18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (5) Soft (5) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 14:02
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 4:40
🔥 Koniec jazdy - teraz popularne

#afera

Afera taśmowa przykrywką?
Lechooo575 • 2014-06-17, 21:39
Wczoraj wszyscy zajmowali się "aferą taśmową". Czy to także była przykrywka? Możliwe, bo w dniu wczorajszym, równolegle do wydarzeń w Polsce Niemcy "weszli" w Polski węgiel - chodzi o drastyczne ograniczenie emisji CO2. Efekt? Możemy utracić cały przemysł kopalniany.

Według propozycji przedstawionej przez Komisję Europejską wycofanie z obiegu 900 mln zezwoleń na emisję dwutlenku węgla ma nastąpić w 2021 roku. Tymczasem rząd Angeli Merkel chce by nastąpiło to już w 2017 roku.

Co to oznacza dla Polski? Drastyczny wzrost kosztów energii pozyskiwanej tradycyjnymi metodami. Obecnie jedno zezwolenie na emisję tony CO2 kosztuje około 5,5 euro. Gdy nadejdą zmiany cena wyniesie 20 euro.

Inicjatywa rządu Merkel jest zgodna z zabiegami lobbystów producentów energii odnawialnej, w której interesie jest nałożenie jak największych danin na energię produkowaną z węgla.

Tym samym Polska może zamykać swój przemysł węglowy. Czy właśnie to miała przykryć hucpa z taśmami?

źródło: wGospodarce.pl
    Drastyczne zdjęcia wykonane chwilę po wypadku autokaru z licealistami w Jeżewie znalazły się w sieci. Nie wiadomo, kto je wykonał ani dlaczego znalazły się w portalu www.sadistic.pl. Po naszej interwencji administrator zablokował do nich dostęp. Sprawą zajęła się Prokuratura Okręgowa w Białymstoku.
    O wszystkim powiadomił "Gazetę" jeden z Czytelników. Wysłał nam krótkiego e-maila: "Na stronie www.sadistic.pl w dziale "hard" pojawiły się zdjęcia z wypadku maturzystów z Jeżewa. W galerii znajduje się około 70 zdjęć, również z ciałami ofiar. Jako "Gazeta" możecie interweniować o usunięcie tego materiału ze strony...".

    - Powiem tylko jedno. Ja na pewno nie chcę tych zdjęć oglądać. Nie rozumiem, dlaczego ktoś je udostępnił. Czy to miało być znęcanie się nad nami? Przecież cały czas przed sądem toczy się sprawa. To już dziewięć lat, a winnych tego zdarzenia nie ma. Ktoś, kto wrzuca takie rzeczy do internetu, na pewno nie jest człowiekiem i ma szacunku dla naszej żałoby - mówi Krystyna Begańska, której córka zginęła na miejscu. - Nie chcę na to patrzeć. Podczas postępowania pokazano mi zdjęcia z prosektorium, dwa tygodnie dochodziłam do siebie.

    Kto jest autorem?

    Wrak spalonego autokaru, zwęglone ciała, zmasakrowane zwłoki. To wszystko jest na kilkudziesięciu zdjęciach, które ktoś zrobił 30 września 2005 roku, chwilę po najtragiczniejszym wypadku w regionie, w którym zginęło 13 osób, w tym 10 maturzystów.

    Zdjęcia zostały wykonane aparatem cyfrowym Olympus. Są dobrej jakości. Ich autor na pewno mógł swobodnie poruszać się po terenie, gdzie trwała akcja ratownicza. Fotografował z bliska fragmenty ciał maturzystów, zmasakrowane i zakleszczone ciało kierowcy lawety, zanim jeszcze wydobyli je strażacy, momenty, gdy pracownicy zakładu pogrzebowego wkładają ciała do białych worków. Pokazani są także młodzi ludzie, którzy przeżyli katastrofę i czekają na pomoc.

    Zdjęcia pokazaliśmy Jackowi Dobrzyńskiemu, który był wówczas rzecznikiem prasowym podlaskiej policji i który był na miejscu niemal od początku całej akcji.

    - Mój Boże. Ja cały czas mam w głowie te obrazy. Po obejrzeniu tych zdjęć wszystko wróciło... Ale na pewno nie są to moje zdjęcia, choć jako rzecznik robiłem ich wtedy bardzo dużo. Robiłem je pod kątem publikacji, przekazania dalej mediom. Nie było na nich tak drastycznych ujęć - wspomina Dobrzyński. Potwierdza też nasze przypuszczenia, że są to zdjęcia wykonane przez kogoś, kto mógł swobodnie przebywać przy wraku autokaru.

