Zajebisty artykuł o naszych szpiegach, który uratowali amerykanów z Iraku. Często nazywa się ją operacją Samum.
O tej operacji mówi się w Polsce od lat, rzadko jednak prawdę. „Samum" to nazwa nadana tej akcji w fikcyjnym filmie Władysława Pasikowskiego z 1999 r. W mediach opowiada o niej jeden człowiek – gen. Gromosław Czempiński. Były szef wywiadu III RP do dziś chroni jednak metody pracy wywiadu, bo krążące o tej operacji opowieści to w dużej mierze po prostu nieprawda. Lub – w najlepszym razie – niecała prawda.
Dziś głos zabiera drugi jej uczestnik – emerytowany pułkownik polskiego wywiadu Andrzej Maronde. Po raz pierwszy opowiada o tym, jak naprawdę wyglądała, jak była dramatyczna i jak tuż przed jej zakończeniem blisko fiaska była akcja, która dała początek niezwykłemu sojuszowi oraz w dużym stopniu zmieniła bieg historii Polski.
Po raz pierwszy piszemy też o tym, że to polski wywiad dowiedział się o użyciu przez Saddama żywych tarcz w obawie przed amerykańskim odwetem. Ujawniamy też, jak polski wywiad zdobył kluczową dla skuteczności zachodnich nalotów tajną mapę Bagdadu.
1.
Pułkownik Andrzej Maronde przyjechał do Iraku w lutym 1990 r. Oficjalnie był radcą i kierownikiem wydziału konsularnego ambasady, nieoficjalnie – nowym rezydentem wywiadu polskiego.
Wcześniej pracował w Kairze, Kopenhadze i Nowym Jorku. Po 36 latach w służbie miała to być jego ostatnia placówka. Pułkownik Maronde dobijał do sześćdziesiątki, nie oczekiwał, że będzie rezydentem jeszcze gdziekolwiek.
W Warszawie działały wciąż stare struktury wywiadu, jego oficerowie czekali na zmiany, na weryfikację, na nowe państwo. Maronde jechał do Bagdadu z innymi zadaniami niż jego poprzednicy w Iraku i w Kuwejcie (który podlegał ambasadzie w Bagdadzie). Zmieniał się świat i wszystko stawało na głowie – dawni sojusznicy okazywali się wrogami, ale dawni wrogowie jeszcze nie byli sojusznikami.
W kwietniu, w czasie świąt Wielkiej Nocy, jeden z informatorów polskiego wywiadu w Kuwejcie doniósł, że pracownicy tamtejszych zachodnich koncernów wyjeżdżają do domu w większej niż zwykle liczbie. Sam w sobie ten sygnał nie musiał oznaczać niczego specjalnego, ale wkrótce okazało się, że również Rosjanie zmieniają stare przyzwyczajenia – zamiast sprowadzać na wakacje rodziny ze Związku Radzieckiego, raczej sami wyjeżdżają do domu. Liczba zagranicznych pracowników w Iraku i Kuwejcie zaczęła spadać. Czy Rosjanie wiedzieli o czymś, o czym nie wiedzieli Polacy?
Zanim raport o tych dziwnych zdarzeniach dotarł do centrali, w Warszawie był już maj – trwały reorganizacja i budowa służb specjalnych nowej Polski. Nikt nie miał głowy do analizowania sygnałów z Iraku. Raport przepadł w jakiejś szufladzie.
W lipcu 1990 r. prawie pół irackiej armii znalazło się, pułk po pułku, w południowej części kraju. Dyplomaci w Bagdadzie zaczęli plotkować, że Saddam Husajn przygotowuje jakąś awanturę. Przebywający w stolicy Iraku od wielu lat dyplomaci państw arabskich lekceważyli jednak sprawę – Saddam regularnie urządzał pokazy siły, by zmusić władze Kuwejtu, sztucznie oddzielanego przez Europejczyków od Iraku, do przekazania mu części wpływów z produkcji ropy. Kończyło się zawsze na niczym, wojny nikt się nie spodziewał.
Na dodatek pod koniec lipca ambasador USA w Iraku April Glaspie spotkała się z Saddamem, który zapewnił ją, że ruchy wojsk nie oznaczają niczego poza właśnie pokazem siły. Glaspie pojechała na urlop do USA, a uspokojeni dyplomaci zaczęli planować wakacje. Polska ambasada w Bagdadzie też zapadła w letni sen – miesiąc wcześniej ostatni PRL-owski ambasador wrócił do kraju, na czele ambasady stał Maronde jako chargé d'affaires. Nowy ambasador miał dopiero przylecieć.
Tydzień później iracka armia zaatakowała Kuwejt i zajęła ten kraj w ciągu kilkunastu godzin. W nocy z 1 na 2 sierpnia Marondego obudził telefon od pracownika jednej z polskich firm w Basrze: – Ruszyli! Pojechali do Kuwejtu!
Inwazja na Kuwejt totalnie zaskoczyła Zachód. Od tego momentu wszyscy dyplomaci i oficerowie wywiadów, którzy jeszcze nie zdążyli wyjechać z Iraku i Kuwejtu do domów na wakacje, znaleźli się w środku dramatycznego kryzysu dyplomatycznego i militarnego.
2.
Irakijczycy byli upojeni blitzkriegiem Saddama i prawie bezkrwawym zwycięstwem nad Kuwejtem. – W Iraku, w którym nie było dotąd niczego, nagle w sklepach i na targowiskach pojawiło się wszystko – opowiada żona płk. Marondego.
– Wszystko kradli w Kuwejcie i zwozili do Iraku.
Wróciły tam nawet irackie arbuzy, których najlepsze odmiany były eksportowane właśnie do Kuwejtu.
W pierwszych tygodniach po inwazji najważniejszym zadaniem kilku pozostających w Bagdadzie pracowników polskiej ambasady była ewakuacja 700 pracowników polskich firm i ich rodzin z Kuwejtu. W sumie do września z Iraku i Kuwejtu wyjechało każdą możliwą drogą 3,5 tys. polskich pracowników, ich rodzin oraz Polek i dzieci, które mieszkały z irackimi mężami.
