Przypadkiem trafiłem na bardzo przyjemną relację podróży po europie zachodniej więc pomyślałem o was sadole. Tekst jest bardzo długi, ale mi to nie przeszkadzało więc myślę, że i tu znajdą się ludzie, którzy uprawiają, kochają turystykę. Relacja jest co prawda trochę stara (2007r.) i mogą się pojawiać pewne nieścisłości np. kurs euro, ale myślę że to nie będzie przeszkadzało
. Podkreślam, że tekst nie jest mojego autorstwa (autor podany na dole
)
Relacja z trzytygodniowej (
5-25.6.2007) podróży w raz z moim przyjacielem Filipem po Europie Zachodniej, z wykorzystaniem biletu kolejowego InterRail. Podróż przebiegała przez Niemcy, Holandię, Francję i Hiszpanię.
Słowem wstępu
Zastanawiałem się czy warto spisywać relację z tej podróży po polsku: Europa Zachodnia to przecież nie tak odległe miejsca, a i większości Polaków jest dobrze znana(przynajmniej w części). Nie udało nam się też zrealizować całego planu: nie odwiedziliśmy Włoch i Czech. Doszedłem jednak do wniosku, że zawsze znajdzie się ktoś, komu chociaż część tego tekstu może okazać się przydatna. Miło też będzie przeczytać go po latach i przypomnieć sobie szczegóły tej wyprawy.
Czy warto było jechać? Napewno tak. I to nie tylko żeby być w znanych miejscach, czy widzieć piękne widoki. Największym zyskiem z tej podróży jest przekonanie się o tym, jak żyją inni ludzie. Bo chociaż kolej we Francji i Niemczech działa i wygląda podobnie, to jednak ludzie są inni, tak jak ich życie.
Przygotowania
Największy wpływ na plan podróży miał oczywiście budżet, jaki planowaliśmy na nią przeznaczyć: Europa Zachodnia nie należy do tanich miejsc. Silny kurs Euro (ok. 3,9 zł) sprawia, że „europejskie ceny” dla polaka wydają się bardzo wysokie.
Transport
Na początku zastanawialiśmy się nad podróżą samochodem. Z paru powodów jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu:
- żaden z nas nie kierował samochodem do tej pory po tak dużych miastach jak Paryż, czy Madryt,
- w przypadku awarii samochodu ewentualne koszty naprawy mogłyby być za granicą bardzo wysokie,
- fakt, że samochodem trzeba by się „opiekować", szukać miejsc parkingowych, stać w korkach itd. Teraz już wiemy też, że z Francji wrócił by poobijany.
Na szczęście znaleźliśmy ofertę InterRail (www.interrail.net), która pozwala kupić bilet kolejowy po przystępnej cenie i na tym jednym bilecie (z niewielkimi dopłatami) podróżować po całej Europie.
Wybraliśmy bilet ważny przez 22 dni, który pozwalał na poruszanie się po praktycznie całym terenie europy zachodniej (cena: ok. 307E). Bilet można zakupić w kasie międzynarodowej PKP, lub poprzez Internet.
Z biletem trzeba obchodzić się uważnie: zniszczenie go wiąże się z koniecznością wykupywania biletów kolejowych po normalnej cenie. A ta potrafi być naprawdę wysoka. Na stronie Deutshe Bahn (www.bahn.de) można się o tym przekonać. Jest to również dobre miejsce gdzie możemy sprawdzić połączenia na pociągi w całej Europie. Po zunifikowaniu kolei, nie stanowi problemu np. wykupienie we Francji biletu między Niemcami a Holandią.
Bagaże
Podróż odbywaliśmy z plecakami.
Dobry plecak to podstawa: musi być na tyle wygodny i lekki, aby nie utrudniał poruszania się. Czasem do pokonania pieszo z plecakiem jest kilkaset metrów / kilka kilometrów, w tym wiele schodów, wzniesień itd. Mimo doskonale rozwiniętej komunikacji, w europejskich metropoliach wciąż są miejsca do których trzeba po prostu dojść pieszo. Dlatego warto wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zbyt duży plecak może nie zmieścić się do schowka w schronisku młodzieżowym, na półkę w pociągu, czy też może przeszkadzać, gdy będziesz poruszał się z nim metrem.
Plecak musi być także wytrzymały. Gdy rozerwie się w czasie pobytu w innym kraju, możliwe, że będziesz musiał kupić nowy plecak: jest to problem i dodatkowy wydatek.
Cytat:
Warto przemyśleć także, co zabieramy ze sobą. Poniżej znajdziesz listę przedmiotów, które okażą się przydatne:
• kurtka (zawsze może okazać się, że zacznie padać, lub trafi się zimny dzień),
• bluza,
• długie spodnie i krótkie spodenki,,
• zapas bielizny, tak abyśmy nie musieli zbyt często jej prać,
• wygodne buty do chodzenia (z dodatkowym obciążeniem, chodzenie w niewygodnych butach może być trudne i męczące),
• okulary przeciwsłoneczne i/lub czapka z daszkiem (w Hiszpanii czy na Wybrzeżu Lazurowym okulary są niezbędne), olejek do opalania,
• klapki, japonki lub sandały – czasem jest tak gorąco, że chodzenie w zwykłym obuwiu odpada,
• rolka papieru toaletowego (są pociągi/kempingi/toalety w których po prostu go nie ma, szczególnie w Hiszpanii),
• otwieracz do wina/piwa (odwiedzić Francję i nie pić wina?),
• kubek, miska (umożliwiająca np. przyrządzenie czegoś z wrzątkiem), niezbędnik (nóż, widelec, łyżka),
• worki na śmieci – przydają się w wielu sytuacjach, nie tylko do gromadzenia śmieci – można w nie wsadzić dla przykładu brudne buty,
• latarka,
• karimata (wysuszona ziemia hiszpańska może być naprawdę twarda),
• śpiwór,
• linka do wieszania prania / suszenia mokrych ręczników (w przypadku kempingu),
• dmuchana poduszka (koszt ok. 6 zł, a śpi się znacznie wygodniej),
• płyn przeciw komarom/mrówkom (mrówki mogą być szczególnie dokuczliwe w Hiszpanii),
• apteczka, z plastrami (odciski, skaleczenia), wodą utlenioną, bandażami i lekami, takimi jak APAP, SEPTOLETE, węgiel aktywny, czy tabletki przeciw grypie. Leki za granicą są znacznie droższe.
• zapalniczka,
• mała kłódka, która może posłużyć do zamknięcia namiotu, szafki, czy kieszeni plecaka. Wygodna jest taka, którą możemy otworzyć przy pomocy szyfru,
• zabezpieczenie, którym możemy przypiąć plecaki, czy torbę,
• mały, lekki czajnik, który pozwoli nam zagotować wodę,
• telefon komórkowy, ładowarka,
• zegarek na rękę – nie zawsze będzie możliwość aby naładować telefon.
Ponieważ zamierzaliśmy spać również na kempingach, zabraliśmy ze sobą namiot.
Mapy, przewodnik
Podróżowanie po wielkich miastach bez posiadania ich mapy jest praktycznie niemożliwe. O ile mapy takich miasteczek jak Cannes czy Nicea dostaniemy w informacji turystycznej w tych miastach za darmo, o tyle porządna mapa Paryża, najlepiej razem w siecią metra (a ta jest w Paryżu imponująca), wydaje się być koniecznością. Mapy można oczywiście kupić na dworcach po przyjeździe w każdym większym mieście, jednak są one często droższe niż te w Polsce.
Odżywianie
Odnośnie jedzenia: zabieranie konserw może być złym pomysłem, ponieważ ważą dużo. Dobrym kompromisem jest zabranie jedzenia konserwowanego, ale w plastikowych opakowaniach.
Produkty „w proszku” również mogą być dobrym uzupełnieniem diety, jednak spożywanie tylko ich nie jest dobrym rozwiązaniem: organizm potrzebuje konkretnego jedzenia i kalorii. Przy dużym dziennym wysiłku, po prostu warto zjeść prawdziwe mięso czy coś równie treściwego. Pieczywa i wody nie warto ze sobą zabierać: jest to zbyt ciężki ładunek, a można go kupić prawie wszędzie
Cytat:
Jedzenie za granicą jest stosunkowo drogie. Oto przykładowe ceny:
• chleb: 1-2E,
• woda: od 0,5 do 1E,
• czekolada: 1-2E,
• sałatka z hipermarketu: 2-4E,
• ciastka: 2E.
Zadziwiające, że tanio i treściwie można się najeść w sieciach McDonalds i BurgerKing. Hamburger w wersji podstawowej to ok. 1-2E, zestaw to ok. 6E. Liczba tych restauracji jest naprawdę duża, w każdym większym mieście znajduje się ich kilka.