    - Być może jakiś strażak ochotnik je zrobił, być może ktoś inny, kto uczestniczył w akcji. Wykluczam, że robił je na przykład technik policyjny, ponieważ oni zawsze szczegóły oznaczają numerkami. I tylko takie zdjęcia trafiają do dokumentacji. Współczuję rodzicom, bo pamiętam tych, którzy tam przyjeżdżali i szukali swoich dzieci. Nie byli dopuszczani tak blisko. Nie widzieli tych ciał. Nawet kiedy rozpoznawali je w prosektorium, pokazywano im tylko szczegóły, a to łańcuszek, a to plomba - mówi Jacek Dobrzyński.

    Do wyjaśnienia

    Na miejscu zdarzenia pracowali policjanci, strażacy, prokuratorzy i lekarze z pogotowia ratunkowego. Kto zrobił zdjęcia? I kto jest odpowiedzialny za to, że znalazły się one w sieci?

    Marcin Janowski, rzecznik prasowy podlaskich strażaków, również krytykuje fakt, że zdjęcia ujrzały światło dzienne, i zapewnia, że w związku z tym strażacy będą wyjaśniać, czy autorem tych zdjęć nie jest jeden z nich.

    - Zdjęć operacyjnych nie przekazujemy sobie między jednostkami. Od lat u nas jest fundamentalna zasada. Zdjęcia operacyjne, a już na pewno tak drastyczne, nie mają prawa wyjść poza jednostkę. Jeżeli podczas akcji są robione, to wykorzystujemy je tylko do celów szkoleniowych, do analizowania akcji - powiedział Janowski. - Nie sądzę, żeby którykolwiek ze strażaków złamał te zasady, ale oczywiście sprawę wyjaśnimy.

    Oburzenia i zażenowania nie ukrywał też Tadeusz Marek, szef Prokuratury Okręgowej w Białymstoku.

    - Jest to niezrozumiałe. Oczywiście jeżeli dostaniemy oficjalne zgłoszenie ze strony "Wyborczej" i na przykład kilka z tych zdjęć, to natychmiast rozpoczniemy postępowanie sprawdzające - powiedział Tadeusz Marek.

    Zdjęcia dostarczyliśmy prokuraturze.

    Portal nie ma wpływu na treść

    "www.sadistic.pl, codzienna dawka czarnego humoru" - tak reklamuje się portal. Można tam znaleźć zdjęcia i filmy z wypadków, bójek, niezbyt wyszukane żarty, pornografię przemocy.

    - Nikt nam nie udostępniał żadnych zdjęć, ponieważ portal sam od siebie niczego nie publikuje - tłumaczy nam Łukasz Sosnowski, administrator. - Zdjęcia zamieścił użytkownik serwisu i to jego należałoby zapytać, skąd one pochodzą, administrator nie ma ani możliwości, ani obowiązku weryfikacji dodawanych przez użytkowników materiałów. W portalu każdy może zamieścić dowolną treść, ponosząc za jej publikację pełną odpowiedzialność. Zgodnie z Ustawą o świadczeniu usług drogą elektroniczną administrator musi zablokować dostęp do materiału po otrzymaniu wiarygodnego zgłoszenia, jeśli treść zamieszczona przez użytkowników serwisu łamie prawo. W tej sprawie nie było wcześniej żadnego zgłoszenia, to jest pierwsze. Jednocześnie informuję, że zablokowany został dostęp do wpisu zawierającego zdjęcia.

    Białostoccy śledczy sprawdzą również, czy takie działanie portalu internetowego jest zgodne z prawem.

    Wypadek pod Jeżewem

    Przez cały czas przed sądem toczy się sprawa, w której oskarżeni są właściciele biura podróży, które organizowało pielgrzymkę na Jasną Górę.

    Wypadek miał miejsce we wrześniu 2005 roku na trasie Białystok - Warszawa. W zderzeniu autokaru z ciężarową lawetą zginęło trzynaście osób: dziesięcioro uczniów, dwaj kierowcy autokaru (prowadzący pojazd i jego zmiennik) oraz kierowca lawety; wiele osób zostało rannych. Do wypadku doszło na pasie ruchu lawety, w czasie ryzykownego manewru wyprzedzania podjętego przez kierowcę autokaru. W śledztwie okazało się, że chorował on na padaczkę, a jego zmiennik, który także zginął w wypadku, miał cukrzycę. Choć w zakresie zarzutów proces dotyczy właścicieli biura turystycznego, z którego był wynajęty autokar, sąd próbuje jednoznacznie ustalić przebieg i okoliczności tragedii na drodze. Dlatego zbierane w procesie dowody dotyczą też np. zależności między stanem zdrowia kierowców a ich zdolnością do pracy.
Źródło: klik
Najlepszy komentarz (216 piw)
las84500 • 2014-04-30, 9:26
up - dokładnie. Na te i inne zdjęcia nikt z ulicy się nie nadzieje. Trzeba się zarejestrować i z pełną premedytacją wejść na hard. Siedzi sobie tu konfident, który sprzedaje donosy. Szkoda, że zapewne nie jeden :/
Żeby jeszcze chociaż prosto do prokuratury sprawę załatwić po cichu. Admin ściąga temat na wniosek bo rozumiem, że np. rodziny ofiar mogą czuć się tym urażone ale nie. Musiał polecieć pewnie za garść szekli do żydowskiego ścierwa z Czerskiej żeby zrobić sensacje. Takiemu to tylko wsadzić w plecy gwiazdę Dawida.
Mortal kombat
OCB • 2014-04-08, 18:57
Napierdalanka na murawie
Seryjny Samobójca Powraca
Virens • 2014-03-03, 19:14
Media skierowały swoje przekupne ślepia na Ukrainę i Rosję, a tymczasem w Polsce...

