w noc, jointy, koszykówka i konspiracje.
Anglika wypło. Jednego dnia nie pojawia się w robocie, telefon wyłączony. Drugiego dnia dostajesz telefon. Jego matka. Nie mogą go znaleźć. Trzeciego dnia pojawia się w pracy, bez spodni. Nożem do masła otwiera drzwi od kibla, w którym akurat srałeś. Zaczynacie rozmowę. Był ukrzyżowany. Zna odpowiedź na zagadkę wszechświata. Jest numerem jeden. Mówi ci o jakimś typie z londynu, który jest numerem dwa. Ty jesteś numerem 3 – kluczem do wszechświata. Podcierasz dupę i bierzesz go na tyły restauracji. Sadzasz go na schodach drogi pożarowej. Odpalacie szlugi. Mówisz mu o jego rodzicach. Martwią się. On cię nie słucha. W panice, chaotycznie, aczkolwiek całkiem detalicznie opisuje ci historię swojego ukrzyżowania. Pokazauje rany na dłoniach, które jak się potem okazało zrobił sobie sam. Udaje ci się odesłać go do domu.
Siedzisz w nocy w domu. Palisz jointa. Nagle słyszysz buchanie do drzwi. Wrócił. Wrócił i znowu pierdoli te same głupoty. Współlokatorka boi się i grozi policją. Mówisz jej, żeby stuliła pysk, bo to twój ziomek, który potrzebuje pomocy. Ma rozbitą głowę, cieknie mu krew. Wrzucasz go pod prysznic. Na jego twarzy widnieje pustka. Oczy jakby naćpane lub ekstremalnie podekscytowane. Cały czas ta sama nawijka o wszechświecie, bogu. I o tym jaki jesteś ważny dla niego i egzystencjii wszystkiego. Kładziesz go na sofie w dużym pokoju i odchodzisz spać. W środku nocy budzi cie paniczny krzyk dobiegający z kuchni. Słyszysz dźwięki sztućcy. Idziesz zbadać sytuację i widzisz Anglika. Z nożem. Stoi z nożem i pustym wzrokiem patrzy się w okno. Nie reaguje. Wyrzucasz go z domu. Teraz ty się go boisz.
Tak skończyła się jego przygoda. Od konspiracji mu odjebało i wylądował w wariatkowie. Potem od jego rodziców dowiadujesz się, że parę lat temu siedział w zamknięciu, ale się poprawił. Coś na niego musiało źle wpłynąć. Wiesz, że to po części twoja wina. Nikomu nie mówisz. Trzeci z grupy niedługo potem postanawia zrobić zamach na swoje życie. Garść tabletek i pół litra. Ale jedyne co tym osiągnął to nowy kolor dywanu i ścian w squacie w którym mieszkał. Powód był nieznany.
Po jakimś czasie każda praca zaczyna wkurwiać. Masz już dość smrodu ryb i mieszania koktaili dla niewdzięcznych brytyjczyków. Chcesz zmian. Ze swoim cv odwiedzasz kilka agencji. Pozycja menadżera jedenj z lepszych sieci restauracji pomaga. Podbnie jak ukończone kursy sponsorowane przez korporację. Chwytałeś się wszystkiego co oferowali. Licencję barmańską. Pierwsza pomoc. Zarządzanie barem. Zarządzanie restauracją. I wiele innych. Szybko dostajesz odpwiedzi. Wśród setek propozycji pracy w przemyśle żywieniowym znajdujesz parę godnych uwagi.
Praca pierwsza. Sprzedaż okien. Mimo, że mało podali informacji to wygląda obiecująco. Biuro, dobre pieniądze, prowizja od sprzedaży. Idziesz na rozmowę. Parę dni później otrzymujesz telefon, że dostałeś się do drugiej fazy poborowej. Wpadasz na salę konferencyjną. Z tobą siedzi tam innych 16 osób. Większość z bangladeszu czy innego zapyziałego zakątka naszej planety. Ale są i biali ludzie. Niewielu, ale są. Ważne, że białe jest szefostwo. Dostajecie informację, że ta faza rekrutacji opiera się na nauce. Dostajecie książki, broszurki, ulotki i macie 2 tygodnie na naukę. Musisz wszystko wiedzieć o oknach. Organizowane są seminaria. Idziesz na pierwsze ale potem je olewasz, bo są ciekawe jak opowieści grubego żołnierza z autokaru. Robisz to co zawsze, popalasz jointy, rzucasz piłką do kosza, czytasz. Literaturę oczywiście wymieniłeś na tą o oknach. Przychodzi dzień testów. Zdajesz na granicy punktów, co i tak wystarczyło. Najlepszy wynik osiąga jakiś mały ciapaty włochaty gnojek z Indii. 100% wiedzy o oknach. W myśli gratulujesz mu wiedzy bezużytecznej. Przechodzi was 4 z 16. Duma.
Następnego poranka zaczynacie pierwszy dzień w pracy. Nie wiesz czemu, ale wszyscy stoją przed samochodem, do którego macie usadzić dupy. Nie ma biura. Jedziecie. 5 minut. 10 minut. 15 minut. Jakieś 20 mil za miastem wysadzili was. Pokazali kierunki, ty idziesz w tą stronę, ty tu, ty tam a ty w tą uliczkę, i sprzedajecie okna. Myślisz, że jak to kurwa? Nie tak sobie przedstawiałeś tą pracę. Pukać po drzwiach i pytać, czy ktoś nie chce kupić okno. Mówisz szefowi, że przecież jak ktoś chce kupić okno, to nie czeka aż mu ktoś zapuka w drzwi. Ale na tym teraz polega twoja nowa praca. Bierzesz taksówkę. Jedziesz do domu.
Praca numer dwa. Manadżer w sklepie z ciuchami znanej firmy NEXT. Rozmowa poszła ci dobrze. Nawet ci się tu podoba. Jedyny ból dupy masz o to, że sami tu anglicy. Ale z drugiej strony czujesz tą dumę, że jako obcokrajowiec będziesz nad nimi. Nad tubylcami. Takie uczucie osiągnięcia czegoś. Ambicje. Ambicje które szybko zostały zniszczone przez rzeczywistość. Twoja praca polega na obserwowaniu 20-letnich dzieci, czy dobrze wieszają pedalskie ciuszki na wieszakach. 8 godzin dziennie siedzisz i czychasz na krzywą bluzkę, żebyś mógł komuś powiedzieć ‘weź idź to popraw’. Na koniec liczysz kasę. Nuda. Monotonia. Kończysz pracę dzień przed zakończeniem okresu próbnego, żebyś nie musiał dawać miesięcznego wypowiedzenia. Takie prawo. Taki przywilej. Ostatni dzień w tej pracy zakoduje się w twojej głowie do końca życia.