Po pierwszym momencie euforii irackie władze zaczęły przygotowywać się na starcie z Zachodem. ONZ potępił Saddama, Amerykanie grozili użyciem siły. Pod koniec sierpnia dobry znajomy Marondego, wysoki rangą urzędnik rządzącej partii Baas, w rozmowie z nim napomknął, że Saddam nie boi się odwetu militarnego, bo ma żywe tarcze.
– Powiem szczerze, że w pierwszej chwili nie zrozumiałem, jakie żywe tarcze – opowiada pułkownik.
– Nie znasz historii wojen na Bliskim Wschodzie? – zapytał jego rozmówca. – Mamy zakładników, obywateli krajów zachodnich, rozmieszczonych w najważniejszych miejscach. Niech nas bombardują.
Maronde poprosił o informacje polskich pracowników, wspomagających Irakijczyków na niemal każdej z kluczowych budów i w większości strategicznych fabryk, chociażby w bagdadzkiej elektrowni. Przed wojną w Iraku pracowało 5 tys. Polaków, działało kilkadziesiąt firm, m.in. Mostostal, Budimex, Dromex, Naftobudowa, Bumar czy Państwowa Agencja Atomistyki.
Polacy natychmiast donieśli o dziwnych grupach cudzoziemców przetrzymywanych na terenie ich fabryk. Ludzie ci byli więzieni z dala od innych i pilnowani przez wojsko oraz iracką służbę bezpieczeństwa. Co więcej – polscy pracownicy zdołali z nimi nawiązać kontakt, używając metod znanych z najstarszych powieści szpiegowskich, np. zostawiając im informacje w pudełkach od zapałek porzuconych pod drzewem na drodze spacerów zakładników do stołówki.
W ten sposób polski wywiad, jako pierwszy w Iraku, nie tylko dowiedział się o istnieniu żywych tarcz, ale także ustalił ich miejsca przetrzymywania, w dużej części także ich narodowość i nazwiska. Polacy nawet potrafili podtrzymać ich na duchu, przekazując im wiadomości od rodzin na Zachodzie.
Wiadomość o żywych tarczach trafiła do Warszawy, a stamtąd dalej – do nowych sojuszników. Na Irakijczyków spadło powszechne oburzenie, nawet arabskich sąsiadów. Sprawa stała się tak głośna, a nacisk na Saddama tak silny, że wreszcie musiał ich zwolnić. Żywe tarcze nigdy nie odegrały swej roli.
3.
W pierwszej połowie września centrala zapytała rezydenturę w stolicy Iraku, czy mamy jakąkolwiek możliwość dotarcia do mapy Bagdadu.
Nie chodziło o zwykłą mapę, ale o wielopoziomową, supertajną mapę Bagdadu przygotowaną w jednym egzemplarzu dla władz irackich przez grupę polskich kartografów. Zawierała ona wszystko – od kanalizacji po obiekty wojska i tajnych służb. Dla Pentagonu szykującego plany nalotów taka mapa była niezastąpiona.
Pułkownik Maronde spotkał się z szefem polskiego campusu, gdzie akurat kończyli pracę polscy kartografowie. Mapy nie mieli. Posiadali za to 60 kg szkiców i danych, na podstawie których ją przygotowali. Irakijczycy pilnowali jej, by nie wykonywano kopii. Jednak kompletnie zlekceważyli materiały, na podstawie których mapa została wykonana.
Trzy worki, każdy ważący 20 kg, przyjechały do ambasady. Przywiózł je z biura kartografów ppłk Kazimierz Szapował, nieżyjący już oficer wywiadu, który z wykształcenia był arabistą, co bardzo przydało się placówce w następnych tygodniach.
Nie znasz historii wojen na bliskim wschodzie? mamy zakładników, żywe tarcze, rozmieszczone w najważniejszych obiektach. Niech nas bombardują.
Worki wyleciały do Warszawy na pokładzie czarterowego samolotu LOT. Oficjalnie – bo trzeba było wywieźć do kraju grupę chorujących polskich pracowników. Irakijczycy wydali specjalną zgodę na ten lot tylko dlatego, że na pokładzie samolotu znalazło się miejsce dla bliskiego krewnego wicepremiera i szefa irackiej dyplomacji Tariqa Aziza.
Chłopak studiował przed inwazją na uniwersytecie w Krakowie. Do domu wrócił na wakacje i tu zastała go wojna. Uniknął poboru do wojska dzięki swemu krewnemu, ale rodzina chciała go jeszcze na wszelki wypadek wywieźć z kraju. I dzięki niemu mapa Bagdadu trafiła do Polski, a stąd do Amerykanów.
– Gdy w styczniu 1991 r. Amerykanie bombardowali Bagdad, wszystkie bomby spadały precyzyjnie na budynki rządu, wojska i bezpieki – opowiada Maronde. Biskup Marian Oleś, wówczas nuncjusz papieski w Iraku, opowiadał później, że Amerykanie zrównali z ziemią znajdujący się tuż obok nuncjatury budynek wojska. W watykańskiej ambasadzie wypadły tylko szyby z okien.
4.
Amerykańska ambasador w Iraku została zapewniona przez Saddama, że wojny w Iraku nie będzie. Jednak CIA mu nie ufała. Latem 1990 r. w Kuwejcie, w pobliżu granicy z Irakiem, pojawiło się sześciu oficerów CIA oraz dwóch innych służb wywiadowczych USA. Ich zadaniem było śledzenie, przy użyciu nowoczesnego sprzętu nasłuchowego, ruchów wojsk irackich po drugiej stronie granicy.
Gdy Saddam wszedł do Kuwejtu, Amerykanie znaleźli się w pułapce. Irakijczycy na szczęście nie wiedzieli o ich istnieniu. Na własną rękę przedostali się do Bagdadu i tu mieli czekać na nadarzającą się sposobność wyjazdu z Iraku.