Za Onetem:

Nie żyje Andrzej J., b. szef spółek górniczych i główny świadek oskarżenia w jednej z największych spraw dotyczących korupcji w tej branży. Wszystko wskazuje na to, że popełnił samobójstwo. Śledztwo wszczęła katowicka prokuratura.

W trwającym od połowy 2011 r. śledztwie J. był kluczowym świadkiem. W czasie, który obejmuje postępowanie, był on szefem dostarczającej górnicze kombajny międzynarodowej firmy Voest-Alpine Technika Górnicza i Tunelowa.

Jak kilka dni temu podała ABW, łącznie w sprawie postawiono zarzuty 27 osobom, a niektórym podejrzanym grozi do 12 lat więzienia. Zgodnie z Kodeksem karnym kara od 2 do 12 lat pozbawienia wolności grozi osobie, która przyjmuje korzyść majątkową znacznej wartości albo jej obietnicę – w związku z pełnieniem funkcji publicznej.

To jedna z kilku głośnych spraw dotyczących korupcji w tej branży. We wrześniu ub. roku w Katowicach ruszył proces w największej dotąd w Polsce korupcyjnej sprawie w górnictwie, która znalazła finał w sądzie. Akt oskarżenia obejmuje 25 osób. Są wśród nich b. dyrektorzy kopalń i b. prezesi spółek węglowych.


Panie i Panowie, chciałem tu napisać coś o sławnym Seryjnym Samobójcy, ale boję się, że i mi się przydarzy samobójstwo, tak jak Lepperowi, Blidzie i wielu innym przed nimi i po nich. Ci co nazwiska pamiętają to wiedzą o co chodzi, a ci co nie pamiętają pewnie śpią spokojniej po nocach.
Najlepszy komentarz (29 piw)
Leet • 2014-03-03, 20:09
Cytat:

Panie i Panowie, chciałem tu napisać coś o sławnym Seryjnym Samobójcy, ale boję się, że i mi się przydarzy samobójstwo, tak jak Lepperowi, Blidzie i wielu innym przed nimi i po nich. Ci co nazwiska pamiętają to wiedzą o co chodzi, a ci co nie pamiętają pewnie śpią spokojniej po nocach.


Taak.. tobie, jakiemuś pół anonimowemu spaślakowi sprzed monitora będą popełniać samobójstwo.


Media rządowe zapominają o dziesiątkach afer finansowych z udziałem osób powiązanych ze służbami specjalnymi PRL-III RP


Media sprzyjające władzy oraz politycy skupieni wokół Platformy chcą rozkręcić nowy temat przykrywkowy - komisję śledczą w sprawie działań ludzi likwidujących uchodzącą za zinfiltrowaną przez Rosjan WSI. Dziwnym trafem te same media zapominają o dziesiątkach afer, szwindli i przekrętów finansowych ze szkodą dla Skarbu Państwa dokonanych niejednokrotnie przez "ludzi honoru", których łatwo można powiązać z działalnością wspomnianej WSI, czy też wcześniejszego - PRL-owskiego - wcielenia WSI, czyli Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.

O sprawie pisze Witold Gadowski w nr 5/2014 tygodnika "wSieci". W jego artykule możemy przeczytać m. in. o dziwnych gwarancjach udzielanych w latach 90-tych przez jeszcze "państwowy" bank PEKAO S.A. spółce, której właścicielem był Jan Załuski - człowiek występujący w raporcie z likwidacji WSI pod pseudonimem "Merc". "Merc" miał wziąć udział w wyłudzeniu kilka lat później sumy 25 mln USD z państwowej Rafinerii Trzebinia i przedsiębiorstwa "Ciech". Co ciekawe - Gadowski wspomina także o kredycie udzielonym przez państwowy PEKAO S.A spółce ITI S.A. Poland na kwotę 15,4 mln zł. Zadłużenie to miało być przez PEKAO S.A. ujęte jako "stracone, do sfinansowania przez budżet państwa". Innymi słowy bank miał według Gadowskiego podarować ITI ponad 15 mln zł. Na koniec Gadowski pisze: "Chcecie afery, to proszę wyjaśnić te "darowizny" i finansowe początki TVN. Z punktu widzenia polskich interesów gospodarczych to o wiele ważniejsze niż rozpatrywanie iluzorycznych "przestępstw" Antoniego Macierewicza i jego ludzi".