Wieczór wcześniej otrzymałeś wizytę od wcześniej wspomnianego kolegi. Ten od samobójstwa z tabletkami i wódką. Będą grzyby! Bierzemy? Bierzemy! Czekacie. I czekacie. Halucynki miały dojść ok 21:00. Przychodzą chwilkę przed pierwszą w nocy. Zaczynacie gotować około drugiej, bo podróż do domu przedłużyła się o parę jointów. Gotujecie je z grubą warstwą pieprzu. I tak mija wam dalsze pół godziny. Popalacie jointy. Pijecie wywar. Dochodzi 3 rano. Grzyby zadziałały po ok 40 minutach. Zbliża się 4. O 4:30 macie największą szajbę. O 6 trzeba otworzyć sklep. Ty jesteś szefem, ty masz klucze. Bez kluczy sklepu nie będzie. Pierdolony NEXT. Zepsuł ci całego tripa. Leżysz na ławeczce w parku w centrum miasteczka i napierdalasz kolorowe hafty.
Około 5:00 przebudzasz się. Zaczynasz się na pół-trzeźwo martwić...Nagle jest 7:00. Biegniesz do klepu, który był niedaleko twojego mieszkania. Nie masz kluczy. Biegneisz do mieszkania. Świat ci się stale zlewa. Słyszysz kolory i widzisz dźwięki. Bierzesz klucze. 7:15, za 45 minut otwieracie sklep, a tam wataha sprzątaczy czeka na swoją zmianę. Hiszpanie, portugalczycy, brazylijczycy. Słyszysz bluzgi. Nauczyłeś się kurwić w ich języku pracując na kuchni. Chcesz otworzyć drzwi, ale dziurka zlewa ci się z drzwiami. 3 razy nie trafiasz. Jakiś smoluch zabiera ci klucze i sam je otwiera. Wszyscy wkurwieni. Czekasz na przyjście swojej podwładnej. Zostawiasz jej klucze. Mówisz, że kończysz pracę. Wychodzisz.
Czeszka-współlokatorka znajduje swoją drugą połówkę. Nasz wspólny znajomy. Nikt nie przypuszczał, że wylądują razem. Stary hiszpański rasista. W pamięci masz przebłysk fotki ku klux klanu, która wisiała u niego w domu. Gardził innymi rasami. Żeby tylko wiedział, z kim jego luba się puszczała... Z pozytywnej strony znajomości- uczysz się hiszpańskiego. Szybko łapiesz podstawy. Bawi cię to. Znasz już angielski, Polski, niemiecki i hiszpański. Przypalasz jointa. Wracasz do tej samej rybnej restauracji na stanowisko kierownika zmiany. Praca cięższa. Dłuższe godziny. Ale lepiej płatna. Przyjmują cię z otwartymi rękoma.
Podczas spotkania wstawia się za tobą Portugalczyk. Menadżer z którym swojego czasu wypletłeś mnóstwo różnych figli. Menadżer, który miał wyrok w zawieszeniu za pobicie. Manadżer, któremu kiedyś przykryłeś dupę i ściągnąłeś winę na siebie, za bójkę na ulicy. Manadżer, za którego przyjąłeś 42 społeczne godziny do odrobienia. Pamiętasz, że praca była fajna, mimo że za darmo. W większości siedziałeś w sklepach charytatywnych z innymi kryminalistami i przeglądałeś fanty które ludzie tam przynosili. W ten sposób za dyszkę dostałeś limitowaną edycję Władcy Pierścieni. Jeden z 250 egzemplarzy wydanych przez Harper Collins w ’92 roku z okazji 100 urodzin Tolkiena. Wartość rynkowa ok 1000 euro. Raz sprzątałeś autostradę.
Wyobraź teraz sobie, że po ponad 4 latach nieobecności postanawiasz odwiedzić rodzinne strony. Z rodzicami rozmawiasz regularnie. W sumie to w wieku 23 lat poznajecie się. Wydają ci się Ok, ojciec nie pije, matce zdiagnozowali raka. Jakoś wyszli na prostą, ogarnęli mieszkanie, które teraz było czyściejsze, jak gdyby troszkę bardziej puste niż je pamiętasz. Ojciec pomalował ściany na wesołe jaskrawe kolory, troszkę oczojebnie. Matka się o ciebie starała jak nigdy. Gotowała, zabrała na zakupy, rozmawiała. Nawet telewizor był wyłączony. Razem przyznaliśmy, że mamy 23 lata do nadrobienia.
Trafiłeś na wesele kuzynki. Rodzina cię wkurwiła. Oczekiwali, że po 4 latach mieszkania za granicą wrócisz nowym bentlejem i od razu kupisz sobie willę z basenem. Tak myśli jedna część. Druga część współczuje ci, bo w telewizji widzieli jak Polakom ciężko na wygnaniu. Starasz się wszystkim wytłumaczyć, że ani tak, ani tak. Zbytecznie. Telewizja zformatowała im mózgi. Nie rozumieją, że ciężko zarobiony hajs przećpałeś, przepiłeś, byłeś na Kanarach, w Amsterdamie, w Danii, w Hiszpanii, w Portugalii, we Francji, w Grecji, w Egipcie, w Meksyku w Czechach i we Włoszech. W niektó®ych miejscach kilka razy. No, ale nie masz mercedesa i domu. Nic nie osiągnąłeś.
W mieście pojawia się nowa restauracja, do której składasz papiery. Bogata sieć prosto z Londynu własności jakiegoś goldberga. Przyjmują cię na pozycję zwykłego kelnera z ‘szerokimi możliwościami rozwoju’. Bierzesz pozycję. Pierwsze dni pracy są frustrujące, bo najwyższe doświadczenia twoich współpracowników to 3 lata w makdonaldzie i praca w kantynie w disneylandzie. Czujesz się zdegradowany. Na twoje szczęście londyńska ekipa pomagająca w rozbiegnięciu biznesu nie miała kontaktów w mieście a potrzebowali dostępu do narkotyków. Tak poznałeś szefostwo, z menadżerem regionalnym włącznie. I tu przydała się wiedza języka hiszpańskiego, bo ten wyoko ustawiony gość był z andaluzji. Awans. Najpierw kierownik zmiany, potem zastępca głównego menadżera. Londyńska korporacja sponsoruje ci różnego rodzaju wyjazdy i kursy. Zostajesz najmłodszym w korporacji somelierem. Dostajesz papiery. Jesteś certyfikowanym barmanem. Somelierem dla bogatej sieci restauracji. Masz fach. Jeździsz po hrabstwie i uczysz pić wina za pieniądze. Wyobraź sobie, że jeszcze 5 lat temu chlałeś bełty za 2.70. Dzisiaj sączysz Jacques Prieur za 2 kafle. I za to ci płacą.
Żyjesz na wykreowanym przez standardy bydła poziomie. Coś stale jest nie tak. Chemii się nie chwytasz. Poapalasz trawkę, coraz rzadziej sam. Raczej w towarzystwie. Nie pijesz, bo zawód ci na to nie pozwala. Przyzwyczaić się łatwo. Szybko możesz stracić wszystko. W wolnych chwilach pasję do rysowania i malowania przekształcasz w małe pieniądze. Uczysz się sztuki tatuażu. Stawiasz pierwsze linie na skórze świni, w międzyczasie wystawiasz swoje rysunki na aukcje.