Nie warto kupować jedzenia, którego nie zjemy od razu. Szczególnie dotyczy to mięsa: jedzenie pozostawione otwarte, w hiszpańskiej temperaturze, może bardzo szybko się zepsuć. W najlepszym wypadku spowoduje to rozwolnienie, co skutecznie uniemożliwi podróż.
Dokumenty i ubezpieczenia
Ubezpieczenie zdrowotne to konieczność. Koszty leczenia są wysokie i często trzeba pokryć je z własnych środków. My skorzystaliśmy z oferty firmy Allianz (koszt ubezpiecznia wyniósł 64 zł).
Należy zabrać ze sobą także takie dokumenty jak:
• karta EKUZ (Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego), wydawana w NFZ – dzięki niej NFZ pokryje całość/część kosztów leczenia,
• dowód osobisty (przekraczanie granicy, czy choćby kupno alkoholu),
• paszport – w zasadzie nie użyliśmy go ani razu, może jednak przydać się, gdy zginie nam dowód osobisty,
• prawo jazdy – często właściciele kempingów na czas pobytu żądają jakiegoś dokumentu od nas, który zwracają przy wymeldowaniu. Warto wtedy dać prawo jazdy, tak aby dowód osobisty mieć ze sobą.
Pieniądze
We wszystkich krajach walutą jest Euro, co znacznie ułatwia rozliczanie. Koniecznie trzeba zabrać ze sobą pewną ilość gotówki: nie wszędzie można płacić kartą. Szczególnie dotyczy to Hiszpanii. Gotówka przydaje się także przy drobnych zakupach w sklepach: wiele z nich ma ograniczenie do płacenia kartą od zakupów powyżej 15E.
Zabranie karty kredytowej jest bezpieczne i tanie (nie płacimy extra przy kupowaniu nią). Nie musimy martwić się przy tym, że ktoś ukradnie nam pieniądze.
Wybranie pieniędzy z bankomatu wiąże się z zapłatą prowizji, wielkości ok. 2E.
Mocno uśrednione dzienne koszty, poniżej których zejście raczej nie jest możliwe wyglądają następująco:
• wydatki na transport: 10-15E,
• jedzenie: 8E
• nocleg: 15E
Najdrożej jest oczywiście w Holandii i Francji, taniej w Hiszpanii.
Język
Bez znajomości języka obcego, w sposób umożliwiający komunikację w zasadzie nie mamy po co wybierać się za granicę. Utkniemy na pierwszym dworcu. Najpopularniejszym językiem w krajach które odwiedziliśmy był francuski. Po niemiecku i angielsku również można się porozumieć, chociaż trzeba liczyć się z tym, że nie zawsze znajdziemy kogoś, kto mówi w danym języku obcym. My porozumiewaliśmy się w zasadzie tylko po angielsku. W każdym kraju przydają się takie zwroty jak „dzień dobry”, „dziękuję” i „przepraszam”. Nie warto liczyć, że np. hipermarkety zatrudnią na kasjerów wybitnych językoznawców.
Noclegi
My zdecydowaliśmy się na jazdę „na dziko”, nie rezerwując wcześniej żadnych noclegów. Nie chcieliśmy ograniczać możliwości zmiany planu podróży w trakcie. Mogliśmy sobie na to pozwolić, ponieważ nie jechaliśmy w szycie sezonu (lipiec i sierpień). Pod koniec podróży dało się jednak zauważyć, że turystów drastycznie przybywa i robi się tłoczno.
Rezerwacja noclegów ma swoje plusy i minusy. Plusem jest oczywiście że wiemy wcześniej gdzie dokładnie śpimy i pozwala to łatwiej oszacować koszty noclegów. Minus jest taki, że gdy zdarzy się wypadek losowy (np. strajk kolejarzy) cały harmonogram noclegów legnie w gruzach.
Relacja z podróży
Właśnie zauważyłem, że choć napisałem już tyle tekstu, nie ma w nim jeszcze nic z relacji. Pora to nadrobić.
Stargard Szczeciński
Nasza podróż w zasadzie rozpoczęła się od Stargardu Szczecińskiego, więc niedaleko polsko-niemieckiej granicy. Pierwszy pociąg: pośpieszny Stargard Szcz. – Szczecin Główny. Okazuje się jednak że polskie koleje postanawiają zrobić nam psikusa i pociąg jest opóźniony o ok. 70 minut. Dla nas nie była to miła wiadomość: wcześniej wykupiliśmy już bilety i rezerwację aż do Amsterdamu. Na szczęście docieramy pociągiem osobowym, który dojechał akurat na stację.
Szczecin
Ostatni kontakt z Polską.
Mimo posiadania InterRail, musieliśmy wykupić bilet do Tantow – miasta na samej granicy. Jest tak, ponieważ bilet InterRail nie obowiązuje na terenie kraju, z którego pochodzi jego właściciel. Bilet Szczecin-Tantow był droższy niż zwykłe bilety, ponieważ obowiązywała w nim stawka międzynarodowa i nie można było zastosować żadnych polskich zniżek (legitymacja itd.).
Nasz pociąg: Szczecin – Argemunde jest już podstawiony. Po wejściu zauważamy, że mocno różni się od zwykłych polskich pociągów (to pociąg niemiecki) – jest nowy i czysty. Skład pociągu to tylko dwa wagony i lokomotywa. Podróżujemy jak na razie jako jedyni. Wkrótce przychodzi konduktorka, aby sprawdzić nasze bilety. Okazuje się, że nasza znajomość niemieckiego (mimo kilku lat nauki) nie pozwala nam się z nią w pełni porozumieć, a ona sama nie zna angielskiego. Tak więc na migi dowiadujemy się, kiedy pociąg będzie w Angermunde. Po przybyciu, przesiadamy się na pociąg do Berlina. Na ten pociąg nie potrzebujemy już żadnego biletu – jesteśmy za granicą, działa więc nasz InterRail.
W następnym pociągu zauważyliśmy, że nie bardzo orientujemy się na której stacji w Berlinie musimy wysiąść. Problem polegał na tym, że nasz pociąg przejeżdżał przez stację Berlin Hbf (czyli Berlin Stacja Centralna) i Berlin Hbf(tief). Różnica między tymi stacjami, jak wyjaśniła nam konduktor, jest taka, że jedna to stacja naziemna, a druga podziemna. Ciągle jest to jednak ten sam dworzec.
Berlin (Niemcy)
Niemiecka czystość i porządek.
W Berlinie spędzamy tylko ok. 2 godzin, czekając na pociąg do Amsterdamu. Nowy dworzec wygląda całkiem okazale.
Warto powiedzieć coś o niemieckich toaletach. Muszę przyznać, że tak czystych pomieszczeń sanitarnych jak tam nie spotkałem nigdzie w czasie całej podróży.
Jemy posiłek w McDonalds (udaje nam się porozumieć z McSprzedawcą po angielsku) i szukamy pociągu.
Pociąg Berlin – Amsterdam to pociąg typu Intercity (do tej pory jechaliśmy tylko tzw. RegionalBahn). Na ten pociąg wymagane było wykupienie rezerwacji (cena ok. 3E). Od razu też widać wyższy standard wnętrza wagonów. Konduktorzy mówią płynnie po angielsku. Po krótkiej drzemce (ach, jak cicho jest w tych pociągach), jesteśmy w Amsterdamie.
Amsterdam (Holandia)
Miasto wolności i rozrywki.
Korzystając z tego że jesteśmy na stacji, wykupujemy od razu rezerwację na pociąg do Brukseli na dwa dni wprzód. Pociągi mogą być zatłoczone, także aby nie utknąć gdzieś, warto to robić.
Po wyjściu ze stacji, pierwsze co nas uderza: masa rowerów na ulicach. Rowerami w Holandii poruszają się wszyscy: staży, młodzi, biznesmeni i elegancko ubrane kobiety. Widać ich dużo, poprzypinanych do barierek po bokach ulic: wyglądają raczej identycznie, niczym praktycznie się od siebie nie różniąc. Po prawej, po wyjściu z dworca, można zauważyć nawet parking piętrowy dla rowerzystów.
Każda ulica ma wydzielony osobny pas dla rowerzystów. To co nas zaskoczyło to gracja z jaką Holendrzy jeżdżą na rowerach. Potrafią w trakcie jazdy rozmawiać przez telefon, a nawet pisać SMS’y (cały czas przy tym kontrolując światła, samochody, pieszych i innych rowerzystów)!
Na rowerach porusza się także policja.
