Wiecie, co robi szef, który nie chce dać pieniędzy, awansu lub podwyżki? Sprawia, że podwładny czuje się kiepskim pracownikiem. Wytyka mu wszystkie możliwe wady, sprawia, że czuje się nijaki, słaby i marny do tego stopnia, że przestaje w siebie wierzyć i prosić o więcej. Tak się zaczyna łamanie charakteru człowieka i robienie bezwolnej maszyny. Potem straszonko zwolnionkiem oraz wizją niespłaconych kredytów i mamy posłusznego osła.
Podobnie jest z religią...
Funkcjonariusze katoliccy wmawiają swoim wiernym, że nie są godni swojego Boga, a w dodatku, dając złudną nadzieję na uzdrowienie duszy, sugerują, że ich owieczki są chore. Klasyczne wytworzenie sztucznej potrzeby pomocy i jednocześnie przyciśnięcie gęby do gleby, żeby wierny sam o nic się nie upominał. Na każdej mszy parafianie muszą klepać formułkę, żeby dobrze zapamiętać, że są nikim i mieć minimalną nadzieję na polepszenie losu, żeby nie porzucić tej religii na rzecz innej:
„Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”
Cała religia chrześcijańska oparta jest na poczuciu winy i zaniżonej samoocenie wyznawców, którzy są przecież tak źli, tak ohydni Bogu, że aż musiał się zabić w osobie Jezusa za nasze nieistniejące, wymyślone grzechy...
No dobrze. Zatem wierny już wie, że jest absolutnie nikim i nie ma prawa prosić o cokolwiek. Super. Co dalej?
Teraz odbierzmy przyjemności w życiu i każmy się nałogowo umartwiać. Wiecie, co to oznacza? Brak regularnych dostaw dopaminy i serotoniny w mózgu. A to może doprowadzić do załamania nerwowego, myśli samobójczych lub po prostu do samobójstwa. Martwy wierny jest nieprzydatny, bo nie płaci kasy. Co poradzić? To proste - zasugerować, że jedynym ratunkiem i UKOJENIEM jest modlitwa. Najlepiej powtarzana wielokrotnie, bez przerwy i rytmicznie - koronki i inne wynalazki nadają się do tego znakomicie. To przynosi ulgę i wytęsknioną przyjemność. W skrajnych wypadkach "objawienia", a raczej urojenia, bo człowiek wpada w trans i doznaje wyczekiwanych projekcji.
De facto modlitwa daje przyjemność, bo w stanie permanentnego umartwienia wierny łaknie odmiany i nawet polizanie twarzy przez martwą żyrafę sprawi, że mózg da sygnał, nastąpi wyrzut serotoninki tudzież endorfinki i będzie znowu wszystko dobrze. Na krótko, więc zabieg trzeba znowu powtarzać w przeświadczeniu, że to palec boży lub jego osobista interwencja przyniosła ulgę.
A jeszcze świadomość, że szczera modlitwa daje odpuszczenie grzechów i mamy czyste konto? Uuuuuu, nie trzeba palić trawki, a mózg szaleje z radości. ))
No dobrze. A teraz pomódlcie się, rzućcie na tacę i pamiętajcie, że jesteście niczym, nikim, marnymi pyłkami. Bóg zapłać za tę stówkę, podła istoto. Amen.
// Mały Piki
Peace yo.
Podobnie jest z religią...
Funkcjonariusze katoliccy wmawiają swoim wiernym, że nie są godni swojego Boga, a w dodatku, dając złudną nadzieję na uzdrowienie duszy, sugerują, że ich owieczki są chore. Klasyczne wytworzenie sztucznej potrzeby pomocy i jednocześnie przyciśnięcie gęby do gleby, żeby wierny sam o nic się nie upominał. Na każdej mszy parafianie muszą klepać formułkę, żeby dobrze zapamiętać, że są nikim i mieć minimalną nadzieję na polepszenie losu, żeby nie porzucić tej religii na rzecz innej:
„Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”
Cała religia chrześcijańska oparta jest na poczuciu winy i zaniżonej samoocenie wyznawców, którzy są przecież tak źli, tak ohydni Bogu, że aż musiał się zabić w osobie Jezusa za nasze nieistniejące, wymyślone grzechy...
No dobrze. Zatem wierny już wie, że jest absolutnie nikim i nie ma prawa prosić o cokolwiek. Super. Co dalej?
Teraz odbierzmy przyjemności w życiu i każmy się nałogowo umartwiać. Wiecie, co to oznacza? Brak regularnych dostaw dopaminy i serotoniny w mózgu. A to może doprowadzić do załamania nerwowego, myśli samobójczych lub po prostu do samobójstwa. Martwy wierny jest nieprzydatny, bo nie płaci kasy. Co poradzić? To proste - zasugerować, że jedynym ratunkiem i UKOJENIEM jest modlitwa. Najlepiej powtarzana wielokrotnie, bez przerwy i rytmicznie - koronki i inne wynalazki nadają się do tego znakomicie. To przynosi ulgę i wytęsknioną przyjemność. W skrajnych wypadkach "objawienia", a raczej urojenia, bo człowiek wpada w trans i doznaje wyczekiwanych projekcji.
De facto modlitwa daje przyjemność, bo w stanie permanentnego umartwienia wierny łaknie odmiany i nawet polizanie twarzy przez martwą żyrafę sprawi, że mózg da sygnał, nastąpi wyrzut serotoninki tudzież endorfinki i będzie znowu wszystko dobrze. Na krótko, więc zabieg trzeba znowu powtarzać w przeświadczeniu, że to palec boży lub jego osobista interwencja przyniosła ulgę.
A jeszcze świadomość, że szczera modlitwa daje odpuszczenie grzechów i mamy czyste konto? Uuuuuu, nie trzeba palić trawki, a mózg szaleje z radości. ))
No dobrze. A teraz pomódlcie się, rzućcie na tacę i pamiętajcie, że jesteście niczym, nikim, marnymi pyłkami. Bóg zapłać za tę stówkę, podła istoto. Amen.
// Mały Piki
Peace yo.