Czytelniku, czy byłeś w stanie wyobrazić siebie w głównej roli powyższej historii? Teraz wyobraź sobie, że na jednym z kursów które prowadziłeś, w wieku 25 lat, poznajesz Słowaczkę - pracowniczkę teatru z twojego miasta, której firma opłaciła kursy na znajomość wina. Wyobraź sobie, że jakiś czas potem budzisz się w ładnym mieszkaniu w centrum miasta. Obok ciebie leży twoja przyszła żona, z którą wkrótce będziesz miał niesamowitą córkę. Wkrótce kupujesz dom na Słowacji i pracujesz w największej firmie zaopatrującej szpitale i laboratoria w sprzęt medyczny. Firmie, która skomputeryzowała przemysł medyczny w dawnej czechosłowacji.
Teraz wyobraź sobie, że nawet ćpun bez przyszłości, okradający kolegów i rodzinę, menda społeczna niszcząca mienie publiczne też ma szansę wyjść na prostą. Wyobraź sobie, że nie każdy kto na dnie jest stracony. Wyobraź sobie, że jak człowiek chce to może. Ciężko, prawda?
Życie. Tak wygląda moje.[/u]
Życie toczy się dalej.
Budzisz się. Od samego rana towarzyszy ci ból głowy. Lekkiego kaca dedykujesz koledze kolegi który kogoś znał kto znał kogoś w waszej ekipie. Ospale podnosisz się z wyra i spoglądasz na niewyprasowaną koszulę i czarne spodnie wisząca na drzwiach pokoju. Dzisiaj matura ustna z polskiego. Ale ty masz to w dupie. Nie chcesz. Nie muisz. Na dzień dobry podnosisz klepkę parkietu, pod którą trzymasz swoje skarby. Krecha od rana. Naćpany garniesz się do prasowania koszuli. I tak idziesz tam tylko żeby odfajczyć obecność. Nie zdajesz. W sumie to zdajesz, bo giertych był przy władzy i pozwolił takim baranom jak ty prześliznąć się na ‘studia’. Ale nie o tym teraz myślisz. W drodze do domu dzwonisz do rodziców którzy akurat siedzą nad morzem. Podajesz im krótką informację. Za 3 dni cię tu nie ma. Zasrałeś im wymarzony, 10-dniowy urlop, który planowali od 5 lat. Zasrałeś im go cieknącą sraczką.
Ich przyspieszonemu powrotowi do domu towarzyszy milion pytań. Gdzie? Z kim? Jak to? Dlaczego?. Kłamiesz, że matura poszła pomyślnie. Jesteś do tego przyzwyczajony. Gdzieś między zbieraniem lekkiego a srogiego wpierdolu opanowałeś sztukę kłamania do perfekcji. Kłamiesz, że jedziesz zarobić na studia, popracować trochę. Dzięki temu i oni i dziadkowie dołożyli 200 zł do wycieczki. No i dokupili bilet powrotny, który na pierwszym postoju ma wylądować w koszu. W całym harmidrze swojego życia nawet nie zauważasz, kiedy ojciec przestał chlać. Problemy z wątrobą podobno. Nie może, podobno. Przymusowe ogarnięcie go złapało.
Nikomu nie mówisz, że uciekasz. Robisz imprezę bez powodu. Impreza to zbiórka najbliższych ci ludzi. Blond suczka z innego miasta i kilku ćpunków, coniektórzy ze swoimi partnerkami. W sumie 12 osób. Tona ćpania w najróżniejszych formach i litry taniej wódy z meliny. Zawsze jak padało hasło ‘balet’ to wszyscy wyskubali to co mieli. Ktoś coś ukradł. Ktoś coś sprzedal. Ktoś nawet zastawił złoty łańcuszek siostry z komunii.
Jutro wyjazd. Patrzysz na niecałe 100 funtów i plecak zapakowany najpotrzebniejszymi rzeczami. Ze 3 bluzki, pare spodni, buty na zmianę, jakiś kubek na herbatę i kilka vifonów. Nie myślisz o podróży. Mimo tego nie zasypiasz jak zawsze. Nie jak codzień. Dzisiaj nie piłeś, nie niuchałeś, nie jarałeś. Zaszyłeś się w swoim pokoiku 2x3m. Wyłączyłeś telefon. Nie pojawiłeś się na blokach. Wypaliłeś 2 paczki papierosów.
O 5 wieczorem odjazd. Wrzucasz torbę do autokaru po czym zajmujesz miejsce. Spoglądasz w okno i widzisz rodziców stojących na stacji. Mama płacze. I to cię dotyka. To prawdopodobnie najwięcej i najszczersze uczucia jakie ci ukazała w ciągu całego twojego życia. Niebo na ziemi. Pierwszy raz w życiu czujesz tą więź syna z matką. Najczulszy moment twojej egzystencji przerywa 140-kg śmeirdziel w spodniach moro, który zajmuje miejsce zaraz obok ciebie. Kurwa mać, myślisz. Pół autokaru pustego. Już wiesz, że ta 16-godzinna podróż przez pół europy nie będzie należała do najprzyjemniejszych.
Autobus pełen jest różnych osobowości. Grubas siedzący obok ciebie rozpruwa się z niesamowitych historii które przeżył w wojsku. Po 50 kilometrach masz go serdecznie dość i żałujesz, że podczas służby jakiś granat nie wypierdolił mu w ręce. Gdzieś tam z przodu widać typowego Mirka eksperta szos, który próbuje nawigować kierowcę opowiadając o osiągnieciach passata 1.6 w gazie podczas rodzinnego wylotu na mazury. Widzisz starszą kobietę co wiezie jakiemuś innemu nieudacznikowi dwie torby żarcia, bo synuś narzeka, że drogo. Także widzisz odpicowaną brunetkę z wielkimi cyckami, co myśli że jest lepsza od wszystkich, a podobnie jak my wszyscy utknęła na siedzeniu X w autokarze firmy oferującej najtańsze przejazdy. Na tyłach siedzi grupka młodych, wesołych. Kilka dziewczyn, kilku chłopaków. Popijają, śmieją się. Z chęcią byś się przyłączył, ale gruba menda, która zanudza swoimi historiami o kotowaniu szeregowych zajmuje tyle przestrzeni, że nawet jak byś chciał to się nie przeciśniesz. Postój. Nabijasz lufkę, przyłączasz się do grupy. Nie mówisz im, że trawę pokrywa dosypka żółtej amfetaminki, jakieś resztki co miałeś skitrane pod parkeitem. Zapomniałeś. Teraz masz przed sobą 12 godzin jazdy w śmierdzącym żygami autokarze obok grubego, chrapiącego rambo.
Wysiadka w Londynie. Londyn podobno ładne miasto. Nie widzisz, bo ze swoim plecakiem i podręczną mapą wydrukowaną z internetu próbujesz ogarniać nowy świat. Nie teraz czas na zwiedzanie. Nie znasz języka. Tyle co z gier komputerowych, więc jedyne co ci przychodzi na myśl to ‘game over’. Mimo, że zdajesz sobie sprawę z lewostronengo ruchu, automatycznie spoglądasz w złą stronę. Słyszysz klakson. Przebiegasz przez ulicę. Próbujesz ogarnąć porzystanek autobusowy, potrzebujesz monety żeby kupić bilet. Nie masz monety. Same papiery. Pokazując na automat i banknot zwracasz się do starszej pani stojącej obok na przystanku. ‘Help?’. Zapłaciła ci za bilet. Nie chciała pieniędzy. Pozytywnie.