Druga ważna zmiana w otoczeniu, którą dostrzegliśmy, to ilość imigrantów: ok. 20% spotykanych ludzi ma inny kolor skóry niż biały. Najwięcej jest czarnych i Turków.
Udajemy się do pobliskiego biura GVB(przedsiębiorstwo komunikacji miejskiej), aby wykupić bilet GVB 48-hours. Ten kosztujący ok. 8E bilet pozwala nam przez najbliższe 48 godzin poruszać się metrem i nocnymi autobusami.
Stacja metra znajduje się niedaleko, więc zaczynamy szukać naszego kempingu, na którym zamierzamy spędzić dwie kolejne noce. Postanowiliśmy nocować na Gaasper Camping (www.gaaspercamping.nl). Plusy tego kempingu to miła obsługa i dobra cena: 5E za każdą osobę i 5E za namiot (razem 15E/noc). Prysznic kosztuje dodatkowo 0.8E (moneta na 5 minut). Bez problemu dogadujemy się po angielsku i rozbijamy namiot. Do dyspozycji jest market, w którym można kupić wiele rzeczy, jednak cena jest wyższa niż w zwykłych sklepach.
Bagaże zostawiamy w namiocie, a wejście do niego zamykamy małą kłódką. Do kempingu wejście mają tylko osoby nocujące tam, więc nie martwimy się, że coś nam zginie (oczywiście pieniądze i cenne rzeczy zabieramy ze sobą). Ogólnie mówiąc, w krajach zachodnich czuliśmy się dość pewnie, jeżeli chodzi o nasze rzeczy i bezpieczeństwo. Plagą są natomiast kradzieże kieszonkowe. Kradzieże zwykłych rzeczy raczej się nie zdarzają.
Krótka chwila na zwiedzanie miasta, zanim się ściemni. Sam Amsterdam wygląda bardzo klimatycznie: miasto jest poprzecinane kanałami, a uliczki są bardzo wąskie (miasto nie było bombardowane, tak jak większość Polskich miast, więc jest tam wciąż dużo starej zabudowy). Przechodząc ulicami można przyjrzeć się jak wyglądają mieszkania Holendrów „od wewnątrz”: w oknach nie ma zasłon czy żaluzji.
Na chwilę zaglądamy do dość śmiesznego „Muzeum sexu”, w którym zgromadzono różne eksponaty, zdjęcia i ruchome instalacje.
W międzyczasie zaczepia nas mężczyzna po trzydziestce, podróżujący z kobietą (najprawdopodobniej z żoną), pytając czy znamy drogę do Red Light District. To najpopularniejsza dzielnica w Amsterdamie: przez kilka ulic ciągnie się sieć „wystaw”, gdzie za szybą swoje uroki pokazują prostytutki (prostytucja jest prawnie dozwolona w Holandii), ubrane w bikini lub topless. Wygląda to, jakby stały dosłownie na wystawie, podświetlonej na czerwono. Klienci, którzy pragną „skorzystać” z ich usług, za cenę ok. 50E wchodzą za szybę, na którą spada zasłona.
Tych, którzy tam będą i zapragną zrobić zdjęcie ostrzegam, że ulicy pilnują ochroniarze, gotowi skutecznie „przekonać” każdego, oby takiego nie robił.
Ulica zaczyna żyć w godzinach wieczornych, gdzie robi się tłoczno od grup pijanych anglików (plaga europy), grup biznesmenów i wielu kobiet, które ze zdziwieniem przyglądają się temu spektaklowi. Red Light District pełne jest też młodych, czarnych dilerów, chcących dość nachalnie sprzedać turystom kokainę, czy ekstazy (obie prawnie zabronione).
W czasie który jeszcze nam pozostał, udajemy się na rynek do jednej z wielu piwiarni. Kupujemy najtańsze piwo (lagger), płacąc 2E za 0,25l. Możemy jednak spokojnie posiedzieć przy stoliku i sącząc piwo przyjrzeć się, jak wygląda życie nocne amsterdamczyków. Wracamy metrem koło północy. Wracając, nie spotykamy grup pijanych holendrów – nie ma tam zwyczaju upijania się – spożywa się tylko tyle alkoholu, aby przyjemniej się dyskutowało.
Kolejny dzień poświęcamy prawie w całości na zwiedzanie (wcześniej odwiedzając jednak restaurację McDonalds na krótkie śniadanie). Przechadzając się ulicami Amsterdamu można przekonać się, że ludzie są dla siebie naprawdę przyjaźnie nastawieni. Zdecydowanie dużo osób się uśmiecha. Zadziwiająco dużo osób sobie podśpiewuje (publicznie). Często też można spotkać amsterdamczyków żywiołowo rozmawiających przez telefon komórkowy.
W tłumie można zauważyć wiele pięknych kobiet. Po przejechaniu przez Niemcy (naszym subiektywnym zdaniem Niemki, niestety, ale są najmniej urodziwe w całej europie), możemy wreszcie spotkać młode Turczynki, czy mulatki.
Stosunkowo dużo osób zna płynnie język angielski.
Centrum Amsterdamu ma charakter bardzo komercyjny: w uliczkach przeplatają się w kółko różnego rodzaju sexshoppy, studia tatuażu i coffyshopy’y. W coffyshop’ach często można dostać tzw. drugie menu: po okazaniu dowodu osobistego możemy zamówić skręta z marihuany (ok. 15E – na moje oko cena wyższa niż w Polsce), czy haszysz (haszysz i marihuana są legalne w Holandii od 18. roku życia). W sklepach można kupić masę pamiątek, często nawiązujących właśnie do konopi indyjskiej, a także nasiona tejże rośliny (ich wywóz poza teren Holandii jest zabroniony!). Można spotkać także lokale podobnie urządzone do kawiarni, w których zamiast stolików znajdują się faje wodne, wokół których na poduszkach siedzą klienci.
W międzyczasie trochę się ściemnia, wracamy do kempingu na posiłek, a następnie na wieczorną część tego dnia, znowu do centrum. Udajemy się w głąb miasta, szukając jakiegoś pub’u. Skuszeni promocją, z której wynikało że za 2E dostaniemy 0,5 litra piwa, wchodzimy do jednego z lokali. Uzgadniamy jeszcze z barmanem, czy na pewno wszystko dobrze zrozumieliśmy. Ten przytakuje głową, jednak nie do końca nas zrozumiał(może dlatego, że wyglądał na takiego „już po paru piwach”), bo okazało się, że zapłaciliśmy jednak 4E. W całym lokalu oprócz nas siedzi jeszcze ok. 2 osób, którzy głośno dyskutują po angielsku między sobą. Ten pub to dobre miejsce widokowe: usytuowany w rogu pozwala nam patrzeć na przetaczające się przez skrzyżowanie uliczek tłumy. Jak już wcześniej opisywałem, Amsterdam ożywa tak naprawdę w nocy.
Przechadzamy się jeszcze między paroma pub’ami. Spotykamy pierwszy raz polaków: chłopaka razem z trzema dziewczynami. Wszyscy z okolic Krakowa. Przyjechali na krótką wycieczkę do Amsterdamu. Idąc dalej uliczką słyszymy także znajomą mowę. Trafiamy akurat na fragment konwersacji, między Polką, a jej chłopakiem, który nie był jednak Polakiem.
Następnego dnia ok. 12:00 wyjeżdżamy pociągiem Amsterdam - Bruksela . Po trzy godzinnej podróży jesteśmy w…
Bruksela (Belgia)
Biurokracja i biurokraci.
Na dworcu kupujemy w automacie bilet jednodniowy na komunikację miejską, za ok. 4E.
Wychodzimy z dworca. Dochodzimy do wniosku, że odszukanie kempingu, korzystając tylko z mapki Brukseli zawartej w przewodniku Pascal’a będzie trudne. Znajdujemy jednak większą mapę na miejskim bannerze dla turystów. Nie możemy natomiast zlokalizować na niej Parlamentu Europejskiego (a blisko niego znajduje się nasz kemping). Zaczepiamy jednak jednego z polaków pracujących tam w parlamencie (miał identyfikator). Śmiejąc się, wyjaśnia, że mieliśmy okazję przekonać się, jak wygląda „typowo belgijska mapa”. Pokazywała ona najmniej interesującą część miasta, podczas gdy gmach znajdował się poniżej. Dzięki jego uwagom zaczynamy marsz w dobrym kierunku.
Pytamy napotkanych mieszkańców o kemping, pokazując im adres z kartki. Nikt praktycznie nie zna ulicy, która nas interesuje. Wkrótce okazuje się dlaczego: przez pomyłkę(zła kartka) pokazywaliśmy im adres kempingu w Madrycie.
