18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (5) Soft (2) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: 56 minut temu
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 13:56

#europa



FBI oficjalnie rozpoczęło wdrażanie najnowocześniejszego projektu rozpoznawania twarzy, który pomoże w ich wysiłkach gromadzenia i archiwizacji informacji na temat każdego Amerykanina, kosztem jednego miliarda dolarów.

Federalne Biuro Śledcze przeszło kolejny kamień milowy w rozwoju nowej generacji programu identyfikacji (NGI) obecnie wdrażając bazy danych wywiadowczych w nieustalonych lokalizacjach na terenie całego kraju, możemy dowiedzieć się z artykułu, który pojawił się w tym tygodniu w gazecie New Scientist. FBI po raz pierwszy nakreśliło projekt w 2005 roku, tłumacząc Departamentowi Sprawiedliwości w dokumencie z sierpnia 2006 (PDF) ,że ich nowy system będzie służył jako aktualizacja obecnego, zintegrowanego, zautomatyzowanego systemu identyfikacji odcisków palców (IAFIS), który śledzi obywateli z rejestrów karnych w całej Ameryce.

"Program NGI jest zbiorem inicjatyw, które będą albo poprawiać albo rozbudować istniejące biometryczne usługi identyfikacyjne," wyjaśnił w tamtym czasie administrator programu Departamentowi Sprawiedliwości, dodając, że projekt "obejmie zwiększenie zakresu przetwarzania informacji i zapotrzebowanie na współdzielenie informacji dla wsparcia antyterrorystycznego".

"Misją Biura Programu NGI jest zmniejszenie terrorystycznych i przestępczych działalności poprzez poprawę i rozszerzenie identyfikacji biometrycznej i usług dostępu do historii kryminalnej poprzez badania, oceny i wdrażanie zaawansowanych technologii w środowisku IAFIS."


Agencja podkreśla, "W związku z inicjatywą NGI, FBI będzie w stanie świadczyć usługi mające na celu zwiększenie interoperacyjności pomiędzy zainteresowanymi stronami na wszystkich szczeblach administracji rządowej, w tym lokalnych, stanowych, federalnych i międzynarodowych partnerów." Aby tego dokonać, rząd obecnie wdraża łączenie baz danych zdjęć i informacji osobistych, kogokolwiek w ich dokumentacji z oddziałami na całym świecie, dzięki technologii, przy której zbieranie odcisków palców wydaje się być dziecinną zabawą.

Według raportu FBI z 2006 roku, program NGI wykorzystuje "wyspecjalizowane wymagania w obszarze działań niejawnych, rozpoznawaniu twarzy i multimodalnych obszarach Biometryki", które "pozwolą FBI na stworzenie systemu identyfikacji linii papilarnych terrorystów, który jest kompatybilny z innymi systemami; na zwiększenie dostępności i liczbę terrorystycznych zapisów daktyloskopijnych IAFIS oraz zapewni możliwości przeszukiwania dłoni"


Ale czy to jest wszystko? Podczas prezentacji w 2010 roku (PDF) stworzonej przez biometryczne centrum wywiadowcze FBI, agencja określiła dlaczego technologie rozpoznawania twarzy, muszą być przyjęte. Konkretnie, FBI powiedziało, że technologia może być wykorzystywana do "identyfikacji osób za pomocą publicznych zbiorów danych" oraz do "prowadzenia automatycznego nadzoru w miejscach widokowych" oraz "śledzenia ruchów osób". Jednym słowem NGI jest czymś więcej niż tylko bazą zdjęć pomieszaną z bazą odcisków palców. FBI przyznało, że ich zamiarem jest to by technologia przekroczyła możliwości jedynie wyszukiwania przestępców, ale zawierała spektakularne możliwości dozoru. W całości system ten jest czymś o czym słyszano jedynie w realiach science fiction.

Artykuł New Scientist podaje, że badanie z 2010 roku wykazało, iż technologia wykorzystywana przez NGI jest na tyle dokładna by wybierać podejrzanych z puli 1,6 mln zdjęć policyjnych w 92% przypadków. System został w tym roku przetestowany na próbę w stanie Michigan i został już dopuszczony jako program pilotażowy w Waszyngtonie, na Florydzie i w Północnej Karolinie. Obecnie wg raportu New Scientist z tego tygodnia, rozpoczęło się pełne wdrażanie programu, a FBI spodziewa się, iż infrastruktura wywiadowcza ma być wprowadzona w Stanach Zjednoczonych do 2014 roku.

W 2008 roku FBI poinformowało, że przyznało firmie Lockheed Martin Transportation and Security Solutions, jednemu z najbardziej faworyzowanych podwykonawców Departamentu Obrony, upoważnienie do projektowania, rozwijania, testowania i wdrażania systemu NGI. Thomas E. Bush III, były agent FBI, który pomagał rozwijać wymagania systemowe dla NGI, powiedział gazecie NextGov.com "pomysł, był taki aby móc podłączyć i wykorzystywać te identyfikatory i dane biometryczne." Z tymi danymi, które zostały zebrane bez większego nadzoru, oddanie osobistych informacji odnoszących się do milionów Amerykanów w ręce pracowników Pentagonu dopiero zaczyna otwierać problem swobód obywatelskich.

Jim Harper, dyrektor polityki informacyjnej w Cato Institute dodaje w NextGov, że śledczy parują technologie rozpoznawania twarzy z dostępnymi publicznie sieciami społecznościowymi w celu stworzenia szerszych profili. Rozpoznawanie twarzy "jest bardziej dokładne poprzez Google lub Facebook, ponieważ posiadają one od kilkudziesięciu do kilkunastu obrazów danej osoby, natomiast sądzę, że FBI ma jeden lub dwa zdjęcia policyjne," mówi. Gdy te pliki są następnie dostarczane do lokalnych, federalnych i międzynarodowych, baz danych organów ścigania oraz wywiadowczych baz danych, które obejmują wszystko, od zbliżeń gałek ocznych i tęczówki do internetowych zainteresowań mogą być następnie współdzielone między urzędami.

FBI spodziewa się, iż system NGI obejmie aż 14 milionów fotografii w momencie uruchomienia projektu za niecałe dwa lata, jednak tempo technologii i nowych stale tworzonych połączeń przez organy ścigania mogłyby pozwolić na stworzenie bazy danych, która przyćmiewa ten szacunek...

Źródło: prisonplanet.com/fbi-begins-installation-of-1-billion-face-recognition...


W Azji Południowo-Wschodniej, a konkretnie w Tajlandii, „wirus” podobny do HIV znaleziono wśród ludzi, którzy nie są zainfekowani HIV. Ci zakażeni mają rozstrojony system odpornościowy. Urzędnicy ds. zdrowia mówią, że ten nowy „wirus” HIV nie jest zakaźny, a zatem aż prosi się o pytanie: w jaki sposób ci ludzie zapadli na nową odmianę AIDS?

Ta infekcja nie rozprzestrzenia się w taki sam sposób, jak AIDS – uważa dr Sarah Browne, naukowiec z The National Institutes of Health (NIH) National Institute of Allergy and Infectious Diseases. Browne kierowała zespołem badawczym w Tajlandii i na Tajwanie, gdzie po raz pierwszy odkryto przypadki nowych zachorowań.

Choroba zdaje się być skierowana przeciwko ludziom o azjatyckim pochodzeniu, nawet tym, którzy mieszkają w USA.

Browne doszła do wniosku, że nowa forma wirusa powoduje, że ci zakażeni wytwarzają auto-antyciała, które blokują interferon-gamma, sygnał chemiczny, który pomaga ciału ludzkiemu w zwalczaniu infekcji. Nowa forma wirusa bierze sobie za cel ten właśnie impuls chemiczny i sprawia, że ofiara jest niezdolna do zwalczania infekcji – taka osoba staje się bezbronna w obliczu rozwijania się śmiertelnych chorób nawet wywoływanych przez zwyczajne zimno.

Browne reklamuje ten nowy typ wirusa jako “fazę dorosłą”, ponieważ „nie wiemy, co powoduje, że ludzie zaczynają wytwarzać te antyciała”.

W 1962 r., amerykański Senat otrzymał raport dotyczący spraw wojny chemicznej i biologicznej. To właśnie na podstawie rządowej umowy zostały poddane procesowi bioinżynieryjnemu wirusy typu HIV i Ebola, a wytwarzaniem zajęło się wojsko USA oraz laboratorium Biomedics, w którym zamawiano broń biologiczną. Wytworzyli oni wirusowego raka u małp, jaki można było potem użyć poprzez inżynierię genetyczną do zakażenia ludzi. Robert Gallo, pracujący dla The National Cancer Institute, był częścią tego projektu. Miliony ludzi zmarło wskutek tego sponsorowanego przez amerykański rząd projektu, mającego na celu depopulację pewnych grup ludności z powodu ich etnicznego dziedzictwa, a amerykański Kongres wiedział o tym i zatwierdzał jego użycie.

Zespoły naukowe z różnych instytucji, jak The Scripps Research Institute, The Rockefeller University, NIAID’s Vaccine Research Center i Duke University są ze sobą ściśle powiązane w wysiłkach zbadania, jak można wykorzystać system odpornościowy wbudowany w ludzkie ciało przeciwko całej sekwencji odmian HIV, jakie wciąż wychodzą na jaw.

W subsaharyjskim regionie Afryki odnajduje się formy HIV odporne na leki i które sprawiają, że aktualne metody lecznicze są całkowicie nieskuteczne.

W 2007 r. Merck przeprowadził próby szczepionkowe przeciwko HIV, a teraz okazuje się, że osoby biorące w nich udział są bardziej podatne na zachorowanie. Później, w 2009 r., eksperymenty na ludziach w Tajlandii wykazały, że korporacje farmaceutyczne dążą do wyprodukowania potężnej szczepionki, jaka spożytkuje generowane przez system odpornościowy antyciała jako odpowiedź na ich dylematy.

Nowe szczepionki skoncentrowały się na oszukaniu ciała ludzkiego przed odrzuceniem wirusa HIV wywołującego AIDS poprzez manipulacje dokonywane w systemie odpornościowym. Podejrzewa się, że taka mutacja zdolna jest pomagać ciału ludzkiemu w identyfikowaniu i neutralizacji wirusa.

Farmaceutyczny gigant Merck wraz z wojskowym personelem USA z komórki pod nazwą Military HIV Research Program, podejmowali próby utorowania drogi dla przemysłu szczepionek przeciwko HIV poprzez eksperymenty przeprowadzone w 2007 r. To pobudziło rozwój badań nad ludzkim systemem immunologicznym i nad tym, jak skutecznie manipulować jego działaniem.

Merck wrócił do Tajlandii by kontynuować eksperymenty na ludziach z 2007 r., aby przeprowadzić doświadczenia praktyczne nad nową formą immunizacji przeciwko HIV, jaka składać się będzie z dwóch oddzielnych szczepionek. Do Mercka dołączyły Johnson&Johnson, The National Institutes of Medicine i inne korporacje biotechnologiczne, które specjalizują się w badaniach nad wirusowymi skutkami genetycznie projektowanych wirusów i ich wpływem na system odpornościowy człowieka i zwierząt.

Finansowane przez The Gates Foundation, Wellcome Trust, National Institutes of Health i UE badania nad HIV oraz projekty badawcze szczepionek otrzymają zapewne wsparcie ze strony takich grup, jak The Global HIV Vaccine Enterprise.

Według corocznej publikacji The Special Cancer Virus Program, eksperymenty nad ludźmi w zakresie przyczyn powstawania raka oraz w dziedzinie wirusów immunosupresyjnych są zaawansowane i bardzo ważne.

Źródło: activistpost.com/2012/08/aids-like-disease-mysteriously-appears.html

Matthias Schulz, Der Spiegel

Aby odwiedzić sieć nieznanego pochodzenia tuneli nie trzeba wcale wybierać się w Andy czy inne miejsca, gdzie kwitły wielkie cywilizacje. Na obszarze od Hiszpanii po Węgry natknąć się można na tajemnicze podziemne korytarze o nieznanym przeznaczeniu, zwane w Niemczech „erdstallami”. Największa ich koncentracja przypada na Bawarię, choć pojawiają się także we Francji i Szkocji. Niektórzy badacze twierdza, że pochodzą one z neolitu. Do dziś tajemnicą pozostaje to dlaczego ich istnienie owiane było taką tajemnicą i czemu ich twórcy nie pozostawili po sobie żadnego śladu...

Beate Greithanner, właścicielka gospodarstwa mlecznego, wchodzi na porośnięte trawą zbocze Doblbergu w Bawarii i pokazuje na dziurę w ziemi: - Tu pasła się krowa i nagle wpadła – mówi. Pod nieszczęsnym zwierzęciem rozstąpiła się ziemia.

Dzień po utworzeniu się krateru, Rudi Greithanner, mąż Beate, postanowił zbadać otwór. Wpatrując się w ciemność czeluści zastanawiał się, czy mogła ona służyć za schron lub miejsce ukrycia skarbów. Kiedy wpełzł do środka okazało się, że to tunel, który stopniowo zagłębiał się w ziemię, tworzy meandry niczym jelita wielkiego prehistorycznego gada. W pewnej chwili rolnik był już tak daleko, ze nie słyszał, co dzieje się na górze. Spanikował, kiedy zaczęło brakować mu powietrza i szybko skończył swoją przygodę z eksploracją tunelu.