Źródło: Artykuł Witolda Gadowskiego pt.: "Chcecie afery, to będziecie ją mieli!" opublikowany w tygodniku "wSieci" nr 5/2014
wpis z dnia 02/02/2014


Nowa afera PO: "To zapis gigantycznego przekrętu"


Politycy Platformy Obywatelskiej dokonali "megazłodziejstwa" - jak pisze tygodnik Wprost - przy okazji "reformowania" śląskich kolei. "Zróbmy sobie własne koleje na Śląsku – pomyślało kilku polityków PO i szybko przeszli do realizacji planu. Dziś owym planem zajmuje się prokuratura" - czytamy w tygodniku.

Za realizację całego przedsięwzięcia odpowiadał były marszałek województwa śląskiego - Adam Matusiewicz, najbliższy współpracownik szefa regionu PO Tomasza Tomczykiewicza. Warto się zastanowić czy partia Donalda Tuska znalazła sposób na swój wizerunek polityczny? Naprodukowali już tyle afer, że znieczulili społeczeństwo, które na nowe afery po prostu przestaje zwracać uwagę.

Czytaj więcej - Przekręt w Kolejach Śląskich
Przestępczość w PRL
MCH • 2013-12-17, 22:50
Ciekawy (oczywiście nie dla wszystkich), artykuł z Polityki (nr bodajże z 2006 roku) na temat przestępczości w okresie PRL.

Przemyt, afery, napady i morderstwa to wielkie i pilnie strzeżone przez lata tajemnice PRL. Dziś uchylamy ich rąbka, by opowiedzieć o bohaterach starych kryminalnych kronik.

Pierwszy był bandyta Jerzy Paramonow. Najpierw zabił młotkiem milicjanta, zrabował mu broń i dokonał jeszcze kilku napadów. Schwytano go i skazano na śmierć, a ulica natychmiast ułożyła o nim pieśń: „Cała Warszawa chodzi w żałobie, bo Paramonow leży już w grobie”. Oczywiście nie żałowano Paramonowa, to była raczej tęsknota za bohaterem, „szlachetnym bandytą”, legendą z ballad Grzesiuka. Takich legend niewątpliwie brakowało, bo przestępcy w PRL byli tak samo siermiężni jak cała reszta ludowej ojczyzny. Ale od reguły zdarzały się wyjątki.

Narzuta za miliony

Do historii kryminalistyki przeszły dwa napady na banki. Pierwszego dokonano w 1962 r. w Wołowie, w woj. wrocławskim. To była perfekcyjna robota. Sprawcy dostali się do wnętrza budynku miejscowej filii NBP od piwnicy – samochodowym lewarkiem wyłamali betonową podłogę. Zrabowali 12,5 mln zł – główna wygrana w Totolotka wynosiła wówczas 1 mln zł. Część łupu stanowiły stare banknoty, ale ok. 9 mln – pieniądze świeżo wydrukowane, których numery i serie były znane milicji. Do wszystkich placówek handlowych w całym kraju rozesłano wykaz numerów 500-złotowych banknotów pochodzących z napadu. Śledczy czekali w napięciu, aż te pieniądze pojawią się w obiegu.

Pojawiły się już po ok. dwóch miesiącach. W sklepie w Kluczborku pewna kobieta próbowała zapłacić takim 500-złotowym banknotem za narzutę na łóżko. Była żoną Mieczysława F., właściciela punktu naprawy radioodbiorników i telewizorów w Wołowie. Dalej poszło już gładko. Do aresztu trafił cały gang bankowych rabusiów. F. był szefem grupy i pomysłodawcą. To on namówił pozostałych: swojego brata Alfreda z Wrocławia, Jana J., właściciela warsztatu naprawy samochodów z Obornik, Józefa S., rymarza i Wiktora T., taksówkarza – obaj z Wołowa. Pomagał im skarbnik banku Rudolf D. Śledczy nie kryli zaskoczenia. Poza Rudolfem D. pozostali byli ludźmi majętnymi, a wszyscy – ogólnie szanowanymi. Analiza kryminologiczna w ogóle nie brała ich pod uwagę. Gdyby nie mało roztropne zakupy małżonki szefa gangu, prawdopodobnie milicja nigdy nie wpadłaby na ich trop.