Poprawiamy się w końcu i po kilkudziesięciu minutach docieramy do naszego kempingu. Zabrało nam to jednak dużo czasu, a ciężkie plecaki zaczęły nam coraz bardziej przeszkadzać. Do tego zrobiło się piekielnie gorąco. Kemping okazuje się być usytuowany w ogrodzie za kościołem. Na miejscu czekała nas niespodzianka: właściciel informuje nas, że kemping jest czynny tylko w lipcu i sierpniu. Wrrr!
Źli, udajemy się do Centrum Informacji Turystycznej, dojeżdżając autobusem. Tam okazuje się że w Brukseli dziś nie przenocujemy: wszystkie miejsca są już zajęte. Do dyspozycji mamy ew. pokój dwuosobowy w hotelu za 65E. Tego już za dużo. Postanawiamy dać spokój temu miastu. W przewodniku odnajdujemy informację, że blisko znajduje się Antwerpia(z dobrą opinią o niej). Dojeżdżamy do dworca i dzięki temu, że na przejazdy regionalne nie musimy robić rezerwacji, po prostu wsiadamy w najbliższy pociąg do Antwerpii(30 min. jazdy).
Antwerpia
Spokojne, ale piękne miasto.
Dworzec, bogato zdobiony, wygląda niesamowicie.
My jednak przyjechaliśmy szukać tam noclegu więc w Pascalu wyszukujemy adres jakiegoś taniego hostelu. Wybieramy Scoutel – obiekt wybudowany dla belgijskich scout’ów(stanica harcerska), który wynajmuje część pokojów turystom. Niestety, w tym miejscu Pascal również porządnie nawalił: wg przewodnika Scoutel’u trzeba szukać idąc ok. 700m poza centrum miasta. My podążając tą drogą, błądzimy przez kilka godzin. W końcu spotykamy Belgijczyka, który zapytany o to czego szukamy, zaczyna się śmiać. Okazuje się że wiele osób pojawia się w tamtej części miasta, szukając tego co i my. Naprowadza nas na właściwy kierunek, jednak jego opis jest na tyle niedokładny, że znowu utykamy w miejscu. Do tego nikt z zapytanych nie kojarzy nazwy naszej noclegowni. Ponieważ zmęczenie osiąga już swój szczyt (to wciąż ten sam dzień, w którym byliśmy w Brukseli), postanawiamy się rozdzielić: ja zostaję z bagażami, Filip wyrusza znaleźć to czego szukamy. To okazało się być dobrą decyzją: po pół godziny wraca Filip, mówiąc, że znalazł Scoutel, a do tego są wolne pokoje.
Pokój dwuosobowy w Scoutel’u jest raczej wysokiego standardu. Łóżka są wygodne, a w pokoju jest toaleta i prysznic. Płacimy za niego 45E (22,5E od osoby). Nasze okno wychodzi na tory, ale możemy podziwiać też życie w dzielnicy żydowskiej. Wiele osób chodzi w jarmułkach, oraz charakterystycznych żydowskich płaszczach i kapeluszach. Przechodząc tą ulicą można zauważyć, że bardzo dużo sklepów zajmuje się handlem diamentami (Antwerpia jest centrum handlu diamentami z całego świata).
Przechadzając się wieczorem po uliczkach nie zauważamy nic mocno interesującego. Po ilości restauracji, które są akurat zamknięte, zaczyna mi się wydawać, że Antwerpia jest w tym momencie po prostu poza sezonem turystycznym. Niemniej miasto ma klimat i wydaje się dużo przyjemniejsze od „biegnącej” Brukseli.
Budzimy się następnego ranka i udajemy pociągiem regionalnym do Brukseli, ponieważ stamtąd mamy pociąg do Paryża.
Z Brukseli do Paryża zawozi nas superszybki pociąg TGV Thalys. Zwykłe pociągi TGV jeżdżą co prawda dużo szybciej niż nasze, jednak dopiero to właśnie TGV Thayls wozi pasażerów miejscami rozpędzając pociąg do 300 km/h i nie zatrzymując się na żadnych stacjach pośrednich. Wymagana była jednak dopłata ok. 10E + 5E za rezerwację. Przed wejściem do pociągu bilety sprawdza elegancka stewardesa. Widok za szybą nie jest jednak imponujący: przez większą część podróży widać głównie nasypy kolejowe, lub drzewa posadzone wzdłuż torów. Nie odczuwamy także tej wysokiej prędkości. Po godzinnej podróży trafiamy w końcu do stolicy Francji, gdzie zamierzamy zatrzymać się na trochę dłużej.
Paryż (Francja)
Raczej stolica turystów niż poetów.
Paryski dworzec jest znacznie bardziej zatłoczony niż ten w Berlinie. Od razu dają się też słyszeć komunikaty typu „Bagaż pozostawiony bez opieki zostanie usunięty przez policję”.
Udajemy się do przechowalni bagażu, aby zostawić go na czas poszukiwania noclegu (nauczeni poprzednimi problemami w Brukseli). Aby w ogóle wejść do pomieszczeń z szafkami, musimy prześwietlić swój bagaż, a sami przejść przez wykrywacz metalu. Okazuje się, że wszystkie duże szafki są zajęte, więc kombinujemy z rozmiarami średnią i małą. W pobliskim automacie rozmieniamy pieniądze (10E na drobne) i kosztem ok. 11E pozbywamy się ciężaru.
Szybka orientacja w informacji turystycznej, zakup tamże biletów na poruszanie się przez 3 dni środkami komunikacji miejskiej (ok. 18E) i wyruszamy.
Kręconymi schodami schodzimy pod ziemię. Jest tam gorąco, na szczęście w samym metrze jest już klimatyzacja (choć nie zawsze wystarczająco wydajna).
W metrze ludzie bardzo dużo ze sobą dyskutują. Raz też mieliśmy okazję spotkać grupę kibiców jadących na mecz. Około stuosobowa grupa ludzi, ubranych w całości na niebiesko, radośnie śpiewała hymn swojej drużyny. Kibice byli nastawieni do wszystkich bardzo przyjacielsko, zachęcali przy tym całe metro do dopingu.
Paryskie metro, jak pisałem wcześniej, ma naprawdę imponującą siatkę połączeń.
Bez problemu dostajemy się więc na miejsce. Wychodzimy po długich schodach na powierzchnię.
Uliczki, podobnie jak w Amsterdamie są bardzo wąskie. Tutaj jednak większość osób, albo porusza się motorami, albo przeciska samochodami. Z tego powodu samochody w Paryżu wyglądają w sposób charakterystyczny: są całkiem poobijane.
Kolumnami schodów dostajemy się do pierwszego hotelu. Niestety: pełny. Wyszukujemy kolejny. Jedna przesiadka metrem i wysiadamy blisko placu Pigalle. Ten sławny plac jest po prostu kolejnym miejscem z sexshopami. Przechodząc otrzymujemy od młodego Włocha kalendarzyk z pobliskiego klubu ze striptizem. Usilnie namawia nas na wejście. Gdy odmawiamy, przestaje być już tak fałszywie miły i… zabiera kalendarzyk.
Na placu szybka okazja żeby przyjrzeć się sławnemu klubowi Moulin Rouge, gdzie grupy turystów robią sobie zdjęcia przed wejściem. Kilkadziesiąt kroków i jesteśmy w naszym hotelu. Recepcjonista, owszem, mówi po angielsku, ale kompletnie zapomina o pauzach między wyrazami (całe zdanie na jednym wdechu). Ma bardzo francuski akcent. Do tego wyrazy których nie pamięta dopowiada po francusku, a gdy się zapomina, robi tak nawet z całymi zdaniami. Jest to częste zjawisko na zachodzie: ludzie, gdy nawet wiedzą że ich nie rozumiesz, usilnie mówią do ciebie w swoim języku, specjalnie tym się nie przejmując. Cieszymy się jednak że znalazły się wolne pokoje, ponieważ hotelik jest blisko metra i tani jak na Paryż. Płacimy 22,5E od osoby za noc. W tej cenie otrzymujemy pokój z łóżkiem dwuosobowym i umywalką. Standard może nie jest wysoki (ze ściany wystają rury z których w kółko dobiega odgłos płynącej wody), ale za to z okna mamy widok na całą ulicę. Ponieważ kamienice są tak blisko siebie, można łatwo dostrzec też co dzieje się u sąsiadów.