Greithannerowie, którzy mieszkają w miasteczku Glonn niedaleko Monachium są „właścicielami” tajemniczego podziemnego labiryntu, jakie w krajach niemieckojęzycznych zwie się „Erdstall”. Biegnie on pod ich posesją, mierzy co najmniej 25 m. długości i według specjalistów pochodzi ze średniowiecza. Nie wszyscy się jednak z tym zgadzają uważając, że erdstalle, które według legend stanowić mają mieszkanie mitycznych istot, są znacznie starsze.

Erdstall w Neustift im Mühlkreis w Austrii (fot. wandern.com)

Uczeni, którzy pojawili się na posesji Greithannerów pod koniec czerwca 2011 r. chcieli rozwiązać (przynajmniej częściowo) zagadkę labiryntu. Trzej członkowie tzw. Grupy Roboczej ds. Badań Erdstalli odstawili grubą betonową płytę zakrywającą wejście i weszli do środka.

Kierujący nimi Dieter Ahlborn przecisnął się przez korytarz mierzący jedynie 70 cm wysokości. Jego towarzysz, Andreas Mittermüller, musiał wyjść na zewnątrz kiedy poczuł się źle z powodu braku tlenu. Ahlborn szedł dalej, aż światło jego lampy ujawniło obecność rozkładającego się kawałka drewna. Badacz podniósł go ostrożnie wiedząc, że może być to poważna wskazówka w spekulacjach na temat wieku struktury. W międzyczasie ekipa z Krajowego Biura ds. Ochrony Zabytków z Monachium oznaczyła trasę tunelu kolorową taśmą, a następnie użyła do jego zbadania georadaru.

Prace badawcze w tym niezwykłym zabytku z dalekiej przeszłości trwają. Co ciekawe, podobne podziemne labirynty znajdowane są na obszarze od Hiszpanii po Węgry i nikt nie wie, dlaczego powstały. W samej Bawarii znaleziono co najmniej 700 podziemnych komnat, zaś w Austrii ok. 500. Mają one przeróżne lokalne nazwy takie jak „Schrazelloch” („Skrzacia dziura”) czy „Alraunenhöhle” („Grota mandragory”). Według legend, miały zbudować je i zamieszkiwać mityczne stworzenia. Inni wskazują, że korytarze stanowiły rozległy system ewakuacyjny z zamków i twierdz . [W Polsce legendy a nawet relacje o znajdowaniu podobnych tuneli są również dobrze znane, jednakże dowodów na ich istnienie do tej pory brak. Dla przykładu, opowieści o sieciach tuneli znane są dobrze mieszkańcom Jury Krakowsko-Częstochowskiej, a jeden z przykładowych podziemnych korytarzy miał ciągnąć się od zamku w Olsztynie do Jasnej Góry - przyp.tłum.]

W rzeczywistości tunele te mierzą często od 20 do 50 m. Większe z nich pozwalają, aby zmieścił się w nich wyprostowany człowiek, jednak aby przebyć inne, badacze musieli poruszać się kucając. Najmniejsze tunele mierzą zaledwie 40 cm średnicy.

Bawaria jest dosłownie „pocięta” siecią podobnych podziemnych tuneli i nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. Wiele z nich jest połączonych z miejscami dawnych osad. Niekiedy wejścia do tuneli znajdują się w starych domach, w pobliżu kościołów, ale i pośrodku lasu. Atmosfera w ich środku jest duszna i klaustrofobiczna, przez co bardziej przypominają one zwierzęce nory.

Wąski korytarz – duży problem

Jeśli ktoś ma ochotę na zwiedzanie tuneli, Vinzenz Wösner –właściciel zajazdu, oferuje wycieczkę „na czworaka” do tunelu w Münzkirchen w północnej Austrii. Podróż zaczyna się w bufecie, po czym schodzi się do piwnicy, gdzie znajduje się zakryty drewnianymi wrotami otwór. Jak mówi przewodnik, nie pozwala tam wchodzić ludziom z chorobami serca.

Loch ten nie ma praktycznego zastosowania jako spiżarnia lub schron, gdyż miejscami jest niezwykle wąski, a zimą wypełnia się wodą. Brak jakichkolwiek śladów użytkowania wskazywał, że dawniej nie służył on jako podziemna obora czy coś podobnego.

Temat konstrukcji sieci korytarzy nie jest poruszany w żadnym źródle historycznym. Archeologów z kolei zaskakuje fakt, że tunele te są całkowicie puste, jakby ktoś wysprzątał z nich wszystkie resztki lub jakby stanowiły mieszkanie dla duchów. W ich wnętrzu nie można natrafić na dosłownie nic.

Ich tajemnica do niedawna zgłębiana była jedynie przez archeologów-amatorów. Pionierem badań nad erdstallami był duchowny Lambert Karner (1841 – 1909). Według jego relacji, udało mu się dostać do 400 podobnych struktur, w których oświetlał sobie drogę chybotliwym płomieniem świecy i „czuł się jak robak”.

Korytarze te stały się potem tematem często dziwacznych rozważań dla historyków. Spekulowali oni, że stanowiły one „zimowe schrony dla plemion teutońskich” lub więzienne lochy dla osób niepełnosprawnych. Wyjaśnienia zorientowane bardziej „ezoterycznie” mówiły o nich jako o „miejscach pustki”.

Ahlborn, który stara się wyjaśnić zagadkę Erdstall połączył w swej grupie siły wielu dziedzin. W badaniu tuneli udział biorą speleolodzy, geografowie i inżynierowie, tacy jak Nikolaus Arndt, który pracował przy budowie metra w Indiach i systemu kanalizacji na libijskich pustyniach.

Półki i nisze są charakterystycznymi elementami erdstalli. Czy służyły za miejsce spoczynku skrywającym się w nim ludziom?

Wystawa, która powstała w bawarskim Passau ma za zadanie przybliżyć ludziom tajemnicę tych struktur, nazywając je „największa zagadką Środkowej Europy”. Uważa się, że 90% z nich nadal czeka na odkrycie lub zbadanie. O tym, jak trudno natrafić na te konstrukcje świadczy historia Jozefa Wasmeiera z Beutelsbach w Dolnej Bawarii. Niedaleko jego gospodarstwa znajdował się zamek, który zburzono w XVIII w. – Zgodnie z legendami, z wzgórza zamkowego odchodziła sieć tuneli – mówi Wasmeier, który wraz z kilkoma przyjaciółmi postanowił się do nich dokopać. Kopali dzień po dniu, głównie wieczorami, aż ostatecznie natrafili na podziemny loch. Prowadził on do dość unikatowej galerii, ze ścianami wykonanymi „z piasku”. Korytarz prowadził 4 m. w dół, po czym meandrował dalej. Na końcu zwężał się.

Sam znalazca, rolnik, czuje czasem wielki spokój po wejściu do tunelu: - Ma się wrażenie, że jest się Indianinem Hopi – mówi. Oni również przesiadują w jaskiniach, kiedy chcą otrzymać odpowiedź na jakieś pytanie.

Jak stare są jednak te tunele? Członkowie grupy badawczej byli tak zdeterminowani w poszukiwaniu odpowiedzi, że z własnej kieszeni sfinansowali badania próbek pyłków. Przeprowadzono także kilka prób datowania metodą radiowęglową, która wykazała, że korytarze powstały między X a XIII w. Kawałki węgla drzewnego znalezione w Höcherlmühle wskazywały jednak, że pochodzą one z okresu między 950 a 1050 r.

Wasmeier wewnątrz tunelu (fot. Ben Behnke / Der Spiegel)

Innego zdania jest Heinrich Kusch z austriackiego Grazu, który wskazuje, że wyniki te nie są poprawne i nie mówią o prawdziwym wieku tuneli. Przypuszcza on, że powstały one przed 5000 lat, w epoce kamienia. Kusch przez kilka lat poszukiwał tych „wrót do świata podziemnego” w austriackim Steiermarku. Analizy wskazywały jednak, że tunele są pozostałością po średniowieczu i okresie „wędrówki ludów” (IV-VI w.), kiedy plemiona opuszczały swe siedziby i porzucały miejsce spoczynku przodków. Sugerowano, że podziemne tunele stworzono w celu ich kultu.
Jasne jest, że zostały one wykopane przez profesjonalistów. Zygzakowate tunele tworzono po to, aby uniknąć nacisku gleby, bowiem nie używano w nich systemu podpór. Z kolei w początkach XIII w., wejścia do tuneli zasypano gruzem, który zawiera ślady gotyckiej ceramiki.

Ale to nie jedyne kontrowersje związane z tunelami. Niektórzy wierzą, że używano ich jako lochów dla kryminalistów, zaś w opinii innych miały one znaczenie lecznicze, a chorzy pozostawiali w nich swoje przypadłości. Pojawią się także opinie mówiące, że używali ich druidzi.

Dzięki międzynarodowym wysiłkom udało się ustalić nowe fakty. Okazuje się, że podobne podziemne galerie znaleźć można w Irlandii, Szkocji, a także w pewnych miejscach w środkowej Francji. Ich układ odpowiada w dziwny sposób trasom wędrówek iroszkockich mnichów, którzy przybyli z celtyckiej północy odbywając wędrówki po kontynencie w charakterze misjonarzy.

Ahlborn spekuluje, że wczesnochrześcijańscy misjonarze przywieźli także ze sobą pewne pogańskie przekonania, które stanowiły pozostałości po druidycznych koncepcjach życia po życiu. Właśnie w nich swój początek mogą mieć tajemnicze korytarze. Być może służyły one jako „więzienia” dla demonów, złych karłów lub nieumarłych. Niektóre z nich zawierają śladowe ilości kamieni budowlanych lub szczątki drzwi lub zamków. W korytarzu z Bösenreutin niedaleko Lindau nad Jeziorem Bodeńskim widnieje wizerunek ogoniastego gnoma. Czy były to zatem świątynie dla przesądnych?

Hipoteza schronów

Takie wyjaśnienie nie zadowala wszystkich a jedną z takich osób jest Josef Weichenberger, który uważa erdstalle za „zwykłe schrony”. Ten archiwista od 34 lat przeczesuje podziemne labirynty, o których co jakiś czas informują go natrafiające na nie ekipy budowlane. Nie ma dla niego ani zbyt ciasnych, ani zbyt wilgotnych korytarzy.

Według Weichenbergera, tunele w jego rodzimej Austrii powstały w XI w., kiedy trwała wędrówka Bawarskich rolników na wschód, w poszukiwaniu ziem leżących nad Dunajem. Starając się wydrzeć swe poletka dziczy, nie byli oni całkiem bezpieczni, gdyż swą aktywność nasilali Madziarowie. Według badacza, erdstalle stanowiły schrony, w których skrywali się gospodarze wraz z dobytkiem i używano ich jeszcze w XVIII w.

W wersji Weichenbergera, uciekinierzy zasiadali w podziemnych dobrze ukrytych galeriach, kiedy napastnicy bezskutecznie przeczesywali domostwo w poszukiwaniu dóbr. Oferuje on także wzmiankę źródłową opowiadającą historię kobiety przebywającej w erdstallu, która bojąc się wykrycia, udusiła swoje płaczące dziecko.

Jeden z ostatnich przebadanych przez Weichenbergera korytarzy biegnie pod kościołem w austriackim Kleinzwettl, który stanowił niegdyś fortecę, pod którą rozciąga się szereg korytarzy o długości 62 m., do których wejście znajduje się pod granitową płytą.

Aby uwiarygodnić swą teorię, Weichenberger zaryzykował nawet survivalowy eksperyment, w którym wraz z dwoma kolegami zamknął się w erdstallu na 48 godzin. Test udał się, choć głównie doskwierał im brak tlenu. Kiedy oddychanie stało się uciążliwe, opuścili oni kryjówkę.

Skomplikowany układ erdstallu z miejscowości Bad Zell w Austrii

Co to jednak oznacza?

Niektóre z tuneli rzeczywiście używane były jako schrony, ale w znacznie późniejszym okresie – mówi Ahlborn dodając, że niekiedy służyły też za toalety lub zsypy na śmieci.

Austriacka speleolog, Edith Bednarik jest także pewna, że nie umożliwiały one skutecznej ochrony przed niebezpieczeństwem. Wskazuje ona m.in., że większości tuneli brak bardziej przestrzennych sal, gdzie mogliby pomieścić się ludzie. Ciasne i pozbawione powietrza korytarze nie posiadają także „wyjść awaryjnych”, czyli alternatywnych dróg ewakuacji ani systemów wentylacji i z pewnością dla uwięzionych w nich ludzi stałyby się śmiertelnymi pułapkami. Jeśli jednak ludzie średniowiecza zdołali w jakiś sposób upchnąć się w tych korytarzach, dlaczego są one zupełnie puste? Wygląda na to, że nikt nigdy w nich niczego nie zgubił, ale nawet nie pozostawił śladów jedzenia czy pochodni.