Proces odbył się szybko, już w grudniu 1962 r. zapadły wyroki – pięciu głównych sprawców skazano na dożywocie, potem wymiar kary zmniejszono do 25 lat pozbawienia wolności. Więzienie opuścili po siedemnastu latach.

Nigdy natomiast nie zapadły (i z powodu przedawnienia już nie zapadną) wyroki na sprawców napadu na bank przy ul. Jasnej w Warszawie (w budynku zwanym Pod orłami). 22 grudnia 1964 r. tuż po zmroku pod bank zajechało auto marki Warszawa z utargiem z pobliskiego Centralnego Domu Towarowego (dzisiejszy Smyk). Kierowca, kasjerka i dwóch konwojentów. W torbach było dokładnie 1 mln 336 tys. zł – tuż przed świętami obroty w CDT biły rekordy. Konwojenci z kasjerką wysiedli z samochodu i skierowali się do drzwi gmachu. Drogę przeciął im nagle wysoki mężczyzna. Wyjął broń i oddał dwa strzały do jednego z konwojentów (śmiertelne). Z tyłu inny napastnik ranił niosącego torby z pieniędzmi drugiego ochroniarza. Przerażona kasjerka schowała się za autem. Kierowca próbował alarmować klaksonem. Bandyci strzelili w jego kierunku dwa razy, na szczęście niecelnie. Potem uciekli w kierunku ulicy Sienkiewicza.

Podczas ucieczki doszło do przedziwnego incydentu. Jeden z nich potrącił przechodnia, któremu spadł z głowy kapelusz. Bandyta zatrzymał się, podniósł kapelusz, podał mężczyźnie i grzecznie przeprosił za nietakt.

Na podstawie zeznań świadków narysowano portrety pamięciowe obu napastników. Wisiały potem w całym kraju, ale na ich podstawie nikogo nie rozpoznano. Wiadomo było jedynie, że na bandytów czekało auto z kierowcą, prawdopodobnie Warszawa. Grupa liczyła więc minimum trzy osoby. Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań sprawców nie schwytano. Krążyły różne, najbardziej fantastyczne wersje. Mówiono, że w napadzie brali udział funkcjonariusze SB i dlatego pozostali bezkarni. Do dzisiaj tajemnica napadu przy Jasnej pozostaje nierozwikłana.

Krwawa wieś

Na polskiej wsi także dochodziło wówczas do strasznych morderstw. W listopadzie 1969 r. spalił się dom rodziny Lipów we wsi Rzepin na Kielecczyźnie. W zgliszczach znaleziono pięć ciał. Okazało się, że zanim wybuchł pożar, ludzie ci zostali zamordowani. Niektórych zastrzelono z niemieckiego Mausera kaliber 7,92 i rewolweru, innych zadźgano nożem i raniono siekierą.

Ślady doprowadziły ekipę śledczą do zabudowań sąsiadów z tej samej wsi – rodziny Zakrzewskich. Znaleziono u nich Mausera. Wyniki badań balistycznych nie tylko potwierdziły, że tej broni użyto podczas napadu na Lipów, ale także, że już wcześniej strzelano z niej do innych osób. Okazało się, że Józef Zakrzewski (66 l.) i jego syn Czesław (42 l.) zamordowali w 1954 r. mieszkańca innej wsi, w 1957 r. sołtysa z Trzeszkowa, a w 1960 r. sołtysa z rodzimego Rzepina. Napadli też na pocztę, na sklep GS i dokonali kilku podpaleń. Tamte zbrodnie przez lata pozostawały niewyjaśnione. W zabójstwie Lipów pomagał im młodszy syn Józefa, Adam (24 l.).

Relacje z procesu Zakrzewskich pokazywano w telewizji, cała Polska śledziła je z zapartym tchem. Józefa i Czesława Zakrzewskich skazano na śmierć (wyroki wykonano w jednym z więzień w zachodniej Polsce), Adama na 25 lat więzienia. Ponoć po wyjściu na wolność dokonał nowej zbrodni i został skazany na dożywocie.

Potem była straszliwa zbrodnia pod Połańcem w 1976 r., w Wigilię, po pasterce. Kilkadziesiąt osób widziało z okien autobusu, jak Jan Sojda (48 l.) z trzema swoimi zięciami mordował niewinnych ludzi. Sojda był bogatym rolnikiem. Zabijał z zemsty. Powód? Jednej z córek Sojdy rodzice późniejszych ofiar zarzucili kradzież wędlin i talerzy z weselnego stołu. Jan poprzysiągł krwawy odwet. Do dzisiaj nie wiadomo, jak udało mu się do tego diabelskiego planu namówić swoich zięciów Józefa Adasia, Jerzego Sochę i Stanisława Kulpińskiego.