Wracamy metrem po bagaże. Przy każdym wyjściu z metra znajduje się długa spirala schodów która prowadzi pod górę. O ile schodzenie po tych schodach nie nastręcza kłopotów, to zaczynamy poważnie zastanawiać się, jak wniesiemy po niej nasze bagaże. Na szczęcie odkrywamy, że idąc do wyjścia z podziemnej stacji można skręcić w prawo, gdzie znajduje się kompletnie nie oznakowana winda. Późniejsza rozmowa z dwoma amerykanami (już na Lazurowym Wybrzeżu) pokazała, że oni tej windy nigdy nie odkryli i zawsze poruszali się po schodach. Może to winda tylko dla Paryżan?
Po powrocie i rozłożeniu bagaży w hotelu udajemy się na krótki spacer po mieście (jest już dość późno). Cały Paryż wieczory spędza w restauracjach, popijając wino, dyskutując i dużo się śmiejąc. Wieczorem plac Pigalle ożywa. My wracając kupujemy chleb (niestety, do wyboru mamy tylko pieczywo ciemne, które kosztuje nas 2E za mały bochenek) i wino, które w Paryżu jest dość tanie, a przy tym dobre. Końcówkę wieczoru spędzamy popijając wino w oknie naszego hotelu. Obserwujemy przy tym zabawną sytuację: kobieta chcąc wycofać swoje auto (a auta parkowane są w tych wąskich uliczkach w odstępach dosłownie 1 cm) najpierw „na wstecznym” rozpycha auto z tyłu, następnie jadąc do przodu rozpycha auta przed nią. Tym sposobem (na który w Polsce wszczęła by się pewnie awantura) uwalnia swój samochód i odjeżdża. Z powodu takich zachowań na drodze, wszystkie auta mają zawsze w czasie postoju poskładane lusterka.
Odnośnie komunikacji, warto powiedzieć także, jak wygląda w Paryżu przechodzenie przez jezdnię na światłach. Otóż gdy nie jedzie żaden samochód, lub jedzie tylko jeden, a światło jest czerwone, Francuzi przechodzą po prostu przez ulicę. Robi tak nawet policja. Ten większy luz jeżeli chodzi o przestrzeganie świateł ma ponoć swój finał we Włoszech, gdzie nawet samochody nie zawsze stosują się do świateł.
My postanawiamy w końcu zasnąć i odpocząć: jutro zamierzamy cały dzień poznawać Paryż.
Następnego dnia szybki prysznic (moneta prysznicowa – 5 minut – kosztuje 2E), śniadanie i wyruszamy.
Pierwszy przystanek: Luwr. Za cenę ok. 7E przez około 3-4 godziny zwiedzamy to ogromne muzeum. Zadziwiające, jak wielkie zbiory udało się francuzom zgromadzić przez lata. Luwr ma trzy kondygnacje i na wszystkich są interesujące eksponaty. Oczywiście najpopularniejsza Mona Lisa jest najbardziej oblegana przez turystów.
Naszym następnym punktem na dziś jest przejście przez Paryż wzdłuż dawnego południka zero stopni, tzw. linii Arago. Filip zabrał ze sobą książkę, w której opisano, jak poruszać się po linii tego południka, znajdując poukrywane 150 tabliczek. Podróż jest o tyle ciekawa, że autor przy każdej tabliczceopisuje znajdujące się tam budynki i miejsca. Można też doskonale poznać życie Paryża poza centrum.
W międzyczasie przechodzimy przez targ. Ludzie sprzedają tam stare rzeczy, których po prostu nie używają. W długim pasażu można trafić na dobre okazje, jednak dla mnie była to raczej wielka rupieciarnia.
Dochodzimy do ok. 80 tabliczki i postanawiamy kontynuować jutro.
Tego dnia, wieczorem udajemy się jeszcze pod wieżę Eiffla. Warto tam być właśnie wieczorem, ponieważ wieża jest wtedy podświetlana i wygląda naprawdę imponująco. Dodatkowo, o pełnych godzinach, wieża zaczyna błyskać setkami świateł na niej umieszczonych, co trwa ok. 2-3 minuty. Wtedy też słychać okrzyk zdumienia u turystów, którzy czasem nawet po prostu zaczynają klaskać (zobacz filmik – nie naszego autorstwa).
Idąc w kierunku wieży można spotkać całe tabuny czarnych sprzedających pamiątki (małe wieże Eiffla). Usiani są wzdłuż całej drogi i to naprawdę gęsto, wszyscy oferując to samo. Trudno nam zrozumieć jaki to ma sens ekonomiczny. Ciekawie wygląda też sytuacja, gdy wszyscy na umówiony znak uciekają przed policją (która zresztą jakoś szczególnie nie stara się ich gonić).
Kolejka do wieży jest bardzo długa, a do jej zamknięcia została ok. godzina, dlatego zastanawiamy się czy warto w niej stać. Ulegam jednak namowom Filipa i po ok. pół godziny w kolejce za cenę 7E dostajemy się na drugie z trzech pięter wieży (trzecie jest całkowicie zatłoczone).
Widok z wieży jest ciekawy, widać całą panoramę Paryża. Pola Marsowe wyglądają szczególnie malowniczo.
Wracając można spotkać masę amerykańskich i azjatyckich turystów.
Następnego dnia, podążając linią Arago przechodzimy przez wiele parków miejskich. Miejskie parki w Paryżu są zadbane i zachęcają do spędzenia w nich kilku chwil. Wielu Francuzów korzysta z tego i odpoczywa, a to rozmawiając, a to grając w coś, lub często po prostu przysiadując w parku, ażeby poczytać w ciszy.
W jednym parku, który odwiedziliśmy, rzecz nie do pomyślenia w Polsce: setki krzeseł, udostępnione za darmo odwiedzającym park. Po ilu dniach w naszym kraju wszystkie znalazły by się w domowych ogrodach?
Tego dnia jesteśmy już dość zmęczeni, więc zachodząc po drodze do małej restauracji, wracamy do hotelu.
Następnego dnia powinniśmy już wyjeżdżać, jednak okazało się, że pociągi są pełne i musimy zostać jedną noc dłużej. W hotelu powiedziano nam, że będziemy musieli się jednak przenieść do innego pokoju, ponieważ na tę noc nasz jest zarezerwowany dla kogoś innego. Niechętnie więc przeprowadzamy się potem na 4 piętro, pokonując kolejne spirale schodów. Chcąc wziąć prysznic, tyle samo czasu poświęca się na niego, co na wejście i zejście po schodach.
Dochodzimy do wniosku że musimy zwolnić trochę tępo zwiedzania. Następnego dnia odwiedzamy więc tylko katedrę Nore Dame. Sama katedra z zewnątrz wygląda okazale, najciekawsze jednak kryje się w jej wnętrzu (wstęp za darmo). Udało mi się trafić akurat na mszę. Sklepienia w katedrze są wysokie i utworzone są z wielu połączonych łuków. Gdy ksiądz zaczął używać kadzidełka, w środku kościoła zaczęła unosić się wielka, biała chmura dymu. W połączeniu z chórem, któremu przewodziła pięknie śpiewająca solistka (odwrotnie niż w polskich kościołach, gdzie to najczęściej ksiądz udaje że potrafi śpiewać) tworzy to niezwykłą atmosferę mszy.
Resztę dnia odpoczywamy, w ten czy inny sposób (szczerze mówiąc już dokładnie nie pamiętam co tam robiliśmy). Pamiętam jeszcze tylko tyle, że śmialiśmy się z krążących po całym Paryżu autobusach City Site Seeing, gdzie turyści oglądają wszystko z daleka, zamiast po prostu przejść się ulicami miasta.
Wyruszamy rano do Bordeaux i po 4 godzinach jesteśmy na miejscu.
Bordeaux
Nazwa ładna, miasto nie.
Bordeaux kojarzy się oczywiście z produkcją win. Samo miasto jednak jest po prostu nudne. Odwiedzamy hipermarket, w którym przy wyjściu dodatkowo kasjerka prosi o możliwość zajrzenia do naszej torby (niby wszystko miło, ale niesmak pozostaje). Przechodzimy przez kilka uliczek i dochodzimy wspólnie do wniosku, że trzeba stąd pojechać. Pociąg do Madrytu mamy dopiero wieczorem więc do dyspozycji mamy ok. 7 godzin. W Pascalu czytamy o małej miejscowości St Emilion, niedaleko, bo tylko 30 minut jazdy. Co prawda pociąg stamtąd mamy prawie „na styk” z tym do Madrytu, ale postanawiamy zaryzykować. Cóż – opłacało się.
Saint Emilion
Jedno z najpiękniejszych miejsc w podróży.
Pierwsze wrażenie: tu jest pięknie. Nie tak po prostu ładnie, tylko pięknie. Całe miasteczko trudni się uprawą winorośli i produkcją wina. Wzdłuż drogi ciągną się tereny uprawy winorośli, których soczysta zieleń urzeka. To i już zauważalnie cieplejszy klimat zapada bardzo w pamięć.