Z tych tajemniczych przyczyn erdstallom przypisuje się funkcję sakralną, a dla wielu szczególnie atrakcyjna wydaje się idea „komnat dusz”. Zgodnie z nią, tunele stanowią miejsca, w których dusze zmarłych oczekują drugiego przyjścia Jezusa, kiedy powoła on ich z powrotem do życia. Idea czyśćca utrwaliła się w XII w. i pozwalała duszom osób grzesznych na dostanie się do nieba. Groty mogły być zatem wykorzystywane w tym właśnie religijnym celu.

Niestety, pogląd ten nie wyjaśnia dlaczego struktury te stanowiły taki sekret i dlaczego erdstalli nie ma w Szwajcarii czy choćby w Schwarzwaldzie. Na chwilę obecną tajemnica ta pozostaje nierozwiązana. Na temat podziemnych tuneli nie powstała dotąd żadna rozprawa doktorska a uczeni prawie nic o nich nie wiedzą…

Źródło: Infra.pl

Janusz Palikot powiedział, że jest zwolennikiem likwidacji wszystkich państw narodowych, i stworzeniem jednolitego państwa europejskiego.

Tylko zjednoczona Europa będzie mogła stawić czoło wyzwaniom, które przed nami stoją. Gdybyśmy mieli choćby możliwość posiadania jednych wspólnych euroobligacji, to już o 3-4 proc. jako cala Europa zaoszczędzilibyśmy na kosztach finansowych. Gdybyśmy wspólnie jako Europa mieli możliwość zakupu od Rosji surowców takich jak choćby gaz i ropa, to polskie firmy miałyby niższe ceny. Jest wiele bezpośrednich korzyści z likwidacji państw europejskich. Nie byłoby wojen w Europie. Polska mogłaby tylko zyskać na wspólnym europejskim państwie– mówi szef Ruchu Imienia Samego Siebie w wywiadzie dla portalu Onet.pl


Palikot twierdzi również, że językiem urzędowym państwa europejskiego miałby być angielski, zaś polski miałby być jedynie językiem lokalnym. Konstytucja RP, godło i flaga to są symbole nacjonalizmu, które często prowadzą do antagonizmów, a w konsekwencji do wojen. Konstytucja, godło i flaga nie są potrzebne ani Polsce, ani Włochom, Francuzom i innym państwo europy. Więcej zyskamy jeśli pozbędziemy się tych fałszywych symboli – twierdzi parlamentarzysta opłacany z budżetu polskiego państwa…

Źródło: narodowcy.net
Najlepszy komentarz (59 piw)
BongMan • 2012-09-02, 13:55
Mr.Lumberjack napisał/a:

Janusz Palikot powiedział, że jest zwolennikiem likwidacji wszystkich państw narodowych, i stworzeniem jednolitego państwa europejskiego.


Jestem za! Z tym że:
- państwo nazywać się będzie Rzeczpospolita Polska
- język, flaga, godło i hymn będą polskie
- kultura i obyczaje będą polskie
- państwo będzie całkowicie świeckie
- rządzić będzie jedna mądra osoba, Polak
- każdy kto jest innego koloru niż biały, nie będzie miał tu wstępu
Europa bez Polski na mapie?
Mr.Drwalu • 2012-09-02, 13:29


Brak "twardych" ustaleń w sprawie wschodnich granic Niemiec , porozumienia pomiędzy Rosją a Niemcami stawiają Polskę w pozycji niepotrzebnej już marionetki potężnych sił władających tym światem.

Postępująca obecnie likwidacja polskich elit patriotycznych, a szczególnie kadry oficerskiej , jednoczesna likwidacja majątku narodowego , dezintegracja systemu szkolnictwa i służby zdrowia świadczą dobitnie, że nieuchronnie zbliża się ostateczne rozwiązanie niewygodnej „kwestii polskiej” w Europie.

Likwidację Polski zaplanowano już w układzie poczdamskim z tego powodu reprezentacja Polski nie brała udziału w żadnych sprawach dotyczących Europy i Świata. Nie było jej reprezentacji w czasie rozmów i nie było nawet w paradzie zwycięzców.

10 lat okupacji

Karą za udział w II wojnie światowej była okupacja architektów zła czyli Austrii i Niemiec.

Na konferencji poczdamskiej ustalono że okupacja Austrii będzie trwała 10 lat i rozpoczęła się już w 45 roku. Ale okupantami były nie dwie strony czyli Alianci i ZSRR tak jak chcieli sowieci ale cztery państwa. O ile w pewnym sensie strony okupacji doszły do porozumienia to w chwili wycofania wojsk sowieckich z Austrii w 1955 roku powstał bardzo niebezpieczna napięta atmosfera. Rosja , która w stosunku do Niemiec zdołała odnieść polityczny sukces postanowiła w ten sam sposób egzekwować swoje prawa na terenie Austrii.

40 lat okupacyjnej kontrybucji , a czas trwania „żelaznej kurtyny”

Karna okupacja Niemiec miała trwać znacznie dłużej bo 40 lat. Państwa alianckie zdecydowały się przyjąć inną strategię dla Niemiec i dążyły do szybkiego ich wzmocnienia traktując ten kraj przynajmniej początkowo jako naturalne przedmurze Europy Zachodniej.

„Od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem zapadła żelazna kurtyna dzieląc nasz Kontynent. Poza tą linią pozostały stolice tego, co dawniej było Europą Środkową i Wschodnią. Warszawa, Berlin, Praga, Wiedeń, Budapeszt, Belgrad, Bukareszt i Sofia, wszystkie te miasta i wszyscy ich mieszkańcy leżą w czymś, co trzeba nazwać strefą sowiecką, są one wszystkie poddane, w takiej czy innej formie, wpływowi sowieckiemu, ale także - w wysokiej i rosnącej mierze - kontroli ze strony Moskwy.”

Winston Churchill

Cztery strefy okupacyjne Niemczech funkcjonowały podobnie jak w Austrii od 1945 roku do 1949 czyli do czasu realizacji pierwszego etapu ustaleń poczdamskich dotyczących PODZIAŁU EUROPY i dalszych losów Niemiec. OD TEJ CHWILI zaczął obowiązywać 40-o letni okres kontrybucyjnej okupacji Niemiec i …Europy Środkowej przez Związek Radziecki. Był to również czas , który miał przygotować ZSRR do wejścia do grona państw cywilizowanej Europy. Miał stworzyć bogactwo, dzięki któremu sowieci wzbogacą się i które później będą mogli „odsprzedać” Europie Zachodniej a dokładniej władającym tam korporacjom zachodnim.

„Zwrot” do Europy czyli „Pacta sunt servanda”

W 1989 roku gdy rozpoczyna się 40 rok od utworzenia podzielonych Niemiec , Polska rozpoczęła tzw. „przemiany ustrojowe” . Wielu badaczy współczesnej historii Polski wskazuje na fakt manipulacji za strony sowietów oraz ich niezwykle aktywny udział w tzw. procesie pokojowej przemiany czyli „okrągłego stołu”. W kolejnych kilku miesiącach po "okrągłym stole" pada „mur berliński” , a DOKŁADNIE przed upływem 40 roku okupacji NRD podpisany zostaje kolejny pakt ratyfikowany obok NRD i RFN przez cztery dawne mocarstwa okupacyjne: Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię, Francję i oczywiścieZwiązek Radziecki.

Wielkość tej manipulacji wskazuje , że to ledwie przygrywka do ostatecznego rozwiązania niewygodnej kwestii Polskiej. Zdradzieckie wezwania czołowych polskich polityków do dobrowolnego podporządkowania Europy Niemcom , do rezygnacji z tożsamości narodowej wskazują że czeka nas dalszy ciąg fascynujących „przemian” . Natomiast trwająca od kilku lat faktyczna , fizyczna likwidacja wszelkich środowisk , które celowo czy też w sposób niezamierzony wręcz przypadkowy mogą doprowadzić do niekontrolowanego apetytu Polaków na niezależność świadczy o tym, że jeszcze w tym pokoleniu dowiemy się że w światowych planach nas Polaków w ogóle nie było.

Konstytucja niemiecka mimo zawartych z Polską porozumień nie jest jednoznaczna w sprawie ziem tzw. „odzyskanych” , a twarde porozumienia międzynarodowe praktycznie nie istnieją . Badając sprawę głębiej można pokusić się o stwierdzenie, że wschodnia granica Niemiec jest nadal sprawą otwartą.

Utwierdzenie syjonizmu na terenach polskich, fałszywe zadłużenie i kontrybucje wobec Izraela oznaczają, że sprawa jest już nie poważna ale rozpaczliwa. Polska znaczy Polin czyli tu spocznij. Planowany wkrótce kolejny rozbiór Polski nie zaszkodzi tym którzy swojej ziemi nie mieli od tysięcy lat i od kilku wieków czują się dobrze na całym globie.

Świeczka nim zgaśnie rozbłyska na chwilkę jaśniej, taki los czeka Polskę, jej współczesnych „bohaterowów” oraz ich „zasługi” na polu rzekomych „wielkich przemian ustrojowych”.


Niezbyt tajne "publiczne" dokumenty:

pl.wikipedia.org/wiki/%C5%BBelazna_kurtyna
pl.wikipedia.org/wiki/Konferencja_poczdamska
pl.wikipedia.org/wiki/Okupacja_aliancka_Austrii
pl.wikipedia.org/wiki/Okupacja_aliancka_Niemiec_i_Austrii
pl.wikipedia.org/wiki/II_wojna_%C5%9BwiatowaDziwna_wojna
pl.wikipedia.org/wiki/Niemiecka_Republika_Demokratyczna
pl.wikipedia.org/wiki/Niemcy_Zachodnie
pl.wikipedia.org/wiki/Okr%C4%85g%C5%82y_St%C3%B3%C5%82_(historia_Polski)
pl.wikipedia.org/wiki/Zjednoczenie_Niemiec
Czego dowiedziałem się na temat Libii
J................. • 2012-08-11, 15:26
Interesujący filmik, obrazujący dyktatora Libii i jego politykę uciskania swego narodu:



Cytat:

Przyczynę dla której „Zachod" (po słowacku 'sracz') chciał koniecznie zlikwidować Kadafiego i jego Socjalistyczną Republikę najlepiej przedstawia ten filmik. Dowiecie się z niego dlaczego Libia została krajem przeznaczonym do likwidacji.

Link do "Zielonej Księgi"
911-truth.net/other-books/Muammar-Qaddafi-Green-Book-Eng.pdf

Najlepszy komentarz (46 piw)
the_satyr • 2012-08-11, 15:54
Wszyscy już nas jebią bez wazeliny i każdy o tym wie. A najbardziej mnie rozpierdalają ludzie którzy jeszcze wierzą telewizji, nie rozumiem po co oglądać to pudło.
Wprowadzenie w życie takich zmian jak proponowała ACTA sprawi ,że odbiorą nam ostatnie źródło informacji i możliwości usłyszenia "drugiej strony". Internet to jedyne źródło gdzie mogłem się dowiedzieć o czymś takim jak Zielona Księga Kadafiego...
Przypadkiem trafiłem na bardzo przyjemną relację podróży po europie zachodniej więc pomyślałem o was sadole. Tekst jest bardzo długi, ale mi to nie przeszkadzało więc myślę, że i tu znajdą się ludzie, którzy uprawiają, kochają turystykę. Relacja jest co prawda trochę stara (2007r.) i mogą się pojawiać pewne nieścisłości np. kurs euro, ale myślę że to nie będzie przeszkadzało . Podkreślam, że tekst nie jest mojego autorstwa (autor podany na dole )

Relacja z trzytygodniowej (5-25.6.2007) podróży w raz z moim przyjacielem Filipem po Europie Zachodniej, z wykorzystaniem biletu kolejowego InterRail. Podróż przebiegała przez Niemcy, Holandię, Francję i Hiszpanię.



Słowem wstępu
Zastanawiałem się czy warto spisywać relację z tej podróży po polsku: Europa Zachodnia to przecież nie tak odległe miejsca, a i większości Polaków jest dobrze znana(przynajmniej w części). Nie udało nam się też zrealizować całego planu: nie odwiedziliśmy Włoch i Czech. Doszedłem jednak do wniosku, że zawsze znajdzie się ktoś, komu chociaż część tego tekstu może okazać się przydatna. Miło też będzie przeczytać go po latach i przypomnieć sobie szczegóły tej wyprawy.

Czy warto było jechać? Napewno tak. I to nie tylko żeby być w znanych miejscach, czy widzieć piękne widoki. Największym zyskiem z tej podróży jest przekonanie się o tym, jak żyją inni ludzie. Bo chociaż kolej we Francji i Niemczech działa i wygląda podobnie, to jednak ludzie są inni, tak jak ich życie.

Przygotowania
Największy wpływ na plan podróży miał oczywiście budżet, jaki planowaliśmy na nią przeznaczyć: Europa Zachodnia nie należy do tanich miejsc. Silny kurs Euro (ok. 3,9 zł) sprawia, że „europejskie ceny” dla polaka wydają się bardzo wysokie.

Transport
Na początku zastanawialiśmy się nad podróżą samochodem. Z paru powodów jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu:
- żaden z nas nie kierował samochodem do tej pory po tak dużych miastach jak Paryż, czy Madryt,
- w przypadku awarii samochodu ewentualne koszty naprawy mogłyby być za granicą bardzo wysokie,
- fakt, że samochodem trzeba by się „opiekować", szukać miejsc parkingowych, stać w korkach itd. Teraz już wiemy też, że z Francji wrócił by poobijany.