Problem w tym, że takich możliwości ambasada USA nie miała. Śledzeni nieustannie przez Irakijczyków dyplomaci nie mogli nawet spotkać się z sześcioma oficerami. Udzielenia im pomocy odmówili kolejno Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy. Dopiero Polacy się zgodzili.
Kierownictwo UOP w Warszawie słusznie uważało, że ewakuacja Amerykanów otworzy drogę sojuszowi obu służb. Polscy politycy postrzegali to także jako pierwszy krok na drodze naszego kraju do NATO. Chodziło o najlepiej pojęty polski interes stanu.
Placówka polskiego wywiadu w Bagdadzie nie miała jeszcze o tym pojęcia. W drugiej połowie września płk Maronde dostawał coraz więcej próśb z centrali o wyjaśnienie procedur wyjazdowych z Iraku dla cudzoziemców. A Irakijczycy robili już wówczas wszystko, by obcokrajowcy wyjeżdżać nie mogli. – Każdego dnia rosła liczba idiotycznych zarządzeń i rozporządzeń w sprawie procedur wyjazdowych – opowiada były polski rezydent.
Wreszcie, w depeszy skierowanej wyłącznie do rezydenta, centrala ujawniła: trzeba będzie wywieźć kilku oficerów amerykańskiego wywiadu, którzy z Kuwejtu przedostali się do Bagdadu. – Złapałem się za głowę. To wydawało mi się po prostu niewykonalne – opowiada Maronde. – Jeśli będzie wsypa, to co się stanie z moją rodziną, współpracownikami i tysiącem Polaków, którzy nadal mieszkali w Iraku i nadal traktowani byli przez Irakijczyków jako przyjaciele?
Rozkaz był jednak rozkazem. W placówce polskiego wywiadu w Bagdadzie nikt oczywiście nie wiedział, że centrala wierzy, iż udana akcja otworzy nam drogę do sojuszu z Amerykanami, a w dalszej perspektywie – do wejścia do NATO.
Szczegóły akcji po polskiej stronie znał tylko nadzorujący akcję z Warszawy płk Gromosław Czempiński. Pod fałszywym nazwiskiem Czempiński przyleciał LOT-owskim czarterem do Bagdadu 13 października 1990 r. jako nowy pracownik polskiej ambasady. Jan, bo takie miał imię w paszporcie dyplomatycznym, oficjalnie towarzyszył nowemu polskiemu ambasadorowi Krzysztofowi Płomińskiemu.
Tuż po przylocie Czempiński i Maronde poszli na spacer. Ambasada RP była naszpikowana podsłuchami. – Niczego poważnego tam się nie załatwiało – opowiada płk Maronde.
Podczas spaceru Czempiński przedstawił rezydentowi plan ewakuacji. Akcja nigdy nie dostała, przynajmniej na miejscu, w Bagdadzie, żadnego kryptonimu. – Mówiliśmy po prostu o „ewakuacji". Tak jak w przypadku polskich obywateli wyjeżdżających z Iraku.
Czempiński nie pozostawił złudzeń – sprawa była polityczna, w podjęcie decyzji zaangażowane były najwyższe władze państwowe. Akcję po prostu trzeba było przeprowadzić, bez względu na ryzyko.
5.
Dwa dni po przyjeździe, na jednej z ulic Bagdadu, Czempiński spotkał się z jednym z sześciu ukrywających się Amerykanów. Ponieważ w świecie wywiadów cała wiedza jest przekazywana tylko wówczas, gdy jest to niezbędne, ani Czempiński, ani Maronde nie wiedzieli, gdzie ukrywają się Amerykanie lub jak dotarli do Bagdadu.
Prawdopodobnie skorzystali z pomocy irackich współpracowników CIA. Przypuszczalnie mieszkali w prywatnych mieszkaniach Irakijczyków. Nie wiemy, jak kontaktowali się ze swoimi, a musieli to robić, bo ktoś przekazał im informacje o miejscu i czasie spotkania z Czempińskim.
– To miejsce też wyznaczyli świetnie... – śmieje się Maronde. – 300 m w linii prostej od lokalnej siedziby tajnej policji. No, ale pod latarnią jest zawsze najciemniej.
Amerykanie byli w kiepskim stanie – zmęczeni, wystraszeni, wręcz załamani swoją sytuacją. Datę ewakuacji wszystkich sześciu Amerykanów Czempiński i Maronde ustalili więc jak najszybciej, na 25 października.
Do tego czasu trzeba było jednak wykonać ogrom pracy. I nadal nie było jasne, czy ewakuacja w ogóle jest możliwa.
6.
Najważniejsze pytanie: którędy wywieźć Amerykanów? Samolot nie wchodził w grę, bo nie dałoby się wprowadzić na pokład sześciu ludzi bez wiedzy i zgody irackich tajnych służb. Granica z Jordanią też była pilnie strzeżona. Jedyne inne czynne przejście graniczne było z Turcją, na północ od Mosulu. W jedną stronę ponad 500 km, w tym 180 km przez niespokojny iracki Kurdystan.
Czempiński, który nie znał Iraku, potrzebował pomocy. Maronde wskazał mu Gienka z jednej z polskich firm w Bagdadzie. – Ufałem mu stuprocentowo – opowiada Maronde. – Wziąłem go pod rękę i zaprowadziłem na dach ambasady. Tam, obok wylotu powietrza z huczącego klimatyzatora, z dala od irackich mikrofonów, czekał na niego Czempiński.
Razem z nim do Bagdadu przyleciały nowiutkie polskie paszporty dla sześciu Amerykanów (strony dwóch z nich pokazujemy na początku tekstu – przyp. red.). Ku zaskoczeniu polskich oficerów okazało się, że w paszportach nie ma irackich wiz wyjazdowych, bez których Amerykanie nie mogli oficjalnie przejść granicy. – To była katastrofa! – mówi Maronde. – Skąd wziąć te wizy? Bez nich cały plan się sypie!