Dzięki wyświetlaczom wewnątrz autobusu wiesz, kiedy masz wysiąść. Spoglądasz na papier na którym masz wszystko ładnie rozpisane. Waterloo. Ogromna stacja kolejowa i setki, jak nie tysiące ludzi biegnących bezdusznie we wszytskie strony. Na ekranach odnajdujesz miasto-miejsce docelowe podróży. Szkoda ci 15 funtów na bilet. Lecisz na gapę. Przechodzisz cały pociąg, szukając siedzeń drugiej klasy, aż dochodzisz do szklanych drzwi na których widnieje napis ‘first class’. Odwracasz się. Rozsiadasz się na wygodnych siedzeniach dla plebsu i z nadzieją, że kanarów nie będzie ruszasz w podróż. Udaje się.
Lądujesz w mieście po najchujowszej i najdłuższej podróży swojego życia. Zmęczony, brudny, śmierdzący na lekkim zjeździe wychodzisz z peronu i trafiasz na mapę 90-tysięcznego miasta. Wyciągasz zwitek papieru na którym masz zapisany adres zamieszkania kolegi kolegi który kogoś zna kto zna kolegę twojego kolegi. Jest tam też numer telefonu, ale niestety wyłączony. Ulica nie znajduje się na mapie. Zastanawiasz się, czy jesteś we właściwym miejscu. Pokazujesz ludziom papier, nikt nic nie wie, ktoś coś mówi ale ty... nie bardzo rozumiesz.
Zrezygnowany kilkugodzinnym ogarnianiem sytuacji, zmęczony niepowodzeniami siadasz na ławce, włączasz komórkę puszczasz muzykę. Otwierasz portfel, zaglądasz. 95 funtów. Cały dorobek twojego życia. Wyjmujesz pieniądze, prawo jazdy i dowód osobisty. Wkładasz do kieszeni. Przeglądasz dalszą zawartość swojego niebieskiego, dresowego porfela adidasa na rzep. Żeton, zdjęcie dziewczyny, karta telefoniczna, bilet autobusowy, zapałka, pół papierosa. Same bzdury przydatne do kruszenia, ustawiania lini, wciągania, nabijania, czyszczenia lufki...Wyrzucasz wszystko do kosza obok. Zamykasz oczy, zasypiasz. Nie wiesz ile czasu minęło, gdy ktoś nagle szarpie twoje ramię. Zbawienie. Kolega znajomego kolegi która zna kolegę twojego kolegi właśnie wraca z lotniska. Dzwonicie po taryfę.
Trafiasz do 3-pokojowego mieszkania na którym mieszka 9 innych ludzi. Jedna łazienka. Jeden kibel. Zasrany. Siadacie w pokoju z balkonem, na dywanie. Tam spało szefostwo. Ktoś przynosi wódkę marki Sainsbury. Myślisz, że pierwszy raz będziesz pił markową, angielską wódkę. Chłopaki z wioski ze wschodu Polski szybko podliczają ile będzie wynosił twój czynsz. Zgubiłem portfel, kłamiesz. Albo ktoś mi zajebał, kłamiesz. Zostałeś się z 95 funtami, także chłopaki litości, do wypłaty. Łykają to jak młode pelikany. Wszystko łykali. Sam już nie wiesz, czy tak perfekcyjnie opanowałeś sztukę kłamania, czy dorastanie z pługiem w łapie przy granicy białorusi zachwiało ich rzeczywistość wraz ze zdolnościami oddzielenia prawdy od kłamstwa. A może to po prostu dobrzy ludzie byli? Bladź twoja mać...
Jutro zaczynasz pracę. Dzisiaj pijesz. Uszczęśliwiasz lokatorów gdy mówisz im, że raczej chcesz spać w pokoju sam. Mniej płacić będą jak rozdzielą czynsz, który dzielony był na pokoje. W pracy jest fajnie, nawet się odnajdujesz. Dużo Polaków, trochę cebuli, nawet jakiś sebix się przemielił na horyzoncie. Myjesz gary. Myjesz kuchnię. Wracasz i śmierdzisz rybami. Restauracja z owocami morza.
Język ogarnaisz szybko. Po miesiącu mówisz lepiej niż ci co byli tam 2 lata. Przenosisz się ze zmywaka na pomoc kelnera. Masz większy kontak z ludźmi. Jakaś studentka psychologii, jakiś technik i inne wyedukowane odpadki biegają w fartuchach po sali serwując nienażarte, angielskie mordy. Na jednej pracownej popijawie pytasz ich, czy tak wyobrażali sobie życie. Widzisz, że ambicje ich przewyższyły. Stale mają wygórowane plany. Każdy czeka na swoją szanę pracy w wystudiowanym zawodzie. A przez lata pracy przewinęło się ich wielu. Psychologów, znawców chujwieczego, marketingowców, socjologów, inżynierów. Polacy, którzy tak na prawdę to co robią tu, mogli by równie dobrze robić w Polsce. Jesteś inny od nich wszystkich. Nie masz nic. Szkoły, pieniędzy, kontaktów. A wylądowaliście tak samo. I na chuj komu te studia, myślisz.
Dla większości z nich jesteś dziwnym typem. Dziwnym jest palenie trawy z Angolami i Francuzami. Dziwnym jest ćpanie MDMA po barach. Dziwnym jest wyjść z domu w poniedziałek i wrócić w czwartek. Dziwnym jest żreć fastfoody a w lodówce mieć tylko masło i serek wiejski. Dla ciebie jest fajnie, kokaina na wyciągnięcie ręki. I stać cię na nią. W kraju raz cię poczęstowali, jak brat kolegi wrócił z Holandii to przywiózł. Teraz skoczyć po robocie do baru i naćpać się koksu to żaden wyczyn. To normalność. Żeby ziomki mogły cię teraz zobaczyć...Koledzy z wioski pod białorusią wmawiają ci, że to mózg wyżera. Ale to dzięki interakcji z obcokrajowacami łapiesz język. Szybciej niż te młotki co siedzą zamknięci w pokoju i piją najtańszą wódę. Młotki, co po 2 latach mieszkania za granicą nie wiedzą jak się spytać o paczkę fajek. No, ale od dzisiaj to twoja robota.
Po paru tygodniach ćpania ze zwykłymi robolami zaczynasz poszerzać kręgi. Palisz z kierownikiem zmiany. Potem z zastępcą szefowej. Potem z samą szefową. Ktoś kiedyś nawet powiedział, że masz potencjał. Że będą z ciebie ludzie. Ktoś gdzieś podziwiał twoje rysunki. Ktoś powiedział że da się tym zarobić. Że jeszcze jesteś młody. Że może być lepiej. Nie słuchasz. Lepiej? Na cholerę ci lepiej, jak jest ci dobrze. Ćpanie jest, picie jest, waluta się zgadza. Chwyciłeś Boga za nogi. Co poniedziałek podział napiwków, co miesiąc wypłata. 1200 funtów w sumie, przy kursie ponad 6zł wydaje ci się, że jesteś milionerem.