Na szczęście znaleźliśmy ofertę InterRail (www.interrail.net), która pozwala kupić bilet kolejowy po przystępnej cenie i na tym jednym bilecie (z niewielkimi dopłatami) podróżować po całej Europie.

Wybraliśmy bilet ważny przez 22 dni, który pozwalał na poruszanie się po praktycznie całym terenie europy zachodniej (cena: ok. 307E). Bilet można zakupić w kasie międzynarodowej PKP, lub poprzez Internet.

Z biletem trzeba obchodzić się uważnie: zniszczenie go wiąże się z koniecznością wykupywania biletów kolejowych po normalnej cenie. A ta potrafi być naprawdę wysoka. Na stronie Deutshe Bahn (www.bahn.de) można się o tym przekonać. Jest to również dobre miejsce gdzie możemy sprawdzić połączenia na pociągi w całej Europie. Po zunifikowaniu kolei, nie stanowi problemu np. wykupienie we Francji biletu między Niemcami a Holandią.

Bagaże
Podróż odbywaliśmy z plecakami.

Dobry plecak to podstawa: musi być na tyle wygodny i lekki, aby nie utrudniał poruszania się. Czasem do pokonania pieszo z plecakiem jest kilkaset metrów / kilka kilometrów, w tym wiele schodów, wzniesień itd. Mimo doskonale rozwiniętej komunikacji, w europejskich metropoliach wciąż są miejsca do których trzeba po prostu dojść pieszo. Dlatego warto wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Zbyt duży plecak może nie zmieścić się do schowka w schronisku młodzieżowym, na półkę w pociągu, czy też może przeszkadzać, gdy będziesz poruszał się z nim metrem.

Plecak musi być także wytrzymały. Gdy rozerwie się w czasie pobytu w innym kraju, możliwe, że będziesz musiał kupić nowy plecak: jest to problem i dodatkowy wydatek.

Cytat:

Warto przemyśleć także, co zabieramy ze sobą. Poniżej znajdziesz listę przedmiotów, które okażą się przydatne:
• kurtka (zawsze może okazać się, że zacznie padać, lub trafi się zimny dzień),
• bluza,
• długie spodnie i krótkie spodenki,,
• zapas bielizny, tak abyśmy nie musieli zbyt często jej prać,
• wygodne buty do chodzenia (z dodatkowym obciążeniem, chodzenie w niewygodnych butach może być trudne i męczące),
• okulary przeciwsłoneczne i/lub czapka z daszkiem (w Hiszpanii czy na Wybrzeżu Lazurowym okulary są niezbędne), olejek do opalania,
• klapki, japonki lub sandały – czasem jest tak gorąco, że chodzenie w zwykłym obuwiu odpada,
• rolka papieru toaletowego (są pociągi/kempingi/toalety w których po prostu go nie ma, szczególnie w Hiszpanii),
• otwieracz do wina/piwa (odwiedzić Francję i nie pić wina?),
• kubek, miska (umożliwiająca np. przyrządzenie czegoś z wrzątkiem), niezbędnik (nóż, widelec, łyżka),
• worki na śmieci – przydają się w wielu sytuacjach, nie tylko do gromadzenia śmieci – można w nie wsadzić dla przykładu brudne buty,
• latarka,
• karimata (wysuszona ziemia hiszpańska może być naprawdę twarda),
• śpiwór,
• linka do wieszania prania / suszenia mokrych ręczników (w przypadku kempingu),
• dmuchana poduszka (koszt ok. 6 zł, a śpi się znacznie wygodniej),
• płyn przeciw komarom/mrówkom (mrówki mogą być szczególnie dokuczliwe w Hiszpanii),
• apteczka, z plastrami (odciski, skaleczenia), wodą utlenioną, bandażami i lekami, takimi jak APAP, SEPTOLETE, węgiel aktywny, czy tabletki przeciw grypie. Leki za granicą są znacznie droższe.
• zapalniczka,
• mała kłódka, która może posłużyć do zamknięcia namiotu, szafki, czy kieszeni plecaka. Wygodna jest taka, którą możemy otworzyć przy pomocy szyfru,
• zabezpieczenie, którym możemy przypiąć plecaki, czy torbę,
• mały, lekki czajnik, który pozwoli nam zagotować wodę,
• telefon komórkowy, ładowarka,
• zegarek na rękę – nie zawsze będzie możliwość aby naładować telefon.



Ponieważ zamierzaliśmy spać również na kempingach, zabraliśmy ze sobą namiot.

Mapy, przewodnik
Podróżowanie po wielkich miastach bez posiadania ich mapy jest praktycznie niemożliwe. O ile mapy takich miasteczek jak Cannes czy Nicea dostaniemy w informacji turystycznej w tych miastach za darmo, o tyle porządna mapa Paryża, najlepiej razem w siecią metra (a ta jest w Paryżu imponująca), wydaje się być koniecznością. Mapy można oczywiście kupić na dworcach po przyjeździe w każdym większym mieście, jednak są one często droższe niż te w Polsce.

Odżywianie
Odnośnie jedzenia: zabieranie konserw może być złym pomysłem, ponieważ ważą dużo. Dobrym kompromisem jest zabranie jedzenia konserwowanego, ale w plastikowych opakowaniach.
Produkty „w proszku” również mogą być dobrym uzupełnieniem diety, jednak spożywanie tylko ich nie jest dobrym rozwiązaniem: organizm potrzebuje konkretnego jedzenia i kalorii. Przy dużym dziennym wysiłku, po prostu warto zjeść prawdziwe mięso czy coś równie treściwego. Pieczywa i wody nie warto ze sobą zabierać: jest to zbyt ciężki ładunek, a można go kupić prawie wszędzie

Cytat:

Jedzenie za granicą jest stosunkowo drogie. Oto przykładowe ceny:
• chleb: 1-2E,
• woda: od 0,5 do 1E,
• czekolada: 1-2E,
• sałatka z hipermarketu: 2-4E,
• ciastka: 2E.



Zadziwiające, że tanio i treściwie można się najeść w sieciach McDonalds i BurgerKing. Hamburger w wersji podstawowej to ok. 1-2E, zestaw to ok. 6E. Liczba tych restauracji jest naprawdę duża, w każdym większym mieście znajduje się ich kilka.

Nie warto kupować jedzenia, którego nie zjemy od razu. Szczególnie dotyczy to mięsa: jedzenie pozostawione otwarte, w hiszpańskiej temperaturze, może bardzo szybko się zepsuć. W najlepszym wypadku spowoduje to rozwolnienie, co skutecznie uniemożliwi podróż.

Dokumenty i ubezpieczenia
Ubezpieczenie zdrowotne to konieczność. Koszty leczenia są wysokie i często trzeba pokryć je z własnych środków. My skorzystaliśmy z oferty firmy Allianz (koszt ubezpiecznia wyniósł 64 zł).

Należy zabrać ze sobą także takie dokumenty jak:
• karta EKUZ (Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego), wydawana w NFZ – dzięki niej NFZ pokryje całość/część kosztów leczenia,
• dowód osobisty (przekraczanie granicy, czy choćby kupno alkoholu),
• paszport – w zasadzie nie użyliśmy go ani razu, może jednak przydać się, gdy zginie nam dowód osobisty,
• prawo jazdy – często właściciele kempingów na czas pobytu żądają jakiegoś dokumentu od nas, który zwracają przy wymeldowaniu. Warto wtedy dać prawo jazdy, tak aby dowód osobisty mieć ze sobą.

Pieniądze
We wszystkich krajach walutą jest Euro, co znacznie ułatwia rozliczanie. Koniecznie trzeba zabrać ze sobą pewną ilość gotówki: nie wszędzie można płacić kartą. Szczególnie dotyczy to Hiszpanii. Gotówka przydaje się także przy drobnych zakupach w sklepach: wiele z nich ma ograniczenie do płacenia kartą od zakupów powyżej 15E.
Zabranie karty kredytowej jest bezpieczne i tanie (nie płacimy extra przy kupowaniu nią). Nie musimy martwić się przy tym, że ktoś ukradnie nam pieniądze.
Wybranie pieniędzy z bankomatu wiąże się z zapłatą prowizji, wielkości ok. 2E.

Mocno uśrednione dzienne koszty, poniżej których zejście raczej nie jest możliwe wyglądają następująco:
• wydatki na transport: 10-15E,
• jedzenie: 8E
• nocleg: 15E

Najdrożej jest oczywiście w Holandii i Francji, taniej w Hiszpanii.

Język
Bez znajomości języka obcego, w sposób umożliwiający komunikację w zasadzie nie mamy po co wybierać się za granicę. Utkniemy na pierwszym dworcu. Najpopularniejszym językiem w krajach które odwiedziliśmy był francuski. Po niemiecku i angielsku również można się porozumieć, chociaż trzeba liczyć się z tym, że nie zawsze znajdziemy kogoś, kto mówi w danym języku obcym. My porozumiewaliśmy się w zasadzie tylko po angielsku. W każdym kraju przydają się takie zwroty jak „dzień dobry”, „dziękuję” i „przepraszam”. Nie warto liczyć, że np. hipermarkety zatrudnią na kasjerów wybitnych językoznawców.

Noclegi
My zdecydowaliśmy się na jazdę „na dziko”, nie rezerwując wcześniej żadnych noclegów. Nie chcieliśmy ograniczać możliwości zmiany planu podróży w trakcie. Mogliśmy sobie na to pozwolić, ponieważ nie jechaliśmy w szycie sezonu (lipiec i sierpień). Pod koniec podróży dało się jednak zauważyć, że turystów drastycznie przybywa i robi się tłoczno.
Rezerwacja noclegów ma swoje plusy i minusy. Plusem jest oczywiście że wiemy wcześniej gdzie dokładnie śpimy i pozwala to łatwiej oszacować koszty noclegów. Minus jest taki, że gdy zdarzy się wypadek losowy (np. strajk kolejarzy) cały harmonogram noclegów legnie w gruzach.

Relacja z podróży

Właśnie zauważyłem, że choć napisałem już tyle tekstu, nie ma w nim jeszcze nic z relacji. Pora to nadrobić.

Stargard Szczeciński
Nasza podróż w zasadzie rozpoczęła się od Stargardu Szczecińskiego, więc niedaleko polsko-niemieckiej granicy. Pierwszy pociąg: pośpieszny Stargard Szcz. – Szczecin Główny. Okazuje się jednak że polskie koleje postanawiają zrobić nam psikusa i pociąg jest opóźniony o ok. 70 minut. Dla nas nie była to miła wiadomość: wcześniej wykupiliśmy już bilety i rezerwację aż do Amsterdamu. Na szczęście docieramy pociągiem osobowym, który dojechał akurat na stację.

Szczecin
Ostatni kontakt z Polską.

Mimo posiadania InterRail, musieliśmy wykupić bilet do Tantow – miasta na samej granicy. Jest tak, ponieważ bilet InterRail nie obowiązuje na terenie kraju, z którego pochodzi jego właściciel. Bilet Szczecin-Tantow był droższy niż zwykłe bilety, ponieważ obowiązywała w nim stawka międzynarodowa i nie można było zastosować żadnych polskich zniżek (legitymacja itd.).

Nasz pociąg: Szczecin – Argemunde jest już podstawiony. Po wejściu zauważamy, że mocno różni się od zwykłych polskich pociągów (to pociąg niemiecki) – jest nowy i czysty. Skład pociągu to tylko dwa wagony i lokomotywa. Podróżujemy jak na razie jako jedyni. Wkrótce przychodzi konduktorka, aby sprawdzić nasze bilety. Okazuje się, że nasza znajomość niemieckiego (mimo kilku lat nauki) nie pozwala nam się z nią w pełni porozumieć, a ona sama nie zna angielskiego. Tak więc na migi dowiadujemy się, kiedy pociąg będzie w Angermunde. Po przybyciu, przesiadamy się na pociąg do Berlina. Na ten pociąg nie potrzebujemy już żadnego biletu – jesteśmy za granicą, działa więc nasz InterRail.

W następnym pociągu zauważyliśmy, że nie bardzo orientujemy się na której stacji w Berlinie musimy wysiąść. Problem polegał na tym, że nasz pociąg przejeżdżał przez stację Berlin Hbf (czyli Berlin Stacja Centralna) i Berlin Hbf(tief). Różnica między tymi stacjami, jak wyjaśniła nam konduktor, jest taka, że jedna to stacja naziemna, a druga podziemna. Ciągle jest to jednak ten sam dworzec.

Berlin (Niemcy)
Niemiecka czystość i porządek.

W Berlinie spędzamy tylko ok. 2 godzin, czekając na pociąg do Amsterdamu. Nowy dworzec wygląda całkiem okazale.



Warto powiedzieć coś o niemieckich toaletach. Muszę przyznać, że tak czystych pomieszczeń sanitarnych jak tam nie spotkałem nigdzie w czasie całej podróży.

Jemy posiłek w McDonalds (udaje nam się porozumieć z McSprzedawcą po angielsku) i szukamy pociągu.