Wydarzenie pod Połańcem przypominało scenariusz filmu o sycylijskiej mafii. W podniosłej atmosferze nadchodzących świąt, tuż po wyjściu z kościoła, na oczach tłumu Sojda z zięciami zamordował brzemienną Krystynę, jej męża Stanisława i brata Mietka. Zaraz po zbrodni świadkowie zbiorowo złożyli przysięgę milczenia aż po grób. Towarzyszyło temu palenie świec, przyrzeczenia na krew i krucyfiks. Ale powodem omerty nie była wyłącznie lojalność płynąca z tej przysięgi. Sojda każdemu ze świadków wręczył po złotym medaliku z Matką Boską i pieniądze (od 2 do 10 tys. zł). W sumie podliczono, że wydał ponad 200 tys. zł – milczenie zostało kupione.

10 listopada 1979 r. Jana Sojdę i Józefa Adasia sąd skazał na śmierć. Dwóch pozostałych zięciów dostało po 25 lat. Wielu świadków zbrodni ukarano za fałszywe zeznania. Do dzisiaj nie wiadomo, czy kłamali ze strachu, z powodu przysięgi czy z pazerności – licząc, że po korzystnym wyroku Janek Sojda odwdzięczy się dodatkowo.

Janosik z Podlasia

Na początku lat 80., w czasie stanu wojennego, w okolicach Międzyrzeca Podlaskiego grasowała banda Józefa Koryckiego. Dokonała kilkudziesięciu napadów z bronią i kilku zabójstw. Po wsiach krążyły legendy o zbójeckim szlaku. Podczas napadu na sołtysa wsi Żeszczynka Korycki podobno krzyczał: „Oddaj bolszewickie pieniądze, bo zastrzelę!”. Bolszewickie, bo pochodzące z podatków płaconych przez chłopów. Kiedy sołtys spytał, czy ma oddać też swoje prywatne, Korycki łaskawie uspokajał: „Twoich nie chcę, biorę tylko komunistyczne”. Nazwano go Janosikiem z Podlasia.

Nikt z pokrzywdzonych nie wyłamał się ze zmowy milczenia. Milicjantów wprowadzano w błąd, kierowano na fałszywe tropy. Wyglądało na to, że podlaskie wioski solidaryzowały się z bandytą Koryckim. Ale obława zacieśniała się. We wsi Olszewnica milicjanci chodzili od domu do domu. O 22.30 zastukali do obejścia Kuczyńskich. Gospodarz oświadczył, że Koryckiego nie zna i na oczy go nie widział. Funkcjonariusze sprawdzili chlew, stodołę, dom. Ani śladu. Drzwi do kuchni były zamknięte. – A tam? – spytał milicjant. – Tam go też nie ma – odpowiedział Kuczyński. Otwarto drzwi – za nimi stał Korycki i strzelając z biodra wpakował w milicjantów cały magazynek (obaj mimo wielu ran przeżyli), po czym uciekł przez okno. Niedługo namierzono go w lesie pod wsią Misie. Był sam, krył się w ziemiance. W strzelaninie został ranny w głowę. Przeżył. Później skazano go na śmierć, ale wykonanie wyroku odwlekano, bo nie pozwalał na to stan zdrowia skazańca. Żył dłużej tylko dzięki kuli, której lekarze nie umieli wyjąć z jego głowy.

Mięsny gang z wątkiem partyjnym

W gruncie rzeczy początki prawdziwej zorganizowanej przestępczości to przełom lat 50. i 60. Wybuchały wtedy wielkie afery gospodarcze: skórzana, gumowa, mięsna. W każdej z nich na ławę oskarżonych trafiało minimum kilkadziesiąt osób. W aferze mięsnej oskarżono kilkuset prawdziwych i domniemanych sprawców.

Ten proces nazwano potem zbrodnią w majestacie prawa. Chodziło o nielegalne zagospodarowywanie tzw. ubytków w masie. Normy przewidywały, że mięso może tracić wagę (np. z powodu odparowania wody). Ale kierownicy sklepów mięsnych robili wszystko, aby mięso nie tylko wagi nie traciło, ale i zyskiwało. Nadwyżki sprzedawali na lewo prywatnym wytwórcom wędlin. Wpływami dzielili się z dyrekcją firmy Państwowy Handel Mięsem. Głównym oskarżonym w tamtym procesie był Stanisław Wawrzecki, dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem w jednej z warszawskich dzielnic. Otrzymywał prezenty w zamian za tzw. nadziały mięsa na sklepy. Im więcej polecał dawać do sklepu, tym więcej sam dostawał w zamian.