Szybko dostajesz kolejny awans. Po 6 miesięcach operujesz na barze. Praca łatwiejsza, nalewasz wino, mieszasz koktajle. I najebać się w pracy można niedopitkami z butelek. Mniej więcej w tym czasie dostajesz telefon. Ta siostra kolegi co z nią kręciłeś za dzieciaka? Wyszła za mąż za tego fagasa co znim kręciła na boku. A on na jakieś krzywej popijawie wyrzucił ją z okna. Z 9 piętra. Nie przeżyła. Wracasz do domu, siadasz przed 42 calowym telewizorem, który sobie kupiłeś po pierwszej wypłacie. Wkładasz płytę do xboxa, którego kupiłeś po drugiej wypłacie. Odpalasz film ze studniówki i widzisz jej uśmiechniętą twarz. Wyłączasz. Odpalasz Bongo. Odpływasz.
Rodziców olałeś po tym, jak wykrzyczeli przez telefon że jesteś zerem. Że nie zdałeś matury. Że ich okłamałeś. Całe życie od nich słyszałeś, że nic z ciebie nie będzie. Że wylądujesz w pierdlu. Że jesteś społeczną mendą. Mimo to po jakimś czasie brakuje ci ich. Bo człowiek się przyzwyczaja, prawda? Nie dzwonisz. Numer zmieniłeś.
Na jakieś ferie świąteczne czy inne nic nie znaczące dla ciebie kościelne dni wolne do współlokatorów przyjeżdzają: dziewczyna, dziewczyna, siostra, ojczym, matka, brat, brat. Jest was 16 w mieszkaniu. Z jednym, stale zasranym kiblem i łazienką. Każde wyjście i wejście do domu to tor przeszkód przez obuwie stojące w korytarzu. Przeprowadzasz się. Bierzesz ze sobą kolegę kolegi znajomego kolegi który znał kolegę kogoś w twojej starej ekipie i wynajmujecie domek wraz z jego bratem i ojczymem. Parę tygodni później przyjeżdża zaproszony przez feralnego współlokatora kolega z dziewczyną. Z Walii przyjechali. W odwiedziny. Typowy koksu, kreatyna, proszki na masę i typowa blond suka co non stop wozi się na różowo. Ona chyba musi mu dupę podcierać, bo z tym sztucznie wyhodowanym garbem sam na bank nie daje rady. Ale kurwa jak, z tymi 20-centymetrowymi paznokciami zmieniającymi kolor każdego dnia, jak pieprzony kameleon? Zostają u was. Na stałę. Znajdują pracę. Potem przyjeżdza dziewczyna kolegi kolegi znajomego kolegi, i matka. Znów jest was 8 na 3 pokojach. A ty...ty jak zawsze masz pokój sam...Płacisz więcej.
Czujesz się trochę jak w zoo. Siedzisz w ogródku, palisz jointa. Podchodzi koksu i wmawia ci, że jesteś zerem. Że co z tego masz. Że poszedłbyś poćwiczyć trochę, poruszać się. Że niszczysz sobie życie. Bierzesz najgłębszego bucha w swoim życiu i perfidnie, lekceważąco puszczasz mu go prosto w twarz. Nie mówisz nic. Zaczyna się awantura, szarpanina. na której wychodzi, że nie wyrzucasz śmieci, nie myjesz naczyń, nie sprzątasz, nie podporządkowujesz się do grafiku który wisi na lodówce. W sumie to nawet nie wiesz, że jakiś grafik jest. Że sprowadzasz do domu jakieś dziwki i ćpunów. Wyrzucają cię z chaty, chcąc wydębić od ciebie telewizor, jako karę za śmierdzące od ganji i papierosów, pomalowane ściany, które oni potem będą musieli doprowadzić do porządku. Nie zostawiasz.
Telewizor z x-boxem przynosisz do roboty i stawiasz w szatni. Kłamiesz, że wszyscy spędzają tu dużo czasu to i rozrywka się przyda. Lądujesz na ulicy z dwiema walizkami, które chowasz w krzakach przed każdym wyjściem do roboty. W pracy jest prysznic. Cały brudny i zajebany mułem. Część wolnego dnia poświęcasz na ogarnięcie syfu. Tak, żebyś nie miał problemu z higieną. W pracy oczywiście kłamiesz, że prysznic się przyda, bo wszyscy po powrocie do domu śmierdzą rybą. W głębi duszy czujesz, że większość i tak zna prawdę.
Szybko znajdujesz lokum. W samym centrum. Nad kebabem. Dwie sypialnie, duży pokój mała kuchnia. Kuchnia nieważna, bo i tak przeważnie jesz na mieście. Żeby wyrównać czynsz bierzesz kolegę z pracy, z południowej afryki, który momentalnie mieszka u ciotki. Typowy rasta. Murzyn, dredy, nie je świni, nosi dashiki. Choć tego jeszcze nie wiesz, jest to punkt zwrotny twojego życia. 6 miesięcy mieszkania z ciężkim palaczem trawy. 6 miesięcy bez chemii i alkoholu. Starszy o 5 lat czarnuch uświadamia ci wartości literatury. Wartości życia. Wymieniacie się książkami o tematyce konspiracji, czytacie, pracujecie, gracie w kosza. Zadziwia cię fakt, że murzyn zainteresowany jest historią Polski, której sam tak dobrze nie znasz. Na internecie zamawiasz odpowiednią literaturę. Uczysz się historii swojego kraju razem z pieprzonym czarnuchem.
Skończyłeś 21 lat. Poznany parę tygodni temu rastafarian staje się nieodłącznym elementem twojego życia. Razem pracujecie, razem mieszkacie, wymieniacie się panienkami, książkami. Sprzedajesz xboxa. Sprzedajesz telewizor. Kupujesz areograf. Malujesz wszystkie szafki i ściany w wynajmowanym mieszkaniu. Z tym będzie problem przy zdawaniu mieszkania. Planujecie podróż do amsterdamu. Jedziecie. Ktoś miał zamówić bilety, a ktoś iny hotel. Nie pamiętacie kto miał zrobić co. Bilety są, hotelu nie ma. Jedziecie w ciemno, by potem 2 noce spać na ławce w parku a na trzecią znaleźć jakiś tani motel. Grzyby i ganja. 4 całe dni na tripie.