Pociąg Berlin – Amsterdam to pociąg typu Intercity (do tej pory jechaliśmy tylko tzw. RegionalBahn). Na ten pociąg wymagane było wykupienie rezerwacji (cena ok. 3E). Od razu też widać wyższy standard wnętrza wagonów. Konduktorzy mówią płynnie po angielsku. Po krótkiej drzemce (ach, jak cicho jest w tych pociągach), jesteśmy w Amsterdamie.

Amsterdam (Holandia)
Miasto wolności i rozrywki.

Korzystając z tego że jesteśmy na stacji, wykupujemy od razu rezerwację na pociąg do Brukseli na dwa dni wprzód. Pociągi mogą być zatłoczone, także aby nie utknąć gdzieś, warto to robić.



Po wyjściu ze stacji, pierwsze co nas uderza: masa rowerów na ulicach. Rowerami w Holandii poruszają się wszyscy: staży, młodzi, biznesmeni i elegancko ubrane kobiety. Widać ich dużo, poprzypinanych do barierek po bokach ulic: wyglądają raczej identycznie, niczym praktycznie się od siebie nie różniąc. Po prawej, po wyjściu z dworca, można zauważyć nawet parking piętrowy dla rowerzystów.
Każda ulica ma wydzielony osobny pas dla rowerzystów. To co nas zaskoczyło to gracja z jaką Holendrzy jeżdżą na rowerach. Potrafią w trakcie jazdy rozmawiać przez telefon, a nawet pisać SMS’y (cały czas przy tym kontrolując światła, samochody, pieszych i innych rowerzystów)!
Na rowerach porusza się także policja.



Druga ważna zmiana w otoczeniu, którą dostrzegliśmy, to ilość imigrantów: ok. 20% spotykanych ludzi ma inny kolor skóry niż biały. Najwięcej jest czarnych i Turków.

Udajemy się do pobliskiego biura GVB(przedsiębiorstwo komunikacji miejskiej), aby wykupić bilet GVB 48-hours. Ten kosztujący ok. 8E bilet pozwala nam przez najbliższe 48 godzin poruszać się metrem i nocnymi autobusami.

Stacja metra znajduje się niedaleko, więc zaczynamy szukać naszego kempingu, na którym zamierzamy spędzić dwie kolejne noce. Postanowiliśmy nocować na Gaasper Camping (www.gaaspercamping.nl). Plusy tego kempingu to miła obsługa i dobra cena: 5E za każdą osobę i 5E za namiot (razem 15E/noc). Prysznic kosztuje dodatkowo 0.8E (moneta na 5 minut). Bez problemu dogadujemy się po angielsku i rozbijamy namiot. Do dyspozycji jest market, w którym można kupić wiele rzeczy, jednak cena jest wyższa niż w zwykłych sklepach.

Bagaże zostawiamy w namiocie, a wejście do niego zamykamy małą kłódką. Do kempingu wejście mają tylko osoby nocujące tam, więc nie martwimy się, że coś nam zginie (oczywiście pieniądze i cenne rzeczy zabieramy ze sobą). Ogólnie mówiąc, w krajach zachodnich czuliśmy się dość pewnie, jeżeli chodzi o nasze rzeczy i bezpieczeństwo. Plagą są natomiast kradzieże kieszonkowe. Kradzieże zwykłych rzeczy raczej się nie zdarzają.

Krótka chwila na zwiedzanie miasta, zanim się ściemni. Sam Amsterdam wygląda bardzo klimatycznie: miasto jest poprzecinane kanałami, a uliczki są bardzo wąskie (miasto nie było bombardowane, tak jak większość Polskich miast, więc jest tam wciąż dużo starej zabudowy). Przechodząc ulicami można przyjrzeć się jak wyglądają mieszkania Holendrów „od wewnątrz”: w oknach nie ma zasłon czy żaluzji.



Na chwilę zaglądamy do dość śmiesznego „Muzeum sexu”, w którym zgromadzono różne eksponaty, zdjęcia i ruchome instalacje.

W międzyczasie zaczepia nas mężczyzna po trzydziestce, podróżujący z kobietą (najprawdopodobniej z żoną), pytając czy znamy drogę do Red Light District. To najpopularniejsza dzielnica w Amsterdamie: przez kilka ulic ciągnie się sieć „wystaw”, gdzie za szybą swoje uroki pokazują prostytutki (prostytucja jest prawnie dozwolona w Holandii), ubrane w bikini lub topless. Wygląda to, jakby stały dosłownie na wystawie, podświetlonej na czerwono. Klienci, którzy pragną „skorzystać” z ich usług, za cenę ok. 50E wchodzą za szybę, na którą spada zasłona.



Tych, którzy tam będą i zapragną zrobić zdjęcie ostrzegam, że ulicy pilnują ochroniarze, gotowi skutecznie „przekonać” każdego, oby takiego nie robił.

Ulica zaczyna żyć w godzinach wieczornych, gdzie robi się tłoczno od grup pijanych anglików (plaga europy), grup biznesmenów i wielu kobiet, które ze zdziwieniem przyglądają się temu spektaklowi. Red Light District pełne jest też młodych, czarnych dilerów, chcących dość nachalnie sprzedać turystom kokainę, czy ekstazy (obie prawnie zabronione).

W czasie który jeszcze nam pozostał, udajemy się na rynek do jednej z wielu piwiarni. Kupujemy najtańsze piwo (lagger), płacąc 2E za 0,25l. Możemy jednak spokojnie posiedzieć przy stoliku i sącząc piwo przyjrzeć się, jak wygląda życie nocne amsterdamczyków. Wracamy metrem koło północy. Wracając, nie spotykamy grup pijanych holendrów – nie ma tam zwyczaju upijania się – spożywa się tylko tyle alkoholu, aby przyjemniej się dyskutowało.

Kolejny dzień poświęcamy prawie w całości na zwiedzanie (wcześniej odwiedzając jednak restaurację McDonalds na krótkie śniadanie). Przechadzając się ulicami Amsterdamu można przekonać się, że ludzie są dla siebie naprawdę przyjaźnie nastawieni. Zdecydowanie dużo osób się uśmiecha. Zadziwiająco dużo osób sobie podśpiewuje (publicznie). Często też można spotkać amsterdamczyków żywiołowo rozmawiających przez telefon komórkowy.



W tłumie można zauważyć wiele pięknych kobiet. Po przejechaniu przez Niemcy (naszym subiektywnym zdaniem Niemki, niestety, ale są najmniej urodziwe w całej europie), możemy wreszcie spotkać młode Turczynki, czy mulatki.

Stosunkowo dużo osób zna płynnie język angielski.

Centrum Amsterdamu ma charakter bardzo komercyjny: w uliczkach przeplatają się w kółko różnego rodzaju sexshoppy, studia tatuażu i coffyshopy’y. W coffyshop’ach często można dostać tzw. drugie menu: po okazaniu dowodu osobistego możemy zamówić skręta z marihuany (ok. 15E – na moje oko cena wyższa niż w Polsce), czy haszysz (haszysz i marihuana są legalne w Holandii od 18. roku życia). W sklepach można kupić masę pamiątek, często nawiązujących właśnie do konopi indyjskiej, a także nasiona tejże rośliny (ich wywóz poza teren Holandii jest zabroniony!). Można spotkać także lokale podobnie urządzone do kawiarni, w których zamiast stolików znajdują się faje wodne, wokół których na poduszkach siedzą klienci.



W międzyczasie trochę się ściemnia, wracamy do kempingu na posiłek, a następnie na wieczorną część tego dnia, znowu do centrum. Udajemy się w głąb miasta, szukając jakiegoś pub’u. Skuszeni promocją, z której wynikało że za 2E dostaniemy 0,5 litra piwa, wchodzimy do jednego z lokali. Uzgadniamy jeszcze z barmanem, czy na pewno wszystko dobrze zrozumieliśmy. Ten przytakuje głową, jednak nie do końca nas zrozumiał(może dlatego, że wyglądał na takiego „już po paru piwach”), bo okazało się, że zapłaciliśmy jednak 4E. W całym lokalu oprócz nas siedzi jeszcze ok. 2 osób, którzy głośno dyskutują po angielsku między sobą. Ten pub to dobre miejsce widokowe: usytuowany w rogu pozwala nam patrzeć na przetaczające się przez skrzyżowanie uliczek tłumy. Jak już wcześniej opisywałem, Amsterdam ożywa tak naprawdę w nocy.

Przechadzamy się jeszcze między paroma pub’ami. Spotykamy pierwszy raz polaków: chłopaka razem z trzema dziewczynami. Wszyscy z okolic Krakowa. Przyjechali na krótką wycieczkę do Amsterdamu. Idąc dalej uliczką słyszymy także znajomą mowę. Trafiamy akurat na fragment konwersacji, między Polką, a jej chłopakiem, który nie był jednak Polakiem.

Następnego dnia ok. 12:00 wyjeżdżamy pociągiem Amsterdam - Bruksela . Po trzy godzinnej podróży jesteśmy w…

Bruksela (Belgia)
Biurokracja i biurokraci.

Na dworcu kupujemy w automacie bilet jednodniowy na komunikację miejską, za ok. 4E.



Wychodzimy z dworca. Dochodzimy do wniosku, że odszukanie kempingu, korzystając tylko z mapki Brukseli zawartej w przewodniku Pascal’a będzie trudne. Znajdujemy jednak większą mapę na miejskim bannerze dla turystów. Nie możemy natomiast zlokalizować na niej Parlamentu Europejskiego (a blisko niego znajduje się nasz kemping). Zaczepiamy jednak jednego z polaków pracujących tam w parlamencie (miał identyfikator). Śmiejąc się, wyjaśnia, że mieliśmy okazję przekonać się, jak wygląda „typowo belgijska mapa”. Pokazywała ona najmniej interesującą część miasta, podczas gdy gmach znajdował się poniżej. Dzięki jego uwagom zaczynamy marsz w dobrym kierunku.

Pytamy napotkanych mieszkańców o kemping, pokazując im adres z kartki. Nikt praktycznie nie zna ulicy, która nas interesuje. Wkrótce okazuje się dlaczego: przez pomyłkę(zła kartka) pokazywaliśmy im adres kempingu w Madrycie.

Poprawiamy się w końcu i po kilkudziesięciu minutach docieramy do naszego kempingu. Zabrało nam to jednak dużo czasu, a ciężkie plecaki zaczęły nam coraz bardziej przeszkadzać. Do tego zrobiło się piekielnie gorąco. Kemping okazuje się być usytuowany w ogrodzie za kościołem. Na miejscu czekała nas niespodzianka: właściciel informuje nas, że kemping jest czynny tylko w lipcu i sierpniu. Wrrr!

Źli, udajemy się do Centrum Informacji Turystycznej, dojeżdżając autobusem. Tam okazuje się że w Brukseli dziś nie przenocujemy: wszystkie miejsca są już zajęte. Do dyspozycji mamy ew. pokój dwuosobowy w hotelu za 65E. Tego już za dużo. Postanawiamy dać spokój temu miastu. W przewodniku odnajdujemy informację, że blisko znajduje się Antwerpia(z dobrą opinią o niej). Dojeżdżamy do dworca i dzięki temu, że na przejazdy regionalne nie musimy robić rezerwacji, po prostu wsiadamy w najbliższy pociąg do Antwerpii(30 min. jazdy).

Antwerpia
Spokojne, ale piękne miasto.

Dworzec, bogato zdobiony, wygląda niesamowicie.



My jednak przyjechaliśmy szukać tam noclegu więc w Pascalu wyszukujemy adres jakiegoś taniego hostelu. Wybieramy Scoutel – obiekt wybudowany dla belgijskich scout’ów(stanica harcerska), który wynajmuje część pokojów turystom. Niestety, w tym miejscu Pascal również porządnie nawalił: wg przewodnika Scoutel’u trzeba szukać idąc ok. 700m poza centrum miasta. My podążając tą drogą, błądzimy przez kilka godzin. W końcu spotykamy Belgijczyka, który zapytany o to czego szukamy, zaczyna się śmiać. Okazuje się że wiele osób pojawia się w tamtej części miasta, szukając tego co i my. Naprowadza nas na właściwy kierunek, jednak jego opis jest na tyle niedokładny, że znowu utykamy w miejscu. Do tego nikt z zapytanych nie kojarzy nazwy naszej noclegowni. Ponieważ zmęczenie osiąga już swój szczyt (to wciąż ten sam dzień, w którym byliśmy w Brukseli), postanawiamy się rozdzielić: ja zostaję z bagażami, Filip wyrusza znaleźć to czego szukamy. To okazało się być dobrą decyzją: po pół godziny wraca Filip, mówiąc, że znalazł Scoutel, a do tego są wolne pokoje.

Pokój dwuosobowy w Scoutel’u jest raczej wysokiego standardu. Łóżka są wygodne, a w pokoju jest toaleta i prysznic. Płacimy za niego 45E (22,5E od osoby). Nasze okno wychodzi na tory, ale możemy podziwiać też życie w dzielnicy żydowskiej. Wiele osób chodzi w jarmułkach, oraz charakterystycznych żydowskich płaszczach i kapeluszach. Przechodząc tą ulicą można zauważyć, że bardzo dużo sklepów zajmuje się handlem diamentami (Antwerpia jest centrum handlu diamentami z całego świata).