W samym miasteczku można spotkać tylko domki pamiętające jeszcze dawne czasy. W licznych sklepach z winem, za niewielką opłatą można zakupić kilka butelek trunku robionego w tamtejszych winnicach.
Zwiedzamy mały zameczek na wzgórzu (opłata 1E, ale warto dla widoków z głównej baszty).
Głodni udajemy się na poszukiwanie czegoś do zjedzenia. Trafiamy do małej restauracyjki, w której wydaje nam się, że zjemy stosunkowo jak na tą mieścinę (w której wszyscy poruszają się samochodami marki Porsche i Mercedes) tanio. Obsługa była bardzo miła, choć nie mogliśmy się z nią porozumieć po angielsku. Wg cennika zamawiamy(na migi) dwie pizze, każda za 5E. Niestety, pizza pizzy nie równa: nasza ma ok. 6 centymetrów średnicy (wygląda raczej jak ciastko), więc nawet się nią szczególnie nie najadamy.
Wracamy do Bordeaux, odbieramy nasze bagaże z przechowalni i wsiadamy do naszego pociągu, który ma nas zabrać do Madrytu.
Na granicy czeka nas przesiadka na pociąg już bezpośrednio do celu naszej podróży. Dziwimy się, że podróżni jadący do Portugalii muszą stać w długiej kolejce z odprawą celną. Naszego pociągu musimy się na szczęście tylko doczekać.
Ponieważ jest to pociąg nocny, wymagana była dopłata 15E za kuszetkę. Do Madrytu wiezie nas skład hiszpański (można to poznać po wyglądzie wagonów, które mają odrobinę niższy standard niż te francuskie).
Po odnalezieniu naszego przedziału okazuje się, że razem z nami śpi w nim grupa amerykanów. Sarah, jej chłopak i dodatkowy kolega który z nimi podróżuje (wszyscy w wieku ok. 24 lat). Wywiązuje się dość długa dyskusja, która – na prośbę podróżującej staruszki – przenosi się na korytarz. Najpierw dyskutowaliśmy dość dużo z Sarą (chłopaki rozmawiali w tym czasie z Włochem z przedziału obok). Przez około godzinę rozmawialiśmy o Polsce, o tym co w Polsce jemy, ogólnie o Europie i o tym jak oni żyją w USA. Z polski Sarah nie kojarzy dużo, chociaż i tak więcej niż standardowo amerykanie (wyłącznie Auschwitz i Polańskiego).
Najśmieszniejszy jest moment, w którym opowiada nam ona o tym, jak to przeczytała w jednej z książek, że gdzieś w Europie znajduje się kraj, w którym główną religią jest satanizm, a ludzie piją krew (naprawdę – sic!). Opowiada dalej, że bardzo chciała by tam pojechać, ale się boi. Śmiejemy się z tego i stwierdzamy, że raczej taki kraj nie istnieje. Dziwimy się jej naiwności, ale jak się potem okazuje, to dość typowa cecha także u reszty amerykanów. Następnie Sarah idzie spać, a my kontynuujemy rozmowę z jej towarzyszami. Opowiadamy im jak wygląda imprezowanie w Polsce, oni opowiadają o wielkim festynie w Nevadzie, gdzie piwo jest za darmo, a zawsze pod koniec pijany tłum 60.000 ludzi pali ok. 50 metrową kukłę.
Madryt (Hiszpania)
Miasto bogate, nowoczesne i z dobrą infrastrukturą.
Na samym dworcu możemy już dostrzec, że sprawa bezpieczeństwa jest w Hiszpanii traktowana nawet poważniej niż we Francji. Zdecydowanie więcej policjantów, często z psami.
Toalety są za darmo (w odróżnieniu od Francji, w której do tej pory trzeba było za nie płacić). Koszt przechowania bagażu tutaj, to tylko 4.5E. Czyli jest taniej.
Madryt to nowoczesne, piękne miasto. Drogi i mosty wyglądają na nowe, ale zostały tak udekorowane, aby wtapiać się w wystrój całego miasta.
Klimat w Madrycie jest zauważalnie cieplejszy. Dookoła rosną palmy, a nasza skóra bardzo szybko zaczerwieniła się, nie przyzwyczajona jeszcze do tak silnego słońca.
Szybko odnajdujemy nasz kemping, który znajduje się niedaleko autostrady. Kemping wygląda „hiszpańsko”. W recepcji patrząc na wywieszkę, możemy przekonać się, że sjesta (czyli czas, kiedy Hiszpanie mają swoją słynną przerwę na drzemkę) trwa od 14 do 16. W tym czasie nie mamy co liczyć na obsługę. Muszę stwierdzić, że sjesta nie jest tylko tradycją: w czasie jej trwania jest tam tak gorąco, że umysł przestaje pracować, a mięśnie domagają się odpoczynku. W zasadzie pomysł można by importować do Polski
.
Mamy to szczęście, że trafiamy do recepcji na chwilę przed sjestą. Cena podobna jak na poprzednich kempingach. Za to sam kemping jest niesamowity: przypomina raczej park, niż kemping. Wszędzie jest pełno drzew, a jego obszar jest bardzo duży. Mało jest też namiotów.
Dostajemy polecenie, aby rozbić się gdzie chcemy. Wyszukujemy więc miejsce pod wielkim drzewem – w czasie sjesty, czyli kiedy jest najcieplej, mamy zapewniony jego cień, więc namiot nie będzie się tak nagrzewał. No i pomysł byłby dobry, gdyby nie fakt, że ptaki narobiły nam na namiot.
W Hiszpanii jest znacznie taniej niż we Francji, ceny są o ok. 25% niższe. To i dobra pogoda zatrzymują nas tam na dłużej, bo tak naprawdę nie ma tam czego zwiedzać. Miasto nie jest bardzo turystyczne, ot zwykła stolica kraju.
Warta odnotowania jest wpadka w trakcie zakupów w hipermarkecie. Skuszeni ceną (0,2E za puszkę) kupujemy hiszpańskie piwo. W drodze powrotnej jednak zastanawiamy się, dlaczego tak dziwnie smakuje. Naszą podejrzliwość wzbudził także napis „Sin Alkohole”. Obrót puszki o kolejne 90 stopni wyjaśnił wszystko. Okazało się, że piwo ma w sobie 0,05% alkoholu, a „Sin Alkohole” znaczy bezalkoholowe. To ostatecznie wyjaśniło jego cenę. Szczęśliwie jednak niedaleko znajdujemy mały sklepik, gdzie chińczyk sprzedaje nam bardziej tradycyjne piwo, pokazując nam wcześniej jego cenę na kalkulatorze (wszyscy spotkani w Madrycie chińczycy tak robili, dlaczego Hiszpanie nie wpadali na taki pomysł?).
Metro Madryckie jest nowocześniejsze od Paryskiego, ale jeździ wolniej. Co da się zauważyć, to że bardzo duża ludzi w metrze czyta. Mniej więcej połowa z czytających przegląda gazety, druga połowa natomiast jest wpatrzona w hiszpańskie powieści. Czytają przy tym ludzie, nie wyglądający specjalnie na intelektualistów.
Tradycyjnie i w metrze hiszpańskim jest bardzo gorąco.
W czasie przechadzki po mieście udaje nam się znaleźć mały chiński sklepik, gdzie za 5E kupujemy mały czajniczek elektryczny. W końcu mamy techniczną możliwość zjeść wszystkie dania w proszku, które ze sobą zabraliśmy.
Jedynymi miejscami dla turystów które odwiedziliśmy, były Stadion Realu Madryt i muzeum Prado. Stadion odwiedził Filip. Za cenę 10E można odbyć wycieczkę, która pokazuje wszystkie pomieszczenia związane ze sławną drużyną piłkarską. Dla fanów dostępny jest też sklepik, gdzie za ok. 90E można zakupić koszulkę zawodnika Realu Madryt z wydrukowanym dowolnym imieniem z tyłu (druk jest wprasowywany na miejscu). Filip opowiadał śmieszną historię, gdzie mali japończycy kupowali koszulki XXL, bo tylko takie rozmiary już zostały. Jak widać, kult Davida Beckhama w Japonii jest duży.
Muzeum Prado odwiedziłem z kolei ja. Za 6E można podziwiać setki obrazów, głownie malarzy hiszpańskich. Miło obejrzeć w rzeczywistości obrazy, które do tej pory oglądało się tylko jako miniaturki w książkach. Co natomiast denerwuje w muzeum, to fakt, że podpisy pod obrazami występowały wyłącznie w języku hiszpańskim (podobnie było zresztą w Luwrze). Tak więc osoba, która nie wykupi przewodnika (żywego, lub w wersji audio), nie ma dostępu do szerszych informacji o oglądanym dziele.