Irak był wówczas jednym z najlepiej skomputeryzowanych krajów na świecie. Zachodnie koncerny zbudowały tajnej policji sieć, która funkcjonowała na każdym punkcie kontrolnym na autostradach. Te wizy musiały być nie tylko w paszportach, lecz także w systemie komputerowym po to, by przy żadnej kontroli nikt nie nabrał podejrzeń.
I tu przydał się wysoki wzrost Czempińskiego oraz jego zabójczy wąs. – Za Czempińskim Arabki, wstydliwe i skromne, oglądały się na ulicy w Bagdadzie – przyznaje Maronde. – Zwracał uwagę wzrostem, był szarmancki, obyty.
Trzy dni przed planowaną ewakuacją polski wywiad dowiedział się, że jeden z polskich pracowników „ma dobry kontakt" z Irakijką, która albo sama zajmuje wysokie stanowisko w tajnej policji, albo ma tam bardzo bliskiego krewnego. Jej nazwiska ani Maronde, ani Czempiński nie ujawniają do dziś – kobieta być może nadal mieszka w Iraku.
22 października polski pracownik poznał Czempińskiego z ową 30-letnią kobietą na przyjęciu w polskim campusie pod Bagdadem. Wieczorem tego samego dnia Czempiński zabrał z ambasady paszporty – kobieta powiedziała, że załatwi wizy wyjazdowe. Jak Czempiński ją przekonał – tego nie zdradził.
Następnego dnia wizy były już jednak w paszportach. Znalazły się też w systemie komputerowym, więc były absolutnie legalne i bezpieczne. W drodze wyjazdowej z Iraku wizy były sprawdzane na punktach kontrolnych kilka razy i za każdym razem zostały uznane za prawdziwe.
7.
24 października o godz. 19 Czempiński i Kazimierz Szapował dwoma samochodami w umówionym miejscu w Bagdadzie zabrali z ulicy sześciu Amerykanów, którzy zeszli się w jedno miejsce z różnych kryjówek. – To już była gra va banque – przyznaje Maronde.
Trasa – z punktu zbiórki do campusu pod Bagdadem – została ułożona tak, by jadący trzecim autem Maronde mógł sprawdzić, czy ktoś ich śledzi. Nie śledził. Irakijczycy nie mieli pojęcia, co się dzieje pod ich nosem. Amerykanie dojechali do campusu i tam spędzili swą ostatnią noc w Iraku.
Maronde wrócił do ambasady i tu czekało go zaskoczenie – z centrali przyszła depesza zabraniająca Czempińskiemu wzięcia udziału w ewakuacji Amerykanów. Warszawa bała się konsekwencji politycznych wpadki polskiego dyplomaty z oficerami amerykańskiego wywiadu.
Przełożeni Czempińskiego byliby bardziej przerażeni, gdyby wiedzieli, że ten nie zamierza jechać do Turcji z paszportem dyplomatycznym. Dopiero bowiem po przylocie Maronde wyjaśnił mu, że Irakijczycy nie pozwalają dyplomatom opuszczać Bagdadu poza wycieczką do Babilonu, z czego Czempiński skorzystał (zobacz zdjęcie). Paradoksalnie po Iraku można było jeździć na podstawie zwykłego paszportu pracowniczego, nie zaś dyplomatycznego. Czempiński miał więc jechać z prawdziwym paszportem należącym do Polaka pracującego w jednym z zachodnich koncernów w Iraku. Człowiek ów oddał dokument ambasadzie RP z prośbą o jego przedłużenie. Żona rezydenta polskiego wywiadu kobiecym okiem uznała, że Czempiński jest do niego wystarczająco podobny. Człowiek ten do dziś nie wie, do czego została użyta jego tożsamość.
– Było jasne, że jeśli Czempiński nie pojedzie, to nie będzie akcji – mówi Maronde. – Co ty byś zrobił na moim miejscu? – spytał Czempiński. – To ty podejmujesz decyzję, ale ja bym jechał – odparł Maronde.
8.
25 października o godz. 4 rano ruszyli dwoma toyotami polskich firm. Pierwszą prowadził Gienek, drugą Jurek, pracownik polskiej firmy w Iraku, poproszony w ostatniej chwili o pomoc. Z Jurkiem siedział Czempiński. W każdym aucie z tyłu jechało trzech Amerykanów.
Maronde, który kierował ambasadą jako chargé d'affaires, musiał zostać w Bagdadzie. Dopiero o godz. 16 z Warszawy nadeszła depesza gratulacyjna – Amerykanie bezpiecznie przeszli przez most graniczny, po drugiej stronie czekali na nich Polacy, którzy wsadzili ich w samolot do Warszawy.
Amerykanie do ostatniej chwili byli przekonani, że są bliscy wpadki. W polskich mediach regularnie ukazują się doniesienia o tym, że obywatele USA zostali spici alkoholem, bo na przejściu granicznym pracował iracki oficer świetnie znający język polski. – Prawda jest jednak taka, że Amerykanie byli tak zdenerwowani, że alkohol zadziałał dopiero po drugiej stronie granicy – opowiada Maronde.
Przez most mieli przejść spokojnym krokiem, by nie budzić podejrzeń. Tak blisko wolności byli jednak tak przejęci, że „na moście pobili rekord świata w sprincie". Na szczęście bez konsekwencji.
Czempiński, Gienek i Jurek bez problemów wrócili do Bagdadu. Kilkanaście dni później Czempiński, jako Janek, wyleciał z Bagdadu na podstawie paszportu dyplomatycznego.
9.
Działania polskiego wywiadu w Iraku – od informacji o żywych tarczach, przez zdobycie mapy Bagdadu, po wywiezienie Amerykanów – otworzyły Polakom drogę do sojuszu z USA. Ani Pentagon, ani CIA, ani Biały Dom nie zapomniały o długu wdzięczności – rząd USA umorzył Polsce znaczną część długu z czasów PRL.