Przechadzając się wieczorem po uliczkach nie zauważamy nic mocno interesującego. Po ilości restauracji, które są akurat zamknięte, zaczyna mi się wydawać, że Antwerpia jest w tym momencie po prostu poza sezonem turystycznym. Niemniej miasto ma klimat i wydaje się dużo przyjemniejsze od „biegnącej” Brukseli.



Budzimy się następnego ranka i udajemy pociągiem regionalnym do Brukseli, ponieważ stamtąd mamy pociąg do Paryża.

Z Brukseli do Paryża zawozi nas superszybki pociąg TGV Thalys. Zwykłe pociągi TGV jeżdżą co prawda dużo szybciej niż nasze, jednak dopiero to właśnie TGV Thayls wozi pasażerów miejscami rozpędzając pociąg do 300 km/h i nie zatrzymując się na żadnych stacjach pośrednich. Wymagana była jednak dopłata ok. 10E + 5E za rezerwację. Przed wejściem do pociągu bilety sprawdza elegancka stewardesa. Widok za szybą nie jest jednak imponujący: przez większą część podróży widać głównie nasypy kolejowe, lub drzewa posadzone wzdłuż torów. Nie odczuwamy także tej wysokiej prędkości. Po godzinnej podróży trafiamy w końcu do stolicy Francji, gdzie zamierzamy zatrzymać się na trochę dłużej.

Paryż (Francja)
Raczej stolica turystów niż poetów.

Paryski dworzec jest znacznie bardziej zatłoczony niż ten w Berlinie. Od razu dają się też słyszeć komunikaty typu „Bagaż pozostawiony bez opieki zostanie usunięty przez policję”.

Udajemy się do przechowalni bagażu, aby zostawić go na czas poszukiwania noclegu (nauczeni poprzednimi problemami w Brukseli). Aby w ogóle wejść do pomieszczeń z szafkami, musimy prześwietlić swój bagaż, a sami przejść przez wykrywacz metalu. Okazuje się, że wszystkie duże szafki są zajęte, więc kombinujemy z rozmiarami średnią i małą. W pobliskim automacie rozmieniamy pieniądze (10E na drobne) i kosztem ok. 11E pozbywamy się ciężaru.

Szybka orientacja w informacji turystycznej, zakup tamże biletów na poruszanie się przez 3 dni środkami komunikacji miejskiej (ok. 18E) i wyruszamy.

Kręconymi schodami schodzimy pod ziemię. Jest tam gorąco, na szczęście w samym metrze jest już klimatyzacja (choć nie zawsze wystarczająco wydajna).

W metrze ludzie bardzo dużo ze sobą dyskutują. Raz też mieliśmy okazję spotkać grupę kibiców jadących na mecz. Około stuosobowa grupa ludzi, ubranych w całości na niebiesko, radośnie śpiewała hymn swojej drużyny. Kibice byli nastawieni do wszystkich bardzo przyjacielsko, zachęcali przy tym całe metro do dopingu.

Paryskie metro, jak pisałem wcześniej, ma naprawdę imponującą siatkę połączeń.



Bez problemu dostajemy się więc na miejsce. Wychodzimy po długich schodach na powierzchnię.

Uliczki, podobnie jak w Amsterdamie są bardzo wąskie. Tutaj jednak większość osób, albo porusza się motorami, albo przeciska samochodami. Z tego powodu samochody w Paryżu wyglądają w sposób charakterystyczny: są całkiem poobijane.

Kolumnami schodów dostajemy się do pierwszego hotelu. Niestety: pełny. Wyszukujemy kolejny. Jedna przesiadka metrem i wysiadamy blisko placu Pigalle. Ten sławny plac jest po prostu kolejnym miejscem z sexshopami. Przechodząc otrzymujemy od młodego Włocha kalendarzyk z pobliskiego klubu ze striptizem. Usilnie namawia nas na wejście. Gdy odmawiamy, przestaje być już tak fałszywie miły i… zabiera kalendarzyk.

Na placu szybka okazja żeby przyjrzeć się sławnemu klubowi Moulin Rouge, gdzie grupy turystów robią sobie zdjęcia przed wejściem. Kilkadziesiąt kroków i jesteśmy w naszym hotelu. Recepcjonista, owszem, mówi po angielsku, ale kompletnie zapomina o pauzach między wyrazami (całe zdanie na jednym wdechu). Ma bardzo francuski akcent. Do tego wyrazy których nie pamięta dopowiada po francusku, a gdy się zapomina, robi tak nawet z całymi zdaniami. Jest to częste zjawisko na zachodzie: ludzie, gdy nawet wiedzą że ich nie rozumiesz, usilnie mówią do ciebie w swoim języku, specjalnie tym się nie przejmując. Cieszymy się jednak że znalazły się wolne pokoje, ponieważ hotelik jest blisko metra i tani jak na Paryż. Płacimy 22,5E od osoby za noc. W tej cenie otrzymujemy pokój z łóżkiem dwuosobowym i umywalką. Standard może nie jest wysoki (ze ściany wystają rury z których w kółko dobiega odgłos płynącej wody), ale za to z okna mamy widok na całą ulicę. Ponieważ kamienice są tak blisko siebie, można łatwo dostrzec też co dzieje się u sąsiadów.

Wracamy metrem po bagaże. Przy każdym wyjściu z metra znajduje się długa spirala schodów która prowadzi pod górę. O ile schodzenie po tych schodach nie nastręcza kłopotów, to zaczynamy poważnie zastanawiać się, jak wniesiemy po niej nasze bagaże. Na szczęcie odkrywamy, że idąc do wyjścia z podziemnej stacji można skręcić w prawo, gdzie znajduje się kompletnie nie oznakowana winda. Późniejsza rozmowa z dwoma amerykanami (już na Lazurowym Wybrzeżu) pokazała, że oni tej windy nigdy nie odkryli i zawsze poruszali się po schodach. Może to winda tylko dla Paryżan?

Po powrocie i rozłożeniu bagaży w hotelu udajemy się na krótki spacer po mieście (jest już dość późno). Cały Paryż wieczory spędza w restauracjach, popijając wino, dyskutując i dużo się śmiejąc. Wieczorem plac Pigalle ożywa. My wracając kupujemy chleb (niestety, do wyboru mamy tylko pieczywo ciemne, które kosztuje nas 2E za mały bochenek) i wino, które w Paryżu jest dość tanie, a przy tym dobre. Końcówkę wieczoru spędzamy popijając wino w oknie naszego hotelu. Obserwujemy przy tym zabawną sytuację: kobieta chcąc wycofać swoje auto (a auta parkowane są w tych wąskich uliczkach w odstępach dosłownie 1 cm) najpierw „na wstecznym” rozpycha auto z tyłu, następnie jadąc do przodu rozpycha auta przed nią. Tym sposobem (na który w Polsce wszczęła by się pewnie awantura) uwalnia swój samochód i odjeżdża. Z powodu takich zachowań na drodze, wszystkie auta mają zawsze w czasie postoju poskładane lusterka.

Odnośnie komunikacji, warto powiedzieć także, jak wygląda w Paryżu przechodzenie przez jezdnię na światłach. Otóż gdy nie jedzie żaden samochód, lub jedzie tylko jeden, a światło jest czerwone, Francuzi przechodzą po prostu przez ulicę. Robi tak nawet policja. Ten większy luz jeżeli chodzi o przestrzeganie świateł ma ponoć swój finał we Włoszech, gdzie nawet samochody nie zawsze stosują się do świateł.



My postanawiamy w końcu zasnąć i odpocząć: jutro zamierzamy cały dzień poznawać Paryż.

Następnego dnia szybki prysznic (moneta prysznicowa – 5 minut – kosztuje 2E), śniadanie i wyruszamy.

Pierwszy przystanek: Luwr. Za cenę ok. 7E przez około 3-4 godziny zwiedzamy to ogromne muzeum. Zadziwiające, jak wielkie zbiory udało się francuzom zgromadzić przez lata. Luwr ma trzy kondygnacje i na wszystkich są interesujące eksponaty. Oczywiście najpopularniejsza Mona Lisa jest najbardziej oblegana przez turystów.



Naszym następnym punktem na dziś jest przejście przez Paryż wzdłuż dawnego południka zero stopni, tzw. linii Arago. Filip zabrał ze sobą książkę, w której opisano, jak poruszać się po linii tego południka, znajdując poukrywane 150 tabliczek. Podróż jest o tyle ciekawa, że autor przy każdej tabliczceopisuje znajdujące się tam budynki i miejsca. Można też doskonale poznać życie Paryża poza centrum.

W międzyczasie przechodzimy przez targ. Ludzie sprzedają tam stare rzeczy, których po prostu nie używają. W długim pasażu można trafić na dobre okazje, jednak dla mnie była to raczej wielka rupieciarnia.

Dochodzimy do ok. 80 tabliczki i postanawiamy kontynuować jutro.

Tego dnia, wieczorem udajemy się jeszcze pod wieżę Eiffla. Warto tam być właśnie wieczorem, ponieważ wieża jest wtedy podświetlana i wygląda naprawdę imponująco. Dodatkowo, o pełnych godzinach, wieża zaczyna błyskać setkami świateł na niej umieszczonych, co trwa ok. 2-3 minuty. Wtedy też słychać okrzyk zdumienia u turystów, którzy czasem nawet po prostu zaczynają klaskać (zobacz filmik – nie naszego autorstwa).





Idąc w kierunku wieży można spotkać całe tabuny czarnych sprzedających pamiątki (małe wieże Eiffla). Usiani są wzdłuż całej drogi i to naprawdę gęsto, wszyscy oferując to samo. Trudno nam zrozumieć jaki to ma sens ekonomiczny. Ciekawie wygląda też sytuacja, gdy wszyscy na umówiony znak uciekają przed policją (która zresztą jakoś szczególnie nie stara się ich gonić).



Kolejka do wieży jest bardzo długa, a do jej zamknięcia została ok. godzina, dlatego zastanawiamy się czy warto w niej stać. Ulegam jednak namowom Filipa i po ok. pół godziny w kolejce za cenę 7E dostajemy się na drugie z trzech pięter wieży (trzecie jest całkowicie zatłoczone).

Widok z wieży jest ciekawy, widać całą panoramę Paryża. Pola Marsowe wyglądają szczególnie malowniczo.



Wracając można spotkać masę amerykańskich i azjatyckich turystów.

Następnego dnia, podążając linią Arago przechodzimy przez wiele parków miejskich. Miejskie parki w Paryżu są zadbane i zachęcają do spędzenia w nich kilku chwil. Wielu Francuzów korzysta z tego i odpoczywa, a to rozmawiając, a to grając w coś, lub często po prostu przysiadując w parku, ażeby poczytać w ciszy.

W jednym parku, który odwiedziliśmy, rzecz nie do pomyślenia w Polsce: setki krzeseł, udostępnione za darmo odwiedzającym park. Po ilu dniach w naszym kraju wszystkie znalazły by się w domowych ogrodach?



Tego dnia jesteśmy już dość zmęczeni, więc zachodząc po drodze do małej restauracji, wracamy do hotelu.

Następnego dnia powinniśmy już wyjeżdżać, jednak okazało się, że pociągi są pełne i musimy zostać jedną noc dłużej. W hotelu powiedziano nam, że będziemy musieli się jednak przenieść do innego pokoju, ponieważ na tę noc nasz jest zarezerwowany dla kogoś innego. Niechętnie więc przeprowadzamy się potem na 4 piętro, pokonując kolejne spirale schodów. Chcąc wziąć prysznic, tyle samo czasu poświęca się na niego, co na wejście i zejście po schodach.

Dochodzimy do wniosku że musimy zwolnić trochę tępo zwiedzania. Następnego dnia odwiedzamy więc tylko katedrę Nore Dame. Sama katedra z zewnątrz wygląda okazale, najciekawsze jednak kryje się w jej wnętrzu (wstęp za darmo). Udało mi się trafić akurat na mszę. Sklepienia w katedrze są wysokie i utworzone są z wielu połączonych łuków. Gdy ksiądz zaczął używać kadzidełka, w środku kościoła zaczęła unosić się wielka, biała chmura dymu. W połączeniu z chórem, któremu przewodziła pięknie śpiewająca solistka (odwrotnie niż w polskich kościołach, gdzie to najczęściej ksiądz udaje że potrafi śpiewać) tworzy to niezwykłą atmosferę mszy.



Resztę dnia odpoczywamy, w ten czy inny sposób (szczerze mówiąc już dokładnie nie pamiętam co tam robiliśmy). Pamiętam jeszcze tylko tyle, że śmialiśmy się z krążących po całym Paryżu autobusach City Site Seeing, gdzie turyści oglądają wszystko z daleka, zamiast po prostu przejść się ulicami miasta.

Wyruszamy rano do Bordeaux i po 4 godzinach jesteśmy na miejscu.

Bordeaux
Nazwa ładna, miasto nie.

Bordeaux kojarzy się oczywiście z produkcją win. Samo miasto jednak jest po prostu nudne. Odwiedzamy hipermarket, w którym przy wyjściu dodatkowo kasjerka prosi o możliwość zajrzenia do naszej torby (niby wszystko miło, ale niesmak pozostaje). Przechodzimy przez kilka uliczek i dochodzimy wspólnie do wniosku, że trzeba stąd pojechać. Pociąg do Madrytu mamy dopiero wieczorem więc do dyspozycji mamy ok. 7 godzin. W Pascalu czytamy o małej miejscowości St Emilion, niedaleko, bo tylko 30 minut jazdy. Co prawda pociąg stamtąd mamy prawie „na styk” z tym do Madrytu, ale postanawiamy zaryzykować. Cóż – opłacało się.