Skazano go na śmierć, chociaż z pierwotnej kwalifikacji czynu wynikało, że popełnił tzw. przestępstwo urzędnicze, zagrożone karą do 5 lat więzienia. Ale ówczesne władze partyjne z Władysławem Gomułką na czele były zainteresowane tylko najsurowszym wyrokiem. Opinii publicznej należało po pierwsze wyjaśnić, dlaczego na rynku brakuje mięsa, a po drugie dać sygnał, że dla złodziei mienia społecznego żadnego pobłażania nie będzie.

Mięsny gang ulica nazwała wtedy mafią. Ludzie byli przekonani, że puste półki w masarniach to wina właśnie mafii. Tymczasem to wcale nie Wawrzecki stał na czele procederu. Gdyby sprawdzono wszystkie ogniwa tego łańcucha, na ławie oskarżonych zasiedliby też ówcześni ministrowie i partyjni sekretarze. Łańcuch przerwano na Wawrzeckim. Rada Państwa błyskawicznie odrzuciła podanie o łaskę. W marcową noc poprzedzającą wykonanie wyroku Stanisław Wawrzecki osiwiał. Rodzinie nie ujawniono miejsca jego pochówku.

Pan na dewizach

Inne emocje wzbudzały wtedy afery przemytnicze. Pierwszą nazwano Czerwoną Oberżą. W głównym procesie w 1973 r. odpowiadało 15 osób. Szefa gangu Jana Kucharskiego ochrzczono mianem Bankiera Podhala. Zarzucano mu przemyt złota i dewiz na ogromna skalę, ale też zwykłe rabunki. Wśród ofiar byli także dostawcy walut, kurierzy, którzy na własne ryzyko przemycali do Polski złote waluty, dukaty i krugerandy.

W odpryskowym od głównego wątku procesie odpowiadali znani wtedy sportowcy, m.in. dwaj świetni skoczkowie narciarscy Andrzej Sz. i Ryszard W. oraz biegaczka Stefania B. (wykorzystywali możliwości, jakie dawały im wyjazdy na zagraniczne zawody sportowe).

Procesy Czerwonej Oberży zakończyły się wysokimi wyrokami. Bankier Podhala trafił do więzienia na 25 lat. Stefania B. dostała 6 lat. Po wyjściu na wolność prowadziła w Zakopanem pensjonat. Gościom nigdy nie wspominała o swoich przygodach na przemytniczym szlaku.

Jeszcze nie ucichły echa sprawy podhalańskiej, a już wybuchła sprawa Mętlewicza i innych, jedna z największych w czasach PRL afer przemytniczych. Gdyby Witold Mętlewicz urodził się później i swój zmysł do interesów zaczął wykorzystywać w III RP, prawdopodobnie znalazłby się na liście stu najbogatszych Polaków.

Mętlewicz miał brata, który wybrał wolność w Austrii. W Wiedniu założył antykwariat. Do niego Witold Mętlewicz wysyłał z Polski dewizy i dzieła sztuki. W charakterze kurierów używał trzech dyplomatów brazylijskich, bo na granicy chronił ich immunitet. Z Wiednia odwrotną pocztą do Warszawy wracały sztabki złota. Proceder trwał ponad 20 lat. Witold Mętlewicz był więc człowiekiem bardzo zamożnym. Znany był z szerokiego gestu. Kiedyś na imprezę wynajął dla swoich gości statek pływający po Zalewie Zegrzyńskim, co w tamtych latach wzbudzało podziw publiki, ale i niezdrowe zainteresowanie organów ścigania. Zapraszano go na ówczesne salony jako ozdobę eleganckich przyjęć. Znano go w nocnych lokalach Warszawy. Afera wybuchła ponoć, kiedy pewien urzędnik resortu finansów podniósł alarm, że z Polski wyjeżdżają dewizy w ogromnych ilościach, a rynek zalewa złoto w sztabkach. Podejrzewano, że Mętlewicza kryją funkcjonariusze SB, bo mają udziały w jego przedsięwzięciach.

Proces rzecz jasna nie rozstrzygnął kwestii ochrony jego interesów przez Służbę Bezpieczeństwa. Próbowano skrupulatnie wyliczyć, ile dewiz i dzieł sztuki wywieziono z Polski, ale przy takiej skali interesów było to niemożliwe. Sam główny oskarżony (poza nim przed sądem odpowiadało jeszcze dziewięć osób) chętnie ujawniał wszystko, co pamiętał, przyznawał się do winy. Prawdopodobnie liczył na złagodzenie kary. W 1975 r. (dobiegał wtedy sześćdziesiątki) skazano go na 25 lat więzienia i przepadek mienia. Jego willę na warszawskim Mokotowie zarekwirowano. Przydzielono ją później wiceministrowi spraw wewnętrznych i członkowi Biura Politycznego KC PZPR Mirosławowi Milewskiemu. Dopiero pod koniec lat 80. Skarb Państwa odebrał Milewskiemu prawo do zajmowania schedy po Mętlewiczu. Dom sprzedano.