Jeszcze pod koniec lat 90., w czasie debaty o rozszerzeniu NATO, CIA dziękowała Polakom za pomoc w uratowaniu swych pracowników. Polski wywiad wykonał wówczas jeszcze kilka innych podobnych operacji dla nowych sojuszników, m.in. pomagając w ewakuacji kilku oficerów wywiadu brytyjskiego. Otwierał się nowy świat, który prowadził nas prosto do NATO, a później do Unii Europejskiej.
Irakijczycy nigdy nie wpadli na ślad tej akcji. Rok później informacja o ewakuacji ukazała się jednak w jednej z amerykańskich gazet, a zięć Saddama w maju 1991 r. wspomniał na poufnej naradzie dyrektorów irackich fabryk, że „najbardziej zdradzali nas w czasie wojny przyjaciele, na przykład Polacy, którzy pomagali Amerykanom". Na szczęście ani uczestników tamtej akcji, ani innych Polaków nigdy nie spotkały z tego powodu żadne represje.
rp.pl/artykul/927349.html
O tej operacji mówi się w Polsce od lat, rzadko jednak prawdę. „Samum" to nazwa nadana tej akcji w fikcyjnym filmie Władysława Pasikowskiego z 1999 r. W mediach opowiada o niej jeden człowiek – gen. Gromosław Czempiński. Były szef wywiadu III RP do dziś chroni jednak metody pracy wywiadu, bo krążące o tej operacji opowieści to w dużej mierze po prostu nieprawda. Lub – w najlepszym razie – niecała prawda.
Dziś głos zabiera drugi jej uczestnik – emerytowany pułkownik polskiego wywiadu Andrzej Maronde. Po raz pierwszy opowiada o tym, jak naprawdę wyglądała, jak była dramatyczna i jak tuż przed jej zakończeniem blisko fiaska była akcja, która dała początek niezwykłemu sojuszowi oraz w dużym stopniu zmieniła bieg historii Polski.
Po raz pierwszy piszemy też o tym, że to polski wywiad dowiedział się o użyciu przez Saddama żywych tarcz w obawie przed amerykańskim odwetem. Ujawniamy też, jak polski wywiad zdobył kluczową dla skuteczności zachodnich nalotów tajną mapę Bagdadu.
1.
Pułkownik Andrzej Maronde przyjechał do Iraku w lutym 1990 r. Oficjalnie był radcą i kierownikiem wydziału konsularnego ambasady, nieoficjalnie – nowym rezydentem wywiadu polskiego.
Wcześniej pracował w Kairze, Kopenhadze i Nowym Jorku. Po 36 latach w służbie miała to być jego ostatnia placówka. Pułkownik Maronde dobijał do sześćdziesiątki, nie oczekiwał, że będzie rezydentem jeszcze gdziekolwiek.
W Warszawie działały wciąż stare struktury wywiadu, jego oficerowie czekali na zmiany, na weryfikację, na nowe państwo. Maronde jechał do Bagdadu z innymi zadaniami niż jego poprzednicy w Iraku i w Kuwejcie (który podlegał ambasadzie w Bagdadzie). Zmieniał się świat i wszystko stawało na głowie – dawni sojusznicy okazywali się wrogami, ale dawni wrogowie jeszcze nie byli sojusznikami.
W kwietniu, w czasie świąt Wielkiej Nocy, jeden z informatorów polskiego wywiadu w Kuwejcie doniósł, że pracownicy tamtejszych zachodnich koncernów wyjeżdżają do domu w większej niż zwykle liczbie. Sam w sobie ten sygnał nie musiał oznaczać niczego specjalnego, ale wkrótce okazało się, że również Rosjanie zmieniają stare przyzwyczajenia – zamiast sprowadzać na wakacje rodziny ze Związku Radzieckiego, raczej sami wyjeżdżają do domu. Liczba zagranicznych pracowników w Iraku i Kuwejcie zaczęła spadać. Czy Rosjanie wiedzieli o czymś, o czym nie wiedzieli Polacy?
Zanim raport o tych dziwnych zdarzeniach dotarł do centrali, w Warszawie był już maj – trwały reorganizacja i budowa służb specjalnych nowej Polski. Nikt nie miał głowy do analizowania sygnałów z Iraku. Raport przepadł w jakiejś szufladzie.
W lipcu 1990 r. prawie pół irackiej armii znalazło się, pułk po pułku, w południowej części kraju. Dyplomaci w Bagdadzie zaczęli plotkować, że Saddam Husajn przygotowuje jakąś awanturę. Przebywający w stolicy Iraku od wielu lat dyplomaci państw arabskich lekceważyli jednak sprawę – Saddam regularnie urządzał pokazy siły, by zmusić władze Kuwejtu, sztucznie oddzielanego przez Europejczyków od Iraku, do przekazania mu części wpływów z produkcji ropy. Kończyło się zawsze na niczym, wojny nikt się nie spodziewał.
Na dodatek pod koniec lipca ambasador USA w Iraku April Glaspie spotkała się z Saddamem, który zapewnił ją, że ruchy wojsk nie oznaczają niczego poza właśnie pokazem siły. Glaspie pojechała na urlop do USA, a uspokojeni dyplomaci zaczęli planować wakacje. Polska ambasada w Bagdadzie też zapadła w letni sen – miesiąc wcześniej ostatni PRL-owski ambasador wrócił do kraju, na czele ambasady stał Maronde jako chargé d'affaires. Nowy ambasador miał dopiero przylecieć.
Tydzień później iracka armia zaatakowała Kuwejt i zajęła ten kraj w ciągu kilkunastu godzin. W nocy z 1 na 2 sierpnia Marondego obudził telefon od pracownika jednej z polskich firm w Basrze: – Ruszyli! Pojechali do Kuwejtu!
Inwazja na Kuwejt totalnie zaskoczyła Zachód. Od tego momentu wszyscy dyplomaci i oficerowie wywiadów, którzy jeszcze nie zdążyli wyjechać z Iraku i Kuwejtu do domów na wakacje, znaleźli się w środku dramatycznego kryzysu dyplomatycznego i militarnego.