Saint Emilion
Jedno z najpiękniejszych miejsc w podróży.

Pierwsze wrażenie: tu jest pięknie. Nie tak po prostu ładnie, tylko pięknie. Całe miasteczko trudni się uprawą winorośli i produkcją wina. Wzdłuż drogi ciągną się tereny uprawy winorośli, których soczysta zieleń urzeka. To i już zauważalnie cieplejszy klimat zapada bardzo w pamięć.



W samym miasteczku można spotkać tylko domki pamiętające jeszcze dawne czasy. W licznych sklepach z winem, za niewielką opłatą można zakupić kilka butelek trunku robionego w tamtejszych winnicach.



Zwiedzamy mały zameczek na wzgórzu (opłata 1E, ale warto dla widoków z głównej baszty).



Głodni udajemy się na poszukiwanie czegoś do zjedzenia. Trafiamy do małej restauracyjki, w której wydaje nam się, że zjemy stosunkowo jak na tą mieścinę (w której wszyscy poruszają się samochodami marki Porsche i Mercedes) tanio. Obsługa była bardzo miła, choć nie mogliśmy się z nią porozumieć po angielsku. Wg cennika zamawiamy(na migi) dwie pizze, każda za 5E. Niestety, pizza pizzy nie równa: nasza ma ok. 6 centymetrów średnicy (wygląda raczej jak ciastko), więc nawet się nią szczególnie nie najadamy.



Wracamy do Bordeaux, odbieramy nasze bagaże z przechowalni i wsiadamy do naszego pociągu, który ma nas zabrać do Madrytu.

Na granicy czeka nas przesiadka na pociąg już bezpośrednio do celu naszej podróży. Dziwimy się, że podróżni jadący do Portugalii muszą stać w długiej kolejce z odprawą celną. Naszego pociągu musimy się na szczęście tylko doczekać.

Ponieważ jest to pociąg nocny, wymagana była dopłata 15E za kuszetkę. Do Madrytu wiezie nas skład hiszpański (można to poznać po wyglądzie wagonów, które mają odrobinę niższy standard niż te francuskie).

Po odnalezieniu naszego przedziału okazuje się, że razem z nami śpi w nim grupa amerykanów. Sarah, jej chłopak i dodatkowy kolega który z nimi podróżuje (wszyscy w wieku ok. 24 lat). Wywiązuje się dość długa dyskusja, która – na prośbę podróżującej staruszki – przenosi się na korytarz. Najpierw dyskutowaliśmy dość dużo z Sarą (chłopaki rozmawiali w tym czasie z Włochem z przedziału obok). Przez około godzinę rozmawialiśmy o Polsce, o tym co w Polsce jemy, ogólnie o Europie i o tym jak oni żyją w USA. Z polski Sarah nie kojarzy dużo, chociaż i tak więcej niż standardowo amerykanie (wyłącznie Auschwitz i Polańskiego).
Najśmieszniejszy jest moment, w którym opowiada nam ona o tym, jak to przeczytała w jednej z książek, że gdzieś w Europie znajduje się kraj, w którym główną religią jest satanizm, a ludzie piją krew (naprawdę – sic!). Opowiada dalej, że bardzo chciała by tam pojechać, ale się boi. Śmiejemy się z tego i stwierdzamy, że raczej taki kraj nie istnieje. Dziwimy się jej naiwności, ale jak się potem okazuje, to dość typowa cecha także u reszty amerykanów. Następnie Sarah idzie spać, a my kontynuujemy rozmowę z jej towarzyszami. Opowiadamy im jak wygląda imprezowanie w Polsce, oni opowiadają o wielkim festynie w Nevadzie, gdzie piwo jest za darmo, a zawsze pod koniec pijany tłum 60.000 ludzi pali ok. 50 metrową kukłę.

Madryt (Hiszpania)
Miasto bogate, nowoczesne i z dobrą infrastrukturą.

Na samym dworcu możemy już dostrzec, że sprawa bezpieczeństwa jest w Hiszpanii traktowana nawet poważniej niż we Francji. Zdecydowanie więcej policjantów, często z psami.

Toalety są za darmo (w odróżnieniu od Francji, w której do tej pory trzeba było za nie płacić). Koszt przechowania bagażu tutaj, to tylko 4.5E. Czyli jest taniej.

Madryt to nowoczesne, piękne miasto. Drogi i mosty wyglądają na nowe, ale zostały tak udekorowane, aby wtapiać się w wystrój całego miasta.



Klimat w Madrycie jest zauważalnie cieplejszy. Dookoła rosną palmy, a nasza skóra bardzo szybko zaczerwieniła się, nie przyzwyczajona jeszcze do tak silnego słońca.



Szybko odnajdujemy nasz kemping, który znajduje się niedaleko autostrady. Kemping wygląda „hiszpańsko”. W recepcji patrząc na wywieszkę, możemy przekonać się, że sjesta (czyli czas, kiedy Hiszpanie mają swoją słynną przerwę na drzemkę) trwa od 14 do 16. W tym czasie nie mamy co liczyć na obsługę. Muszę stwierdzić, że sjesta nie jest tylko tradycją: w czasie jej trwania jest tam tak gorąco, że umysł przestaje pracować, a mięśnie domagają się odpoczynku. W zasadzie pomysł można by importować do Polski .

Mamy to szczęście, że trafiamy do recepcji na chwilę przed sjestą. Cena podobna jak na poprzednich kempingach. Za to sam kemping jest niesamowity: przypomina raczej park, niż kemping. Wszędzie jest pełno drzew, a jego obszar jest bardzo duży. Mało jest też namiotów.



Dostajemy polecenie, aby rozbić się gdzie chcemy. Wyszukujemy więc miejsce pod wielkim drzewem – w czasie sjesty, czyli kiedy jest najcieplej, mamy zapewniony jego cień, więc namiot nie będzie się tak nagrzewał. No i pomysł byłby dobry, gdyby nie fakt, że ptaki narobiły nam na namiot.

W Hiszpanii jest znacznie taniej niż we Francji, ceny są o ok. 25% niższe. To i dobra pogoda zatrzymują nas tam na dłużej, bo tak naprawdę nie ma tam czego zwiedzać. Miasto nie jest bardzo turystyczne, ot zwykła stolica kraju.

Warta odnotowania jest wpadka w trakcie zakupów w hipermarkecie. Skuszeni ceną (0,2E za puszkę) kupujemy hiszpańskie piwo. W drodze powrotnej jednak zastanawiamy się, dlaczego tak dziwnie smakuje. Naszą podejrzliwość wzbudził także napis „Sin Alkohole”. Obrót puszki o kolejne 90 stopni wyjaśnił wszystko. Okazało się, że piwo ma w sobie 0,05% alkoholu, a „Sin Alkohole” znaczy bezalkoholowe. To ostatecznie wyjaśniło jego cenę. Szczęśliwie jednak niedaleko znajdujemy mały sklepik, gdzie chińczyk sprzedaje nam bardziej tradycyjne piwo, pokazując nam wcześniej jego cenę na kalkulatorze (wszyscy spotkani w Madrycie chińczycy tak robili, dlaczego Hiszpanie nie wpadali na taki pomysł?).

Metro Madryckie jest nowocześniejsze od Paryskiego, ale jeździ wolniej. Co da się zauważyć, to że bardzo duża ludzi w metrze czyta. Mniej więcej połowa z czytających przegląda gazety, druga połowa natomiast jest wpatrzona w hiszpańskie powieści. Czytają przy tym ludzie, nie wyglądający specjalnie na intelektualistów.
Tradycyjnie i w metrze hiszpańskim jest bardzo gorąco.

W czasie przechadzki po mieście udaje nam się znaleźć mały chiński sklepik, gdzie za 5E kupujemy mały czajniczek elektryczny. W końcu mamy techniczną możliwość zjeść wszystkie dania w proszku, które ze sobą zabraliśmy.

Jedynymi miejscami dla turystów które odwiedziliśmy, były Stadion Realu Madryt i muzeum Prado. Stadion odwiedził Filip. Za cenę 10E można odbyć wycieczkę, która pokazuje wszystkie pomieszczenia związane ze sławną drużyną piłkarską. Dla fanów dostępny jest też sklepik, gdzie za ok. 90E można zakupić koszulkę zawodnika Realu Madryt z wydrukowanym dowolnym imieniem z tyłu (druk jest wprasowywany na miejscu). Filip opowiadał śmieszną historię, gdzie mali japończycy kupowali koszulki XXL, bo tylko takie rozmiary już zostały. Jak widać, kult Davida Beckhama w Japonii jest duży.



Muzeum Prado odwiedziłem z kolei ja. Za 6E można podziwiać setki obrazów, głownie malarzy hiszpańskich. Miło obejrzeć w rzeczywistości obrazy, które do tej pory oglądało się tylko jako miniaturki w książkach. Co natomiast denerwuje w muzeum, to fakt, że podpisy pod obrazami występowały wyłącznie w języku hiszpańskim (podobnie było zresztą w Luwrze). Tak więc osoba, która nie wykupi przewodnika (żywego, lub w wersji audio), nie ma dostępu do szerszych informacji o oglądanym dziele.

Z okolic Madrytu pamiętam jeszcze jeden śmieszny moment. Czekamy na pociąg, który miał nas gdzieś zawieźć. Pociąg miał przyjechać na tor 2. Na dwie minuty przed przyjazdem tor uległ zmianie. Nie padł żaden komunikat, a na peronie stał właśnie inny pociąg. Niektóre osoby(nie czytając, jakie miasto jest celem pociągu) chciały przez pomyłkę wsiąść do niego. W pewnym momencie pojawił się pracownik hiszpańskich kolei, pokazujący palcami liczbę 4. Wszyscy zdezorientowani zaczęli przechodzić (właściwie to biec) na tor 4, jednak kolejny pracownik kierował wszystkich na tor 12. W końcu chyba wszyscy turyści trafili do odpowiedniego pociągu, ale zamieszanie było ogromne.

Z Madrytu jedziemy szybkim połączeniem do Barcelony, aby odpocząć nad morzem od wielkich miast. Nie siedzimy obok siebie, ponieważ hiszpański pracownik kolei sprzedał nam bilety w innych wagonach(choć rysował nam nawet, że będziemy siedzieć koło siebie). Stewardesy rozdają słuchawki, które po wetknięciu w port znajdujący się obok siedzenia, pozwalają na słuchanie dialogów w emitowanym właśnie na telewizorze filmie (leciał „Władca smoków”, którego oglądała nawet staruszka siedząca obok mnie), lub słuchanie muzyki. W tym pociągu warto zwracać uwagę na to co znajduje się za oknem, ponieważ widoki są bardzo piękne. Tory biegną „wryte” w pasmo górskie. Można zobaczyć wiele wiosek, które również różnymi sposobami wkomponowały się w krajobraz, czasem skalisty, a czasem piaszczysty. Dużo jest też charakterystycznych dla Hiszpanii drzew.

Gdy za oknem zaczyna przebłyskiwać Morze Śródziemne, oznacza to że zbliżamy się do Barcelony.

Barcelona
Plaża, palmy i słońce.

Barcelona bardzo różni się od Madrytu. To typowo turystyczne miasto, położone nad morzem. Na ulicach można spotkać wiele opalonych osób, w dużo luźniejszych strojach. Miasto wydaje się bardziej skupione na rozrywce i przyjemnościach, niż na pracy (jak Madryt).

Wiemy, że nasz kemping, 3Estrellas (www.camping3estrellas.com), leży gdzieś przy autostradzie C-31 (jak wiele innych kempingów w Barcelonie) i że można tam się dostać autobusem L95. Wcześniej kupiliśmy dwudniowy bilet, umożliwiający jazdę w obrębie Zona 1 (strefy pierwszej), czyli w obrębie miasta, wszystkimi środkami komunikacji miejskiej. Przy zakupie byliśmy zapewniani, że bilet będzie działał w naszym autobusie. Rzeczywistość jednak okazała się inna. Bilet zadziałał w metrze, jednak włożony do specjalnej maszyny kasującej nie został odczytany jako poprawny. Kierowca spojrzał na bilet, kiwnął przecząco głową, pokazał nam naklejkę z informacją po hiszpańsku i kazał wysiąść. Wpuścił nas jednak, gdy Filip pokazał gestem, że zapłacimy. Tutaj kolejna przeszkoda: gdy daliśmy mu banknot 20E, pokazał nam kolejną naklejkę, znowu po hiszpańsku. Z trudem zrozumieliśmy że chodzi o drobne, wygrzebaliśmy je i w końcu mogliśmy ruszyć w podróż.

Zastanawialiśmy się, na jakim przystanku wysiąść, ponieważ ani w autobusie nie znajdowała się rozkładówka, ani przystanki nie miały swoich nazw. W końcu jednak po lewej stronie mignął wielki napis 3Estrellas, więc wcisnęliśmy przycisk żądania zatrzymania(autobusy zatrzymują się na przystankach tylko na żądanie) i wysiedliśmy na najbliższym przystanku. Wcześniej wydrukowane mapki dojścia okazały się przydatne i po paru minutach byliśmy już w recepcji.