Z okolic Madrytu pamiętam jeszcze jeden śmieszny moment. Czekamy na pociąg, który miał nas gdzieś zawieźć. Pociąg miał przyjechać na tor 2. Na dwie minuty przed przyjazdem tor uległ zmianie. Nie padł żaden komunikat, a na peronie stał właśnie inny pociąg. Niektóre osoby(nie czytając, jakie miasto jest celem pociągu) chciały przez pomyłkę wsiąść do niego. W pewnym momencie pojawił się pracownik hiszpańskich kolei, pokazujący palcami liczbę 4. Wszyscy zdezorientowani zaczęli przechodzić (właściwie to biec) na tor 4, jednak kolejny pracownik kierował wszystkich na tor 12. W końcu chyba wszyscy turyści trafili do odpowiedniego pociągu, ale zamieszanie było ogromne.
Z Madrytu jedziemy szybkim połączeniem do Barcelony, aby odpocząć nad morzem od wielkich miast. Nie siedzimy obok siebie, ponieważ hiszpański pracownik kolei sprzedał nam bilety w innych wagonach(choć rysował nam nawet, że będziemy siedzieć koło siebie). Stewardesy rozdają słuchawki, które po wetknięciu w port znajdujący się obok siedzenia, pozwalają na słuchanie dialogów w emitowanym właśnie na telewizorze filmie (leciał „Władca smoków”, którego oglądała nawet staruszka siedząca obok mnie), lub słuchanie muzyki. W tym pociągu warto zwracać uwagę na to co znajduje się za oknem, ponieważ widoki są bardzo piękne. Tory biegną „wryte” w pasmo górskie. Można zobaczyć wiele wiosek, które również różnymi sposobami wkomponowały się w krajobraz, czasem skalisty, a czasem piaszczysty. Dużo jest też charakterystycznych dla Hiszpanii drzew.
Gdy za oknem zaczyna przebłyskiwać Morze Śródziemne, oznacza to że zbliżamy się do Barcelony.
Barcelona
Plaża, palmy i słońce.
Barcelona bardzo różni się od Madrytu. To typowo turystyczne miasto, położone nad morzem. Na ulicach można spotkać wiele opalonych osób, w dużo luźniejszych strojach. Miasto wydaje się bardziej skupione na rozrywce i przyjemnościach, niż na pracy (jak Madryt).
Wiemy, że nasz kemping, 3Estrellas (www.camping3estrellas.com), leży gdzieś przy autostradzie C-31 (jak wiele innych kempingów w Barcelonie) i że można tam się dostać autobusem L95. Wcześniej kupiliśmy dwudniowy bilet, umożliwiający jazdę w obrębie Zona 1 (strefy pierwszej), czyli w obrębie miasta, wszystkimi środkami komunikacji miejskiej. Przy zakupie byliśmy zapewniani, że bilet będzie działał w naszym autobusie. Rzeczywistość jednak okazała się inna. Bilet zadziałał w metrze, jednak włożony do specjalnej maszyny kasującej nie został odczytany jako poprawny. Kierowca spojrzał na bilet, kiwnął przecząco głową, pokazał nam naklejkę z informacją po hiszpańsku i kazał wysiąść. Wpuścił nas jednak, gdy Filip pokazał gestem, że zapłacimy. Tutaj kolejna przeszkoda: gdy daliśmy mu banknot 20E, pokazał nam kolejną naklejkę, znowu po hiszpańsku. Z trudem zrozumieliśmy że chodzi o drobne, wygrzebaliśmy je i w końcu mogliśmy ruszyć w podróż.
Zastanawialiśmy się, na jakim przystanku wysiąść, ponieważ ani w autobusie nie znajdowała się rozkładówka, ani przystanki nie miały swoich nazw. W końcu jednak po lewej stronie mignął wielki napis 3Estrellas, więc wcisnęliśmy przycisk żądania zatrzymania(autobusy zatrzymują się na przystankach tylko na żądanie) i wysiedliśmy na najbliższym przystanku. Wcześniej wydrukowane mapki dojścia okazały się przydatne i po paru minutach byliśmy już w recepcji.
Kemping jest usytuowany idealnie. Na jego drugim końcu znajduje się po prostu plaża i morze. Plaża ciągnie się aż po horyzont, jest dość szeroka, piaszczysta i czysta.
Na samym kempingu dominują ludzie starzy, głównie Niemcy ze swoimi przyczepami kempingowymi (po osiągnięciu wieku emerytalnego, chyba wszyscy Niemcy kupują sobie przyczepę i jadą zwiedzać). Koło nas mieszka paru Anglików, wkrótce też dwie Francuzki. Na drodze do pryszniców rozbiła się dziewczyna, która zabrała ze sobą na biwak harfę (na której kilka razy grywała).
Śmieszne jest zresztą, gdy spojrzy się, co ludzie potrafią zabrać ze sobą na kemping. Przechodząc koło jednej przyczepy zauważyliśmy: pralkę, kuchenkę i mikrofalówkę. Brakowało już tylko telewizora (zapewne był wmontowany w przyczepie, bo na innych kempingach widzieliśmy dodatkową wtyczkę z sygnałem telewizyjnym).
Przy próbie rozbicia namiotu musimy się nieźle natrudzić. Tym razem musieliśmy znaleźć kamień, żeby wbić śledzie. Ziemia - wyschnięta - jest dużo twardsza. Wokoło pełno mrówek.
Potem krótkie poszukiwania gniazdka elektrycznego, żeby zagotować wodę. W pomieszczeniu z toaletami i prysznicami co prawda są gniazdka przy umywalkach, ale prąd jest w nich odłączony. Na szczęście „polak potrafi” i znajdujemy działające gniazda w pralni. Korzystając z okazji ładujemy tam też komórki.
Ten dzień spędzamy wylegując się na plaży. Woda w morzu jest bardzo słona, do tego są duże fale, więc nie pływamy za długo.
Następnego dnia również opalamy się, a po południu jedziemy do Barcelony. Lądujemy na głównym placu. Nie mamy ze sobą przewodnika, więc nie wiemy za bardzo co warto w tym mieście zobaczyć. Postanawiamy jednak iść w kierunku morza. Aleja którą idziemy, jak po powrocie czytamy w przewodniku, jest jedną z głównych atrakcji Barcelony. Wzdłuż szerokiego deptaku można oglądać występy wielu artystów ulicznych. Niektórzy, poprzebierani, pozwalają za niewielką opłatą zrobić z sobą zdjęcie. Inni udają kota, w ten sposób zabawiając dzieci, czy odbijają piłkę.
Warty odwiedzenia jest na pewno targ z owocami. Można tam za 1E dostać pojemniczek z kawałkami kilku świeżych (też zależy od którego sprzedawcy), egzotycznych owoców.
Barceloński porty też ma swój specyficzny klimat. Cumują w nim łodzie, a także jachty bogatych ludzi.
Na nabrzeżu można poruszać się szerokim deptakiem, z nasadzonymi palmami.
Wracając, również przypadkiem, trafiamy do tzw. dzielnicy gotyckiej, czyli tej części Barcelony, gdzie przeważają stare budynki. Uliczki są bardzo wąskie, ale można w nich znaleźć wiele sklepów, np. z pamiątkami. Trafiamy do sklepu z cygarami, gdzie za 1.4E zakupujemy po cygarze.
Po powrocie na kemping, zabieramy zakupioną wcześniej butelkę szkockiej whiski (6.5E), cygara, ubieramy się cieplej i lądujemy na plaży. Obok nas żywo dyskutują grupy anglików, którzy jednak o 22:00 znikają jak jeden mąż.
Na plaży odbywa się połów jakiś ryb. Co 10 metrów w ziemię wbite są wędki, które na czubkach mają przyczepione światełka. Jak tylko światełko zacznie się kiwać, znaczy to, że na wędkę się coś złapało.
Jest już ciemno. W oddali widać światła z miasta (nabrzeże jest dość gęsto zabudowane). Co chwila, dokładniej co ok. 5 minut, przelatuje samolot (niedaleko jest lotnisko). Noc sprawia, że nawet przejeżdżająca śmieciarka, która ma pełno małych światełek, wygląda niesamowicie.
Szkocka w pewien sposób nam pomogła – lekko nią znieczuleni – nie czujemy żadnych dolegliwości w związku z dość intensywnym, porannym opalaniem się na plaży.
Następnego dnia również postanawiamy odpocząć i spędzamy go głównie na plaży. Odwiedzamy jednak w końcu Barcelonę, wędrujemy po niej jednak tylko kilka godzin.