2.
Irakijczycy byli upojeni blitzkriegiem Saddama i prawie bezkrwawym zwycięstwem nad Kuwejtem. – W Iraku, w którym nie było dotąd niczego, nagle w sklepach i na targowiskach pojawiło się wszystko – opowiada żona płk. Marondego.
– Wszystko kradli w Kuwejcie i zwozili do Iraku.
Wróciły tam nawet irackie arbuzy, których najlepsze odmiany były eksportowane właśnie do Kuwejtu.
W pierwszych tygodniach po inwazji najważniejszym zadaniem kilku pozostających w Bagdadzie pracowników polskiej ambasady była ewakuacja 700 pracowników polskich firm i ich rodzin z Kuwejtu. W sumie do września z Iraku i Kuwejtu wyjechało każdą możliwą drogą 3,5 tys. polskich pracowników, ich rodzin oraz Polek i dzieci, które mieszkały z irackimi mężami.
Po pierwszym momencie euforii irackie władze zaczęły przygotowywać się na starcie z Zachodem. ONZ potępił Saddama, Amerykanie grozili użyciem siły. Pod koniec sierpnia dobry znajomy Marondego, wysoki rangą urzędnik rządzącej partii Baas, w rozmowie z nim napomknął, że Saddam nie boi się odwetu militarnego, bo ma żywe tarcze.
– Powiem szczerze, że w pierwszej chwili nie zrozumiałem, jakie żywe tarcze – opowiada pułkownik.
– Nie znasz historii wojen na Bliskim Wschodzie? – zapytał jego rozmówca. – Mamy zakładników, obywateli krajów zachodnich, rozmieszczonych w najważniejszych miejscach. Niech nas bombardują.
Maronde poprosił o informacje polskich pracowników, wspomagających Irakijczyków na niemal każdej z kluczowych budów i w większości strategicznych fabryk, chociażby w bagdadzkiej elektrowni. Przed wojną w Iraku pracowało 5 tys. Polaków, działało kilkadziesiąt firm, m.in. Mostostal, Budimex, Dromex, Naftobudowa, Bumar czy Państwowa Agencja Atomistyki.
Polacy natychmiast donieśli o dziwnych grupach cudzoziemców przetrzymywanych na terenie ich fabryk. Ludzie ci byli więzieni z dala od innych i pilnowani przez wojsko oraz iracką służbę bezpieczeństwa. Co więcej – polscy pracownicy zdołali z nimi nawiązać kontakt, używając metod znanych z najstarszych powieści szpiegowskich, np. zostawiając im informacje w pudełkach od zapałek porzuconych pod drzewem na drodze spacerów zakładników do stołówki.
W ten sposób polski wywiad, jako pierwszy w Iraku, nie tylko dowiedział się o istnieniu żywych tarcz, ale także ustalił ich miejsca przetrzymywania, w dużej części także ich narodowość i nazwiska. Polacy nawet potrafili podtrzymać ich na duchu, przekazując im wiadomości od rodzin na Zachodzie.
Wiadomość o żywych tarczach trafiła do Warszawy, a stamtąd dalej – do nowych sojuszników. Na Irakijczyków spadło powszechne oburzenie, nawet arabskich sąsiadów. Sprawa stała się tak głośna, a nacisk na Saddama tak silny, że wreszcie musiał ich zwolnić. Żywe tarcze nigdy nie odegrały swej roli.
3.
W pierwszej połowie września centrala zapytała rezydenturę w stolicy Iraku, czy mamy jakąkolwiek możliwość dotarcia do mapy Bagdadu.
Nie chodziło o zwykłą mapę, ale o wielopoziomową, supertajną mapę Bagdadu przygotowaną w jednym egzemplarzu dla władz irackich przez grupę polskich kartografów. Zawierała ona wszystko – od kanalizacji po obiekty wojska i tajnych służb. Dla Pentagonu szykującego plany nalotów taka mapa była niezastąpiona.
Pułkownik Maronde spotkał się z szefem polskiego campusu, gdzie akurat kończyli pracę polscy kartografowie. Mapy nie mieli. Posiadali za to 60 kg szkiców i danych, na podstawie których ją przygotowali. Irakijczycy pilnowali jej, by nie wykonywano kopii. Jednak kompletnie zlekceważyli materiały, na podstawie których mapa została wykonana.
Trzy worki, każdy ważący 20 kg, przyjechały do ambasady. Przywiózł je z biura kartografów ppłk Kazimierz Szapował, nieżyjący już oficer wywiadu, który z wykształcenia był arabistą, co bardzo przydało się placówce w następnych tygodniach.
Nie znasz historii wojen na bliskim wschodzie? mamy zakładników, żywe tarcze, rozmieszczone w najważniejszych obiektach. Niech nas bombardują.
Worki wyleciały do Warszawy na pokładzie czarterowego samolotu LOT. Oficjalnie – bo trzeba było wywieźć do kraju grupę chorujących polskich pracowników. Irakijczycy wydali specjalną zgodę na ten lot tylko dlatego, że na pokładzie samolotu znalazło się miejsce dla bliskiego krewnego wicepremiera i szefa irackiej dyplomacji Tariqa Aziza.
Chłopak studiował przed inwazją na uniwersytecie w Krakowie. Do domu wrócił na wakacje i tu zastała go wojna. Uniknął poboru do wojska dzięki swemu krewnemu, ale rodzina chciała go jeszcze na wszelki wypadek wywieźć z kraju. I dzięki niemu mapa Bagdadu trafiła do Polski, a stąd do Amerykanów.
– Gdy w styczniu 1991 r. Amerykanie bombardowali Bagdad, wszystkie bomby spadały precyzyjnie na budynki rządu, wojska i bezpieki – opowiada Maronde. Biskup Marian Oleś, wówczas nuncjusz papieski w Iraku, opowiadał później, że Amerykanie zrównali z ziemią znajdujący się tuż obok nuncjatury budynek wojska. W watykańskiej ambasadzie wypadły tylko szyby z okien.