Kemping jest usytuowany idealnie. Na jego drugim końcu znajduje się po prostu plaża i morze. Plaża ciągnie się aż po horyzont, jest dość szeroka, piaszczysta i czysta.

Na samym kempingu dominują ludzie starzy, głównie Niemcy ze swoimi przyczepami kempingowymi (po osiągnięciu wieku emerytalnego, chyba wszyscy Niemcy kupują sobie przyczepę i jadą zwiedzać). Koło nas mieszka paru Anglików, wkrótce też dwie Francuzki. Na drodze do pryszniców rozbiła się dziewczyna, która zabrała ze sobą na biwak harfę (na której kilka razy grywała).

Śmieszne jest zresztą, gdy spojrzy się, co ludzie potrafią zabrać ze sobą na kemping. Przechodząc koło jednej przyczepy zauważyliśmy: pralkę, kuchenkę i mikrofalówkę. Brakowało już tylko telewizora (zapewne był wmontowany w przyczepie, bo na innych kempingach widzieliśmy dodatkową wtyczkę z sygnałem telewizyjnym).

Przy próbie rozbicia namiotu musimy się nieźle natrudzić. Tym razem musieliśmy znaleźć kamień, żeby wbić śledzie. Ziemia - wyschnięta - jest dużo twardsza. Wokoło pełno mrówek.

Potem krótkie poszukiwania gniazdka elektrycznego, żeby zagotować wodę. W pomieszczeniu z toaletami i prysznicami co prawda są gniazdka przy umywalkach, ale prąd jest w nich odłączony. Na szczęście „polak potrafi” i znajdujemy działające gniazda w pralni. Korzystając z okazji ładujemy tam też komórki.

Ten dzień spędzamy wylegując się na plaży. Woda w morzu jest bardzo słona, do tego są duże fale, więc nie pływamy za długo.

Następnego dnia również opalamy się, a po południu jedziemy do Barcelony. Lądujemy na głównym placu. Nie mamy ze sobą przewodnika, więc nie wiemy za bardzo co warto w tym mieście zobaczyć. Postanawiamy jednak iść w kierunku morza. Aleja którą idziemy, jak po powrocie czytamy w przewodniku, jest jedną z głównych atrakcji Barcelony. Wzdłuż szerokiego deptaku można oglądać występy wielu artystów ulicznych. Niektórzy, poprzebierani, pozwalają za niewielką opłatą zrobić z sobą zdjęcie. Inni udają kota, w ten sposób zabawiając dzieci, czy odbijają piłkę.

Warty odwiedzenia jest na pewno targ z owocami. Można tam za 1E dostać pojemniczek z kawałkami kilku świeżych (też zależy od którego sprzedawcy), egzotycznych owoców.

Barceloński porty też ma swój specyficzny klimat. Cumują w nim łodzie, a także jachty bogatych ludzi.



Na nabrzeżu można poruszać się szerokim deptakiem, z nasadzonymi palmami.



Wracając, również przypadkiem, trafiamy do tzw. dzielnicy gotyckiej, czyli tej części Barcelony, gdzie przeważają stare budynki. Uliczki są bardzo wąskie, ale można w nich znaleźć wiele sklepów, np. z pamiątkami. Trafiamy do sklepu z cygarami, gdzie za 1.4E zakupujemy po cygarze.

Po powrocie na kemping, zabieramy zakupioną wcześniej butelkę szkockiej whiski (6.5E), cygara, ubieramy się cieplej i lądujemy na plaży. Obok nas żywo dyskutują grupy anglików, którzy jednak o 22:00 znikają jak jeden mąż.

Na plaży odbywa się połów jakiś ryb. Co 10 metrów w ziemię wbite są wędki, które na czubkach mają przyczepione światełka. Jak tylko światełko zacznie się kiwać, znaczy to, że na wędkę się coś złapało.

Jest już ciemno. W oddali widać światła z miasta (nabrzeże jest dość gęsto zabudowane). Co chwila, dokładniej co ok. 5 minut, przelatuje samolot (niedaleko jest lotnisko). Noc sprawia, że nawet przejeżdżająca śmieciarka, która ma pełno małych światełek, wygląda niesamowicie.

Szkocka w pewien sposób nam pomogła – lekko nią znieczuleni – nie czujemy żadnych dolegliwości w związku z dość intensywnym, porannym opalaniem się na plaży.

Następnego dnia również postanawiamy odpocząć i spędzamy go głównie na plaży. Odwiedzamy jednak w końcu Barcelonę, wędrujemy po niej jednak tylko kilka godzin.

Nieco przypadkiem trafiamy też na Sagrada Familia (http://pl.wikipedia.org/wiki/Sagrada_Fam%C3%ADlia). Ta katedra, budowana już od 1882 roku (a jej budowa planowana jest jeszcze na długie lata) robi na nas niesamowite wrażenie.



Po kilku dniach spędzonych w Barcelonie, w obliczu wciąż uszczuplającego się konta (w tym momencie wydatki przekroczyły już zakładany pułap) postanawiamy jechać dalej.

Do Nicei zabiera nas nocny pociąg. Tu również jedziemy kuszetką.

W przedziale jedziemy z dwoma amerykanami z Nowego Jorku, oraz dwoma Azjatkami. Młodzi Amerykanie z Polską kojarzą tylko nazwę Auschwitz, chociaż jeden mówi, że jego babka była Polką. Ci nie przypadają nam do gustu. Są trochę przytępi: śmieją się z Chinek mówiących między sobą w swoim języku, podczas gdy te, jak się wcześniej przekonaliśmy, znają angielski. W zasadzie mają z całej szóstki najgorzej: tylko ich język wszyscy rozumieją

Nicea (Francja)
Niesamowite miasto, niesamowite morze.

Francuskie Cote d’Azure, czyli Lazurowe Wybrzeże. Woda ma rzeczywiście lazurowy kolor.

Na razie jesteśmy krótko w Nicei, bo dowiadujemy się, że kemping w jest tu tylko jeden. Polecają nam natomiast miasteczko Villeneuve-Loubet, gdzie możemy szybko dojechać (całe wybrzeże połączone jest siecią kolei i autostrad), a gdzie znajduje się znacznie więcej kempingów.

Villeneuve-Loubet
Miasteczko jest piękne, szkoda że mieszkamy na dalekich przedmieściach.

Ot, takie tam miasteczko, nic specjalnego wydawało by się. Pociąg zatrzymuje się na stacji. Kemping mamy trzy gwiazdkowy. Prysznice i toalety są bardzo zadbane. Trafiamy jednak na problem: nie możemy wbić śledzi od namiotu. Ziemia jest tak twarda że po prostu się gną(a może również dlatego, że na miejscu rozsypano żwir?),. Mocujemy go jednak do płotka, starego słupka i ostatecznie obciążamy kamieniami – ważne że stoi w miarę stabilnie. Wygląda jednak trochę śmiesznie, tak że mały Niemiec(ok. 5 lat) pokazuje go swojemu tatusiowi, którego specjalnie przyprowadza w to miejsce.

Bez zbędnego przeciągania idziemy nad morze. Po drodze odwiedzamy jeszcze InterMarche, gdzie będziemy zaopatrywać się w trakcie całego naszego pobytu tutaj.

Aby dojść nad morze należy pokonać najpierw ulicę, potem tory kolejowe, a następnie kolejną ulicę. Jest tak, ponieważ na wybrzeżu linie kolejowe i autostrady ciągną się wzdłuż morza. Codzienne przechodzenie po pewnym czasie irytuje i zaczyna męczyć – trzeba uważać na naprawdę szybko jadące samochody i motory.

Plaża na Cote d'Azur to specyficzne miejsce. W naszej mieścinie ma ona szerokość ok. 7 metrów. Cała pokryta jest kamieniami (nie ma tam piasku!), które w południe rozgrzewają się na tyle, że chodzenie po plaży bez klapek jest niemożliwe. Kamienie są na tyle jednak gładkie że da się na nich położyć z ręcznikiem – nie jest może extra wygodnie, jednak można się przyzwyczaić. Czasem tylko trzeba wstać i wyrzucić spod ręcznika niewygodny kamień.



Nicea

Następnego dnia, po wylegiwaniu się na plaży postanawiamy zwiedzić Nicee. Doszliśmy jednak do wniosku, że każdy z nas chce zobaczyć coś innego, więc umawiamy się, że zwiedzamy i wracamy osobno, a spotykamy się w naszej miejscowości.

Ja szczególnie polecam przejść się wzdłuż nabrzeża. Jest ono ciekawie zabudowane. Warto udać się do portu, w którym spodobają się widoki wpływających/wypływających olbrzymich promów. Warta zobaczenia jest również wielka góra (Chateau), o której później.



Wracając, mam okazję przypadkiem porozmawiać z człowiekiem, który przyjechał do Francji, aby pracować. Mówi, że lubi Nicee, ponieważ to świetne miasto, oraz z powodu pięknych dziewczyn z całego kraju, które można tu spotkać. Co do samej Francji, opowiada, że nie żyje mu się tu może źle, ale nie jest to kraj z jego marzeń.

Filip natomiast podczas powrotu poznał młodą Francuzkę, która w Nicei studiowała. Najśmieszniejsze, że rozmawiał z nią(a raczej porozumiewał się?) dość długo, chociaż on nie znał francuskiego, a ona angielskiego.

Villeneuve-Loubet, Nicea

Mija noc, a rano Filip czuje się chory, postanawia wiec zostać i „odchorować swoje” w namiocie. Ja jadę do Nicei.

Mamy ze sobą co prawda lekarstwa, ale Filip sugeruje że potrzebuje czegoś skuteczniejszego. Kupuję mu więc Fervex. Cena to ok. 5E, przy czym z aptekarzem da się porozmawiać płynnie po angielsku.

Po angielsku także można płynnie porozumieć się z kasjerką na dworcu, oczywiście w kasie międzynarodowej, gdzie udałem się, ponieważ chcieliśmy wcześniej zarezerwować bilety. Pierwszy plan powrotu do ojczyzny obejmował podróż dalej przez Mediolan, do Pragi, a stamtąd do Berlina. Z powodu naciągniętego już budżetu chcieliśmy jednak przeskoczyć drogie Włochy i zamiast Mediolanu odwiedzić Ljubljane, stolicę Słowenii. W kasie jednak dowiedziałem się że francuscy kolejarze rozpoczęli strajk, tak więc od jutro we Francji kursują tylko pociągi dalekobieżne. My natomiast, żeby dojechać tak jak chcieliśmy(lub nawet z naszej małej miejscowości do Nicei), musieliśmy posługiwać się regionalnymi. Zły wracam.

W Villeneuve-Loubet jemy z Filipem posiłek. Potem on kontynuuje swoją kurację, a ja wybieram się na zwiedzanie naszego miasteczka.



Aby dojść do samej wioski, trzeba przejść kawałek. Przedmieścia zapełnione są różnymi hipermarketami, czy stacjami, z uwagi na bliską autostradę. Tutaj cała okolica robi zakupy. Jednak idąc dalej można dojść do malowniczo usytuowanego miasteczka (Villeneuve-Loubet Village). Dookoła niego znajdują się góry, przez które z jednej strony prześwituje morze. Miasto wydaje się być wyryte w skale. Wspinam się uliczką nachyloną pod kątem ok. 30 stopni na wzgórze z zamkiem(zamkniętym niestety), z którego mogę podziwiać całą okolicę. W pobliskim parku akurat organizowana jest jakaś zabawa dla dzieci.

Widać że mieszkańcy tego miasta poruszają się raczej samochodami: chodniki, o ile są, to są bardzo wąskie. Ciekawy jest widok jeźdźców na koniach, którzy poruszają się wzdłuż ścieżek rowerowych.

Wieczorem Filip – znudzony patrzeniem w cztery „ściany” namiotu – wychodzi z niego w końcu na kolację.

Następnego dnia Filip czuje się już zdrowy. Dzień spędzamy głównie na plaży.

W tym miejscu opowiem o jednym zdarzeniu, które pokazuje, jak wysoką kulturę osobistą mają Francuzi. Siedząc na plaży, zauważam, że obok mnie (w odległości ok. 2m) spadł niedopałek papierosa. Rzucił go młody chłopak, który stał wyżej i podczas rozmowy ze znajomymi po prostu nie zauważył, że ktoś jest poniżej (było już ciemno). My tą sytuację kompletnie zignorowaliśmy, ponieważ niedopałek w nikogo z nas nie trafił. On natomiast zsunął się po kamieniach i zaczął się tłumaczyć i przepraszać.

Na koniec dnia robimy sobie krótką przechadzkę po obrzeżach miasta. Trafiamy na hipermarket, gdzie 1/6 asortymentu to wino. W telewizji widzimy, że mówią coś o Polsce. Nie mamy jednak pojęcia o czym(po powrocie okazuje się, że oczywiście o wypowiedzi Kaczyńskich). Kupujemy kanapki, pakowane w plastikowe opakowan
Najlepszy komentarz (47 piw)
Nerfpl • 2012-07-15, 18:32
Zwietrzałe piwo za najdłuższy post jaki widziałem na Sadisticu.