Jak to bywa z ludźmi z innego kontynentu, bambo skończyła się wiza. Postanawiasz odwieźć kolegę na lotnisko. Jedziecie dzień wcześniej. Widzisz londyn pierwszy raz. Nie podoba ci się. Tłumy ludzi biegnące w różne strony. Zero człowieczeństwa. Brudno. Tamiza śmierdzi. W metrze duszno. Noc spędzacie w parku na ławce, bo cały hajs i tak poszedł na palenie. Podchodzi jakiś ćpunek. Młody chłopak. Troszkę starszy ode mnie. Popalacie razem jointy. On wyciąga strzykawkę. Odgrzewa złoty brąz. Proponuje ci pierwszą rundę, zapewniając pełną sterylność sprzętu. Trzymasz igłę w ręce. Sam nie wiesz czy chcesz się kłuć. Murzyn w dredach patrzy na ciebie z pogardą. Kiedy murzyn w dredach mówi ci, że jesteś pierdoloną małpą oddajesz ćpunowi herę. Bierzesz jointa. Byłeś blisko. Ćpunek ściąga buta i dziurawą skarpetę, po czym wbija się w stopę, pokazując wam pokłute ręce. W ręce już nie daje rady. W ciemności dostrzegasz zakropkowane łapy i oznaki zakażenia. Długo mu nie zostało. Teraz opdpływa, leży na trawie. Murzyn przysypia. Ty rozmyślasz, jak źle ten wieczór mógł się skończyć.
Dalszych parę tygodni mieszkasz sam. Zżera cię nuda i monotonnia każdej kolejnej doby. Czytasz. Dużo czytasz. Rysujesz. Nie idziesz do pracy. Dzwonisz, że jesteś chory. Nie pierwszy raz. I nie ostatni. Z murzynem zasadziliście kilka krzaków trawy, niestety, lub też na twoje szczęście, nie dojrzały do jego odjazdu. Teraz masz co palić. Za darmo. Zbierasz plony. Rozdajesz znajomym. Robisz ciasto. Dajesz znajomym. Sprzątasz. Czytasz. Rysujesz. Zżera cię nuda i monotonia każdej kolejnej doby.
W pracy dowiadujesz się, że czeska kelnerka szuka mieszkanka. Zerwała z chłopakiem. Z kucharzem. Z twoim pierwszym kolegą od ćpania. Z twoim pierwszym źródłem narkotyków. Przygarniasz ją. Nie podoba mu się to. Każdego dnia w myślach ją gwałcisz i spuszczasz się w jej ogromne cycki. Rozmawiacie o tym, ale za bardzo jej przypominasz młodszego brata. Mimo że nic z tego nie będzie to czerpiesz zyski na jej koleżankach. A ona na twoich kolegach. Na podstawie jej i jej psiapsiółek wnioskujesz, że czeszki to kurwy. Dochodzisz do sytuacji, gdzie twoi znajomi odwiedzają cię tylko po to, żeby ją sobie poruchać. Mieszkasz w burdelu. Codziennie, praktycznie codziennie widzisz nową twarz. Czytanie przerywa ci jej głośne stękanie. Była głośną suką. Koledzy z kebaba poniżej zaczeli być przekurewsko mili. Darmowe hamburgery. Kebabów nie jem. Nie lubie baraniny. Przy każdej wizycie pytają się, czy dasz im jej numer. Nie dajesz. Właściciel lokalu pyta się o koks. Zapraszasz go do siebie. Palicie trawe. Wciągacie linie. On rucha czeszkę. Masz dożywotnie darmowe hamburgery i klienta któremy gonisz ganję za 150% ceny.
Poznajesz koleżankę czeszki. 37-letnią mieszankę Greka z Angielką. Maszynę do ruchania o ciemnym kolorze sutków. Masz 21 lat. Bajka trwa dobrych parę miesięcy. Odłączasz się od rzeczywistości a cały swój wolny czas poświęcasz na seks i jointy. Czasami tylko na jointy, bo jesteś tak zmłucony, że ci nie staje. Sen na jawie, z którego budzisz się w momencie gdy pani o 5 lat młodsza od twojej mamy wyskoczyła z rozmową o dziecku. Kończycie znajomość. Gdy pół 90-tysięcznego miasteczka miało przyjemność wuzdać twoją współlokatorkę a ty zmuszony byłeś zakończyć najpiękniejszy związek twojego życia, usiedliście razem na sofie zajadając się ciastem wypełnionym domorosłą ganją. Wasze życia są chujowe.
Dzwonisz do rodziców po ponad 2 latach. Matka płacze z radości. Nikt nie krzyczy. Nikt nie wyzywa. Rozmowa przebiega na poziomie. Mówisz im o cudownej pozycji menadżera baru, którą niedawno dostałeś. Całą historię koloryzujesz, ale o nie kłamiesz. Chyba pierwszy raz ich nie kłamiesz. Manadżerem w anglii może być każdy. Są manadżerowie od sprzątania. Od kuchni, restauracji, baru. Główny manadżer, zastępca manadżera, asystent manadżera, manadżer rejonowy. Nieistotne. Wiesz, że to tylko taki system motywacyjny dla naiwniaków, stworzony tylko po to, żeby coraz więcej z nich wycisnąć. Taka marchewka przed osłem. Zdajesz sobie z tego sprawę, a mimo to brniesz wgłąb tej całej gierki. Bo fajnie jest mieć trochę władzy. Fajne uczucie przyjmować wystudiowanych inteligentów i mówić im co mają robić. Starasz się nie być chujem, wstawiasz się za każdym Polakiem który złożył CV. Ale sebixy i cebule i tak chcą cię wykorzystać na każdym kroku. 4 lata w anglii, nie chwytają nawet podstaw języka, a dopytują się o podwyżki i awansy. Które i tak nie podlegają twoim decyzją. Ale to ty jesteś obarczony winą. Ty jesteś chujem. Bo nie pomagasz.
Wyobraź sobie, że pewnego pięknego dnia przyjmujesz 30-letniego typka do roboty. Anglika. Wydaje się spokojny, normalny. Lubi popalić jointy, po zmianie, nocami idziecie z jeszcze jednym ziomkiem, Polakiem, porzucać piłkę do kosza. Rozmawiacie o konspiracjach. Te 3 rzeczy połączyły was na parę tygodni. Dzień w dzień, a raczej noc w noc, jointy, koszykówka i konspiracje.
Anglika wypło. Jednego dnia nie pojawia się w robocie, telefon wyłączony. Drugiego dnia dostajesz telefon. Jego matka. Nie mogą go znaleźć. Trzeciego dnia pojawia się w pracy, bez spodni. Nożem do masła otwiera drzwi od kibla, w którym akurat srałeś. Zaczynacie rozmowę. Był ukrzyżowany. Zna odpowiedź na zagadkę wszechświata. Jest numerem jeden. Mówi ci o jakimś typie z londynu, który jest numerem dwa. Ty jesteś numerem 3 – kluczem do wszechświata. Podcierasz dupę i bierzesz go na tyły restauracji. Sadzasz go na schodach drogi pożarowej. Odpalacie szlugi. Mówisz mu o jego rodzicach. Martwią się. On cię nie słucha. W panice, chaotycznie, aczkolwiek całkiem detalicznie opisuje ci historię swojego ukrzyżowania. Pokazauje rany na dłoniach, które jak się potem okazało zrobił sobie sam. Udaje ci się odesłać go do domu.