4.
Amerykańska ambasador w Iraku została zapewniona przez Saddama, że wojny w Iraku nie będzie. Jednak CIA mu nie ufała. Latem 1990 r. w Kuwejcie, w pobliżu granicy z Irakiem, pojawiło się sześciu oficerów CIA oraz dwóch innych służb wywiadowczych USA. Ich zadaniem było śledzenie, przy użyciu nowoczesnego sprzętu nasłuchowego, ruchów wojsk irackich po drugiej stronie granicy.
Gdy Saddam wszedł do Kuwejtu, Amerykanie znaleźli się w pułapce. Irakijczycy na szczęście nie wiedzieli o ich istnieniu. Na własną rękę przedostali się do Bagdadu i tu mieli czekać na nadarzającą się sposobność wyjazdu z Iraku.
Problem w tym, że takich możliwości ambasada USA nie miała. Śledzeni nieustannie przez Irakijczyków dyplomaci nie mogli nawet spotkać się z sześcioma oficerami. Udzielenia im pomocy odmówili kolejno Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy. Dopiero Polacy się zgodzili.
Kierownictwo UOP w Warszawie słusznie uważało, że ewakuacja Amerykanów otworzy drogę sojuszowi obu służb. Polscy politycy postrzegali to także jako pierwszy krok na drodze naszego kraju do NATO. Chodziło o najlepiej pojęty polski interes stanu.
Placówka polskiego wywiadu w Bagdadzie nie miała jeszcze o tym pojęcia. W drugiej połowie września płk Maronde dostawał coraz więcej próśb z centrali o wyjaśnienie procedur wyjazdowych z Iraku dla cudzoziemców. A Irakijczycy robili już wówczas wszystko, by obcokrajowcy wyjeżdżać nie mogli. – Każdego dnia rosła liczba idiotycznych zarządzeń i rozporządzeń w sprawie procedur wyjazdowych – opowiada były polski rezydent.
Wreszcie, w depeszy skierowanej wyłącznie do rezydenta, centrala ujawniła: trzeba będzie wywieźć kilku oficerów amerykańskiego wywiadu, którzy z Kuwejtu przedostali się do Bagdadu. – Złapałem się za głowę. To wydawało mi się po prostu niewykonalne – opowiada Maronde. – Jeśli będzie wsypa, to co się stanie z moją rodziną, współpracownikami i tysiącem Polaków, którzy nadal mieszkali w Iraku i nadal traktowani byli przez Irakijczyków jako przyjaciele?
Rozkaz był jednak rozkazem. W placówce polskiego wywiadu w Bagdadzie nikt oczywiście nie wiedział, że centrala wierzy, iż udana akcja otworzy nam drogę do sojuszu z Amerykanami, a w dalszej perspektywie – do wejścia do NATO.
Szczegóły akcji po polskiej stronie znał tylko nadzorujący akcję z Warszawy płk Gromosław Czempiński. Pod fałszywym nazwiskiem Czempiński przyleciał LOT-owskim czarterem do Bagdadu 13 października 1990 r. jako nowy pracownik polskiej ambasady. Jan, bo takie miał imię w paszporcie dyplomatycznym, oficjalnie towarzyszył nowemu polskiemu ambasadorowi Krzysztofowi Płomińskiemu.
Tuż po przylocie Czempiński i Maronde poszli na spacer. Ambasada RP była naszpikowana podsłuchami. – Niczego poważnego tam się nie załatwiało – opowiada płk Maronde.
Podczas spaceru Czempiński przedstawił rezydentowi plan ewakuacji. Akcja nigdy nie dostała, przynajmniej na miejscu, w Bagdadzie, żadnego kryptonimu. – Mówiliśmy po prostu o „ewakuacji". Tak jak w przypadku polskich obywateli wyjeżdżających z Iraku.
Czempiński nie pozostawił złudzeń – sprawa była polityczna, w podjęcie decyzji zaangażowane były najwyższe władze państwowe. Akcję po prostu trzeba było przeprowadzić, bez względu na ryzyko.
5.
Dwa dni po przyjeździe, na jednej z ulic Bagdadu, Czempiński spotkał się z jednym z sześciu ukrywających się Amerykanów. Ponieważ w świecie wywiadów cała wiedza jest przekazywana tylko wówczas, gdy jest to niezbędne, ani Czempiński, ani Maronde nie wiedzieli, gdzie ukrywają się Amerykanie lub jak dotarli do Bagdadu.
Prawdopodobnie skorzystali z pomocy irackich współpracowników CIA. Przypuszczalnie mieszkali w prywatnych mieszkaniach Irakijczyków. Nie wiemy, jak kontaktowali się ze swoimi, a musieli to robić, bo ktoś przekazał im informacje o miejscu i czasie spotkania z Czempińskim.
– To miejsce też wyznaczyli świetnie... – śmieje się Maronde. – 300 m w linii prostej od lokalnej siedziby tajnej policji. No, ale pod latarnią jest zawsze najciemniej.
Amerykanie byli w kiepskim stanie – zmęczeni, wystraszeni, wręcz załamani swoją sytuacją. Datę ewakuacji wszystkich sześciu Amerykanów Czempiński i Maronde ustalili więc jak najszybciej, na 25 października.
Do tego czasu trzeba było jednak wykonać ogrom pracy. I nadal nie było jasne, czy ewakuacja w ogóle jest możliwa.
6.
Najważniejsze pytanie: którędy wywieźć Amerykanów? Samolot nie wchodził w grę, bo nie dałoby się wprowadzić na pokład sześciu ludzi bez wiedzy i zgody irackich tajnych służb. Granica z Jordanią też była pilnie strzeżona. Jedyne inne czynne przejście graniczne było z Turcją, na północ od Mosulu. W jedną stronę ponad 500 km, w tym 180 km przez niespokojny iracki Kurdystan.