Nieco przypadkiem trafiamy też na Sagrada Familia (http://pl.wikipedia.org/wiki/Sagrada_Fam%C3%ADlia). Ta katedra, budowana już od 1882 roku (a jej budowa planowana jest jeszcze na długie lata) robi na nas niesamowite wrażenie.
Po kilku dniach spędzonych w Barcelonie, w obliczu wciąż uszczuplającego się konta (w tym momencie wydatki przekroczyły już zakładany pułap) postanawiamy jechać dalej.
Do Nicei zabiera nas nocny pociąg. Tu również jedziemy kuszetką.
W przedziale jedziemy z dwoma amerykanami z Nowego Jorku, oraz dwoma Azjatkami. Młodzi Amerykanie z Polską kojarzą tylko nazwę Auschwitz, chociaż jeden mówi, że jego babka była Polką. Ci nie przypadają nam do gustu. Są trochę przytępi: śmieją się z Chinek mówiących między sobą w swoim języku, podczas gdy te, jak się wcześniej przekonaliśmy, znają angielski. W zasadzie mają z całej szóstki najgorzej: tylko ich język wszyscy rozumieją
Nicea (Francja)
Niesamowite miasto, niesamowite morze.
Francuskie Cote d’Azure, czyli Lazurowe Wybrzeże. Woda ma rzeczywiście lazurowy kolor.
Na razie jesteśmy krótko w Nicei, bo dowiadujemy się, że kemping w jest tu tylko jeden. Polecają nam natomiast miasteczko Villeneuve-Loubet, gdzie możemy szybko dojechać (całe wybrzeże połączone jest siecią kolei i autostrad), a gdzie znajduje się znacznie więcej kempingów.
Villeneuve-Loubet
Miasteczko jest piękne, szkoda że mieszkamy na dalekich przedmieściach.
Ot, takie tam miasteczko, nic specjalnego wydawało by się. Pociąg zatrzymuje się na stacji. Kemping mamy trzy gwiazdkowy. Prysznice i toalety są bardzo zadbane. Trafiamy jednak na problem: nie możemy wbić śledzi od namiotu. Ziemia jest tak twarda że po prostu się gną(a może również dlatego, że na miejscu rozsypano żwir?),. Mocujemy go jednak do płotka, starego słupka i ostatecznie obciążamy kamieniami – ważne że stoi w miarę stabilnie. Wygląda jednak trochę śmiesznie, tak że mały Niemiec(ok. 5 lat) pokazuje go swojemu tatusiowi, którego specjalnie przyprowadza w to miejsce.
Bez zbędnego przeciągania idziemy nad morze. Po drodze odwiedzamy jeszcze InterMarche, gdzie będziemy zaopatrywać się w trakcie całego naszego pobytu tutaj.
Aby dojść nad morze należy pokonać najpierw ulicę, potem tory kolejowe, a następnie kolejną ulicę. Jest tak, ponieważ na wybrzeżu linie kolejowe i autostrady ciągną się wzdłuż morza. Codzienne przechodzenie po pewnym czasie irytuje i zaczyna męczyć – trzeba uważać na naprawdę szybko jadące samochody i motory.
Plaża na Cote d'Azur to specyficzne miejsce. W naszej mieścinie ma ona szerokość ok. 7 metrów. Cała pokryta jest kamieniami (nie ma tam piasku!), które w południe rozgrzewają się na tyle, że chodzenie po plaży bez klapek jest niemożliwe. Kamienie są na tyle jednak gładkie że da się na nich położyć z ręcznikiem – nie jest może extra wygodnie, jednak można się przyzwyczaić. Czasem tylko trzeba wstać i wyrzucić spod ręcznika niewygodny kamień.
Nicea
Następnego dnia, po wylegiwaniu się na plaży postanawiamy zwiedzić Nicee. Doszliśmy jednak do wniosku, że każdy z nas chce zobaczyć coś innego, więc umawiamy się, że zwiedzamy i wracamy osobno, a spotykamy się w naszej miejscowości.
Ja szczególnie polecam przejść się wzdłuż nabrzeża. Jest ono ciekawie zabudowane. Warto udać się do portu, w którym spodobają się widoki wpływających/wypływających olbrzymich promów. Warta zobaczenia jest również wielka góra (Chateau), o której później.
Wracając, mam okazję przypadkiem porozmawiać z człowiekiem, który przyjechał do Francji, aby pracować. Mówi, że lubi Nicee, ponieważ to świetne miasto, oraz z powodu pięknych dziewczyn z całego kraju, które można tu spotkać. Co do samej Francji, opowiada, że nie żyje mu się tu może źle, ale nie jest to kraj z jego marzeń.
Filip natomiast podczas powrotu poznał młodą Francuzkę, która w Nicei studiowała. Najśmieszniejsze, że rozmawiał z nią(a raczej porozumiewał się?) dość długo, chociaż on nie znał francuskiego, a ona angielskiego.
Villeneuve-Loubet, Nicea
Mija noc, a rano Filip czuje się chory, postanawia wiec zostać i „odchorować swoje” w namiocie. Ja jadę do Nicei.
Mamy ze sobą co prawda lekarstwa, ale Filip sugeruje że potrzebuje czegoś skuteczniejszego. Kupuję mu więc Fervex. Cena to ok. 5E, przy czym z aptekarzem da się porozmawiać płynnie po angielsku.
Po angielsku także można płynnie porozumieć się z kasjerką na dworcu, oczywiście w kasie międzynarodowej, gdzie udałem się, ponieważ chcieliśmy wcześniej zarezerwować bilety. Pierwszy plan powrotu do ojczyzny obejmował podróż dalej przez Mediolan, do Pragi, a stamtąd do Berlina. Z powodu naciągniętego już budżetu chcieliśmy jednak przeskoczyć drogie Włochy i zamiast Mediolanu odwiedzić Ljubljane, stolicę Słowenii. W kasie jednak dowiedziałem się że francuscy kolejarze rozpoczęli strajk, tak więc od jutro we Francji kursują tylko pociągi dalekobieżne. My natomiast, żeby dojechać tak jak chcieliśmy(lub nawet z naszej małej miejscowości do Nicei), musieliśmy posługiwać się regionalnymi. Zły wracam.
W Villeneuve-Loubet jemy z Filipem posiłek. Potem on kontynuuje swoją kurację, a ja wybieram się na zwiedzanie naszego miasteczka.
Aby dojść do samej wioski, trzeba przejść kawałek. Przedmieścia zapełnione są różnymi hipermarketami, czy stacjami, z uwagi na bliską autostradę. Tutaj cała okolica robi zakupy. Jednak idąc dalej można dojść do malowniczo usytuowanego miasteczka (Villeneuve-Loubet Village). Dookoła niego znajdują się góry, przez które z jednej strony prześwituje morze. Miasto wydaje się być wyryte w skale. Wspinam się uliczką nachyloną pod kątem ok. 30 stopni na wzgórze z zamkiem(zamkniętym niestety), z którego mogę podziwiać całą okolicę. W pobliskim parku akurat organizowana jest jakaś zabawa dla dzieci.
Widać że mieszkańcy tego miasta poruszają się raczej samochodami: chodniki, o ile są, to są bardzo wąskie. Ciekawy jest widok jeźdźców na koniach, którzy poruszają się wzdłuż ścieżek rowerowych.
Wieczorem Filip – znudzony patrzeniem w cztery „ściany” namiotu – wychodzi z niego w końcu na kolację.
Następnego dnia Filip czuje się już zdrowy. Dzień spędzamy głównie na plaży.
W tym miejscu opowiem o jednym zdarzeniu, które pokazuje, jak wysoką kulturę osobistą mają Francuzi. Siedząc na plaży, zauważam, że obok mnie (w odległości ok. 2m) spadł niedopałek papierosa. Rzucił go młody chłopak, który stał wyżej i podczas rozmowy ze znajomymi po prostu nie zauważył, że ktoś jest poniżej (było już ciemno). My tą sytuację kompletnie zignorowaliśmy, ponieważ niedopałek w nikogo z nas nie trafił. On natomiast zsunął się po kamieniach i zaczął się tłumaczyć i przepraszać.
Na koniec dnia robimy sobie krótką przechadzkę po obrzeżach miasta. Trafiamy na hipermarket, gdzie 1/6 asortymentu to wino. W telewizji widzimy, że mówią coś o Polsce. Nie mamy jednak pojęcia o czym(po powrocie okazuje się, że oczywiście o wypowiedzi Kaczyńskich). Kupujemy kanapki, pakowane w plastikowe opakowan
Zydzi maja to juz za soba