Siedzisz w nocy w domu. Palisz jointa. Nagle słyszysz buchanie do drzwi. Wrócił. Wrócił i znowu pierdoli te same głupoty. Współlokatorka boi się i grozi policją. Mówisz jej, żeby stuliła pysk, bo to twój ziomek, który potrzebuje pomocy. Ma rozbitą głowę, cieknie mu krew. Wrzucasz go pod prysznic. Na jego twarzy widnieje pustka. Oczy jakby naćpane lub ekstremalnie podekscytowane. Cały czas ta sama nawijka o wszechświecie, bogu. I o tym jaki jesteś ważny dla niego i egzystencjii wszystkiego. Kładziesz go na sofie w dużym pokoju i odchodzisz spać. W środku nocy budzi cie paniczny krzyk dobiegający z kuchni. Słyszysz dźwięki sztućcy. Idziesz zbadać sytuację i widzisz Anglika. Z nożem. Stoi z nożem i pustym wzrokiem patrzy się w okno. Nie reaguje. Wyrzucasz go z domu. Teraz ty się go boisz.
Tak skończyła się jego przygoda. Od konspiracji mu odjebało i wylądował w wariatkowie. Potem od jego rodziców dowiadujesz się, że parę lat temu siedział w zamknięciu, ale się poprawił. Coś na niego musiało źle wpłynąć. Wiesz, że to po części twoja wina. Nikomu nie mówisz. Trzeci z grupy niedługo potem postanawia zrobić zamach na swoje życie. Garść tabletek i pół litra. Ale jedyne co tym osiągnął to nowy kolor dywanu i ścian w squacie w którym mieszkał. Powód był nieznany.
Po jakimś czasie każda praca zaczyna wkurwiać. Masz już dość smrodu ryb i mieszania koktaili dla niewdzięcznych brytyjczyków. Chcesz zmian. Ze swoim cv odwiedzasz kilka agencji. Pozycja menadżera jedenj z lepszych sieci restauracji pomaga. Podbnie jak ukończone kursy sponsorowane przez korporację. Chwytałeś się wszystkiego co oferowali. Licencję barmańską. Pierwsza pomoc. Zarządzanie barem. Zarządzanie restauracją. I wiele innych. Szybko dostajesz odpwiedzi. Wśród setek propozycji pracy w przemyśle żywieniowym znajdujesz parę godnych uwagi.
Praca pierwsza. Sprzedaż okien. Mimo, że mało podali informacji to wygląda obiecująco. Biuro, dobre pieniądze, prowizja od sprzedaży. Idziesz na rozmowę. Parę dni później otrzymujesz telefon, że dostałeś się do drugiej fazy poborowej. Wpadasz na salę konferencyjną. Z tobą siedzi tam innych 16 osób. Większość z bangladeszu czy innego zapyziałego zakątka naszej planety. Ale są i biali ludzie. Niewielu, ale są. Ważne, że białe jest szefostwo. Dostajecie informację, że ta faza rekrutacji opiera się na nauce. Dostajecie książki, broszurki, ulotki i macie 2 tygodnie na naukę. Musisz wszystko wiedzieć o oknach. Organizowane są seminaria. Idziesz na pierwsze ale potem je olewasz, bo są ciekawe jak opowieści grubego żołnierza z autokaru. Robisz to co zawsze, popalasz jointy, rzucasz piłką do kosza, czytasz. Literaturę oczywiście wymieniłeś na tą o oknach. Przychodzi dzień testów. Zdajesz na granicy punktów, co i tak wystarczyło. Najlepszy wynik osiąga jakiś mały ciapaty włochaty gnojek z Indii. 100% wiedzy o oknach. W myśli gratulujesz mu wiedzy bezużytecznej. Przechodzi was 4 z 16. Duma.
Następnego poranka zaczynacie pierwszy dzień w pracy. Nie wiesz czemu, ale wszyscy stoją przed samochodem, do którego macie usadzić dupy. Nie ma biura. Jedziecie. 5 minut. 10 minut. 15 minut. Jakieś 20 mil za miastem wysadzili was. Pokazali kierunki, ty idziesz w tą stronę, ty tu, ty tam a ty w tą uliczkę, i sprzedajecie okna. Myślisz, że jak to kurwa? Nie tak sobie przedstawiałeś tą pracę. Pukać po drzwiach i pytać, czy ktoś nie chce kupić okno. Mówisz szefowi, że przecież jak ktoś chce kupić okno, to nie czeka aż mu ktoś zapuka w drzwi. Ale na tym teraz polega twoja nowa praca. Bierzesz taksówkę. Jedziesz do domu.
Praca numer dwa. Manadżer w sklepie z ciuchami znanej firmy NEXT. Rozmowa poszła ci dobrze. Nawet ci się tu podoba. Jedyny ból dupy masz o to, że sami tu anglicy. Ale z drugiej strony czujesz tą dumę, że jako obcokrajowiec będziesz nad nimi. Nad tubylcami. Takie uczucie osiągnięcia czegoś. Ambicje. Ambicje które szybko zostały zniszczone przez rzeczywistość. Twoja praca polega na obserwowaniu 20-letnich dzieci, czy dobrze wieszają pedalskie ciuszki na wieszakach. 8 godzin dziennie siedzisz i czychasz na krzywą bluzkę, żebyś mógł komuś powiedzieć ‘weź idź to popraw’. Na koniec liczysz kasę. Nuda. Monotonia. Kończysz pracę dzień przed zakończeniem okresu próbnego, żebyś nie musiał dawać miesięcznego wypowiedzenia. Takie prawo. Taki przywilej. Ostatni dzień w tej pracy zakoduje się w twojej głowie do końca życia.
Wieczór wcześniej otrzymałeś wizytę od wcześniej wspomnianego kolegi. Ten od samobójstwa z tabletkami i wódką. Będą grzyby! Bierzemy? Bierzemy! Czekacie. I czekacie. Halucynki miały dojść ok 21:00. Przychodzą chwilkę przed pierwszą w nocy. Zaczynacie gotować około drugiej, bo podróż do domu przedłużyła się o parę jointów. Gotujecie je z grubą warstwą pieprzu. I tak mija wam dalsze pół godziny. Popalacie jointy. Pijecie wywar. Dochodzi 3 rano. Grzyby zadziałały po ok 40 minutach. Zbliża się 4. O 4:30 macie największą szajbę. O 6 trzeba otworzyć sklep. Ty jesteś szefem, ty masz klucze. Bez kluczy sklepu nie będzie. Pierdolony NEXT. Zepsuł ci całego tripa. Leżysz na ławeczce w parku w centrum miasteczka i napierdalasz kolorowe hafty.