Mistrz Masy i Kiełbasy

W 1963 r. w telewizji i gazetach pokazano zdjęcia poszukiwanego Sylweriusza Zdanowicza. Miał wtedy 24 lata, a już okrzyknięto go wrogiem publicznym nr 1. Uciekł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za kradzież. Podczas tej ucieczki zdobył broń, z którą dokonał kilku napadów i włamań. W Warszawie przy ul. Brackiej wdał się w awanturę z czterema studentami Politechniki wychodzącymi z kawiarni. Zaczął do nich strzelać (jednego ranił w nogę). Zranił też interweniującego milicjanta. Teraz nie miał już wyjścia, musiał kontynuować swój bandycki rajd.

Pod Tarnowem razem ze wspólnikiem napadł na kiosk Ruchu. Zauważyła to załoga radiowozu milicyjnego i zatrzymała bandytów. Milicjanci popełnili jednak błędy, które kosztowały ich życie. Pierwszy polegał na tym, że patrolujący nie przeszukali Zdanowicza. Drugi, że uwierzyli mu, kiedy się poskarżył na ból prawej dłoni. Skuli mu kajdankami tylko lewą rękę. Podczas jazdy Zdanowicz wydobył broń i na zimno zastrzelił obu funkcjonariuszy. Poszukiwano go kilka tygodni, co z uwagą śledziła cała opinia publiczna. Został ujęty. 18 stycznia 1964 r. zapadł wyrok – kara śmierci.

Na legendę Zdanowicza zapatrzył się Jerzy Maliszewski, włamywacz poszukiwany listem gończym. W 1979 r. rozpoznał go milicjant przed warszawskimi Domami Centrum. Chciał go wylegitymować. Nie zdążył, bo Maliszewski wydobył broń i ciężko zranił funkcjonariusza. Ukrywał się potem na Ursynowie. Tam dopadła go obława. Dostał wieloletni wyrok. Na początku lat 90. Maliszewski zwrócił się do prezydenta Wałęsy o ułaskawienie. Udzielono mu prawa łaski w tym samym czasie, kiedy ułaskawiono też Andrzeja Z., ps. Słowik, lidera gangu pruszkowskiego, i Zdzisława Najmrodzkiego, włamywacza słynnego z licznych ucieczek z kryminałów.

Dla całej trójki te akty łaski okazały się nieszczęśliwe. Maliszewski zginął podczas wybuchu bomby podłożonej pod willę w Markach należącą do jego znajomego Czesława K., ps. Ceber, wspólnika słynnego Dziada. Najmrodzki zginął pod Mławą w katastrofie samochodowej. Przekroczył prędkość jadąc kradzionym autem. Słowik odsiaduje właśnie kolejny wyrok, postawiono mu też zarzut udziału w zabójstwie gen. Papały.

W ten sposób przestępcy z czasów PRL trafili do kronik III RP. Ostatnim ogniwem, które łączyło te dwie epoki, była kariera pruszkowskiego bandyty Barabasza. To on, jeszcze w latach 70., stworzył gang włamywaczy, a w następnej dekadzie uczył złodziejskiego fachu Parasola, Dzikiego, Kajtka i Alego – później wyrośli z nich bossowie mafii pruszkowskiej. Uczniami Barabasza byli też Masa i Kiełbasa. Ten pierwszy jest dzisiaj świadkiem koronnym, ten drugi nie żyje od 10 lat.

Barabasz był prymitywny, ale trzymał się zasad grypsery i przez to, a także dzięki sile fizycznej, wyrósł na przywódcę. Czasami jednak robił odstępstwa od zasad. Kiedyś zakapował swoich wspólników. Przez niego do więzienia trafił m.in. Parasol. W 1991 r., kiedy grupa pruszkowska była już znana w Polsce, Barabasza odsunięto na boczny tor. Dorabiał w pewnej złodziejskiej knajpie na Olszynce Grochowskiej jako ochroniarz. Zaraz potem zginął w wypadku samochodowym. Nie wyrobił się na zakręcie. Jedna z wersji głosi, że ktoś przeciął mu przewody hamulcowe. Miała to być zemsta za jego dawną nielojalność. Jeżeli tak, to przecinając te przewody dokonano aktu symbolicznego. Odcięto, jak pępowinę, stare czasy.

W nowej Polsce przyszedł czas dla nowoczesnych gangsterów.

Piotr Pytlakowski, Polityka
Źródło : archiwum.polityka.pl/art/pitawal-prl,362525.html