Około 5:00 przebudzasz się. Zaczynasz się na pół-trzeźwo martwić...Nagle jest 7:00. Biegniesz do klepu, który był niedaleko twojego mieszkania. Nie masz kluczy. Biegneisz do mieszkania. Świat ci się stale zlewa. Słyszysz kolory i widzisz dźwięki. Bierzesz klucze. 7:15, za 45 minut otwieracie sklep, a tam wataha sprzątaczy czeka na swoją zmianę. Hiszpanie, portugalczycy, brazylijczycy. Słyszysz bluzgi. Nauczyłeś się kurwić w ich języku pracując na kuchni. Chcesz otworzyć drzwi, ale dziurka zlewa ci się z drzwiami. 3 razy nie trafiasz. Jakiś smoluch zabiera ci klucze i sam je otwiera. Wszyscy wkurwieni. Czekasz na przyjście swojej podwładnej. Zostawiasz jej klucze. Mówisz, że kończysz pracę. Wychodzisz.
Czeszka-współlokatorka znajduje swoją drugą połówkę. Nasz wspólny znajomy. Nikt nie przypuszczał, że wylądują razem. Stary hiszpański rasista. W pamięci masz przebłysk fotki ku klux klanu, która wisiała u niego w domu. Gardził innymi rasami. Żeby tylko wiedział, z kim jego luba się puszczała... Z pozytywnej strony znajomości- uczysz się hiszpańskiego. Szybko łapiesz podstawy. Bawi cię to. Znasz już angielski, Polski, niemiecki i hiszpański. Przypalasz jointa. Wracasz do tej samej rybnej restauracji na stanowisko kierownika zmiany. Praca cięższa. Dłuższe godziny. Ale lepiej płatna. Przyjmują cię z otwartymi rękoma.
Podczas spotkania wstawia się za tobą Portugalczyk. Menadżer z którym swojego czasu wypletłeś mnóstwo różnych figli. Menadżer, który miał wyrok w zawieszeniu za pobicie. Manadżer, któremu kiedyś przykryłeś dupę i ściągnąłeś winę na siebie, za bójkę na ulicy. Manadżer, za którego przyjąłeś 42 społeczne godziny do odrobienia. Pamiętasz, że praca była fajna, mimo że za darmo. W większości siedziałeś w sklepach charytatywnych z innymi kryminalistami i przeglądałeś fanty które ludzie tam przynosili. W ten sposób za dyszkę dostałeś limitowaną edycję Władcy Pierścieni. Jeden z 250 egzemplarzy wydanych przez Harper Collins w ’92 roku z okazji 100 urodzin Tolkiena. Wartość rynkowa ok 1000 euro. Raz sprzątałeś autostradę.
Wyobraź teraz sobie, że po ponad 4 latach nieobecności postanawiasz odwiedzić rodzinne strony. Z rodzicami rozmawiasz regularnie. W sumie to w wieku 23 lat poznajecie się. Wydają ci się Ok, ojciec nie pije, matce zdiagnozowali raka. Jakoś wyszli na prostą, ogarnęli mieszkanie, które teraz było czyściejsze, jak gdyby troszkę bardziej puste niż je pamiętasz. Ojciec pomalował ściany na wesołe jaskrawe kolory, troszkę oczojebnie. Matka się o ciebie starała jak nigdy. Gotowała, zabrała na zakupy, rozmawiała. Nawet telewizor był wyłączony. Razem przyznaliśmy, że mamy 23 lata do nadrobienia.
Trafiłeś na wesele kuzynki. Rodzina cię wkurwiła. Oczekiwali, że po 4 latach mieszkania za granicą wrócisz nowym bentlejem i od razu kupisz sobie willę z basenem. Tak myśli jedna część. Druga część współczuje ci, bo w telewizji widzieli jak Polakom ciężko na wygnaniu. Starasz się wszystkim wytłumaczyć, że ani tak, ani tak. Zbytecznie. Telewizja zformatowała im mózgi. Nie rozumieją, że ciężko zarobiony hajs przećpałeś, przepiłeś, byłeś na Kanarach, w Amsterdamie, w Danii, w Hiszpanii, w Portugalii, we Francji, w Grecji, w Egipcie, w Meksyku w Czechach i we Włoszech. W niektó®ych miejscach kilka razy. No, ale nie masz mercedesa i domu. Nic nie osiągnąłeś.
W mieście pojawia się nowa restauracja, do której składasz papiery. Bogata sieć prosto z Londynu własności jakiegoś goldberga. Przyjmują cię na pozycję zwykłego kelnera z ‘szerokimi możliwościami rozwoju’. Bierzesz pozycję. Pierwsze dni pracy są frustrujące, bo najwyższe doświadczenia twoich współpracowników to 3 lata w makdonaldzie i praca w kantynie w disneylandzie. Czujesz się zdegradowany. Na twoje szczęście londyńska ekipa pomagająca w rozbiegnięciu biznesu nie miała kontaktów w mieście a potrzebowali dostępu do narkotyków. Tak poznałeś szefostwo, z menadżerem regionalnym włącznie. I tu przydała się wiedza języka hiszpańskiego, bo ten wyoko ustawiony gość był z andaluzji. Awans. Najpierw kierownik zmiany, potem zastępca głównego menadżera. Londyńska korporacja sponsoruje ci różnego rodzaju wyjazdy i kursy. Zostajesz najmłodszym w korporacji somelierem. Dostajesz papiery. Jesteś certyfikowanym barmanem. Somelierem dla bogatej sieci restauracji. Masz fach. Jeździsz po hrabstwie i uczysz pić wina za pieniądze. Wyobraź sobie, że jeszcze 5 lat temu chlałeś bełty za 2.70. Dzisiaj sączysz Jacques Prieur za 2 kafle. I za to ci płacą.
Żyjesz na wykreowanym przez standardy bydła poziomie. Coś stale jest nie tak. Chemii się nie chwytasz. Poapalasz trawkę, coraz rzadziej sam. Raczej w towarzystwie. Nie pijesz, bo zawód ci na to nie pozwala. Przyzwyczaić się łatwo. Szybko możesz stracić wszystko. W wolnych chwilach pasję do rysowania i malowania przekształcasz w małe pieniądze. Uczysz się sztuki tatuażu. Stawiasz pierwsze linie na skórze świni, w międzyczasie wystawiasz swoje rysunki na aukcje.
Czytelniku, czy byłeś w stanie wyobrazić siebie w głównej roli powyższej historii? Teraz wyobraź sobie, że na jednym z kursów które prowadziłeś, w wieku 25 lat, poznajesz Słowaczkę - pracowniczkę teatru z twojego miasta, której firma opłaciła kursy na znajomość wina. Wyobraź sobie, że jakiś czas potem budzisz się w ładnym mieszkaniu w centrum miasta. Obok ciebie leży twoja przyszła żona, z którą wkrótce będziesz miał niesamowitą córkę. Wkrótce kupujesz dom na Słowacji i pracujesz w największej firmie zaopatrującej szpitale i laboratoria w sprzęt medyczny. Firmie, która skomputeryzowała przemysł medyczny w dawnej czechosłowacji.
Teraz wyobraź sobie, że nawet ćpun bez przyszłości, okradający kolegów i rodzinę, menda społeczna niszcząca mienie publiczne też ma szansę wyjść na prostą. Wyobraź sobie, że nie każdy kto na dnie jest stracony. Wyobraź sobie, że jak człowiek chce to może. Ciężko, prawda?
Życie. Tak wygląda moje.[/u]