Czempiński, który nie znał Iraku, potrzebował pomocy. Maronde wskazał mu Gienka z jednej z polskich firm w Bagdadzie. – Ufałem mu stuprocentowo – opowiada Maronde. – Wziąłem go pod rękę i zaprowadziłem na dach ambasady. Tam, obok wylotu powietrza z huczącego klimatyzatora, z dala od irackich mikrofonów, czekał na niego Czempiński.
Razem z nim do Bagdadu przyleciały nowiutkie polskie paszporty dla sześciu Amerykanów (strony dwóch z nich pokazujemy na początku tekstu – przyp. red.). Ku zaskoczeniu polskich oficerów okazało się, że w paszportach nie ma irackich wiz wyjazdowych, bez których Amerykanie nie mogli oficjalnie przejść granicy. – To była katastrofa! – mówi Maronde. – Skąd wziąć te wizy? Bez nich cały plan się sypie!
Irak był wówczas jednym z najlepiej skomputeryzowanych krajów na świecie. Zachodnie koncerny zbudowały tajnej policji sieć, która funkcjonowała na każdym punkcie kontrolnym na autostradach. Te wizy musiały być nie tylko w paszportach, lecz także w systemie komputerowym po to, by przy żadnej kontroli nikt nie nabrał podejrzeń.
I tu przydał się wysoki wzrost Czempińskiego oraz jego zabójczy wąs. – Za Czempińskim Arabki, wstydliwe i skromne, oglądały się na ulicy w Bagdadzie – przyznaje Maronde. – Zwracał uwagę wzrostem, był szarmancki, obyty.
Trzy dni przed planowaną ewakuacją polski wywiad dowiedział się, że jeden z polskich pracowników „ma dobry kontakt" z Irakijką, która albo sama zajmuje wysokie stanowisko w tajnej policji, albo ma tam bardzo bliskiego krewnego. Jej nazwiska ani Maronde, ani Czempiński nie ujawniają do dziś – kobieta być może nadal mieszka w Iraku.
22 października polski pracownik poznał Czempińskiego z ową 30-letnią kobietą na przyjęciu w polskim campusie pod Bagdadem. Wieczorem tego samego dnia Czempiński zabrał z ambasady paszporty – kobieta powiedziała, że załatwi wizy wyjazdowe. Jak Czempiński ją przekonał – tego nie zdradził.
Następnego dnia wizy były już jednak w paszportach. Znalazły się też w systemie komputerowym, więc były absolutnie legalne i bezpieczne. W drodze wyjazdowej z Iraku wizy były sprawdzane na punktach kontrolnych kilka razy i za każdym razem zostały uznane za prawdziwe.
7.
24 października o godz. 19 Czempiński i Kazimierz Szapował dwoma samochodami w umówionym miejscu w Bagdadzie zabrali z ulicy sześciu Amerykanów, którzy zeszli się w jedno miejsce z różnych kryjówek. – To już była gra va banque – przyznaje Maronde.
Trasa – z punktu zbiórki do campusu pod Bagdadem – została ułożona tak, by jadący trzecim autem Maronde mógł sprawdzić, czy ktoś ich śledzi. Nie śledził. Irakijczycy nie mieli pojęcia, co się dzieje pod ich nosem. Amerykanie dojechali do campusu i tam spędzili swą ostatnią noc w Iraku.
Maronde wrócił do ambasady i tu czekało go zaskoczenie – z centrali przyszła depesza zabraniająca Czempińskiemu wzięcia udziału w ewakuacji Amerykanów. Warszawa bała się konsekwencji politycznych wpadki polskiego dyplomaty z oficerami amerykańskiego wywiadu.
Przełożeni Czempińskiego byliby bardziej przerażeni, gdyby wiedzieli, że ten nie zamierza jechać do Turcji z paszportem dyplomatycznym. Dopiero bowiem po przylocie Maronde wyjaśnił mu, że Irakijczycy nie pozwalają dyplomatom opuszczać Bagdadu poza wycieczką do Babilonu, z czego Czempiński skorzystał (zobacz zdjęcie). Paradoksalnie po Iraku można było jeździć na podstawie zwykłego paszportu pracowniczego, nie zaś dyplomatycznego. Czempiński miał więc jechać z prawdziwym paszportem należącym do Polaka pracującego w jednym z zachodnich koncernów w Iraku. Człowiek ów oddał dokument ambasadzie RP z prośbą o jego przedłużenie. Żona rezydenta polskiego wywiadu kobiecym okiem uznała, że Czempiński jest do niego wystarczająco podobny. Człowiek ten do dziś nie wie, do czego została użyta jego tożsamość.
– Było jasne, że jeśli Czempiński nie pojedzie, to nie będzie akcji – mówi Maronde. – Co ty byś zrobił na moim miejscu? – spytał Czempiński. – To ty podejmujesz decyzję, ale ja bym jechał – odparł Maronde.
8.
25 października o godz. 4 rano ruszyli dwoma toyotami polskich firm. Pierwszą prowadził Gienek, drugą Jurek, pracownik polskiej firmy w Iraku, poproszony w ostatniej chwili o pomoc. Z Jurkiem siedział Czempiński. W każdym aucie z tyłu jechało trzech Amerykanów.
Maronde, który kierował ambasadą jako chargé d'affaires, musiał zostać w Bagdadzie. Dopiero o godz. 16 z Warszawy nadeszła depesza gratulacyjna – Amerykanie bezpiecznie przeszli przez most graniczny, po drugiej stronie czekali na nich Polacy, którzy wsadzili ich w samolot do Warszawy.
Amerykanie do ostatniej chwili byli przekonani, że są bliscy wpadki. W polskich mediach regularnie ukazują się doniesienia o tym, że obywatele USA zostali spici alkoholem, bo na przejściu granicznym pracował iracki oficer świetnie znający język polski. – Prawda jest jednak taka, że Amerykanie byli tak zdenerwowani, że alkohol zadziałał dopiero po drugiej stronie granicy – opowiada Maronde.
Przez most mieli przejść spokojnym krokiem, by nie budzić podejrzeń. Tak blisko wolności byli jednak tak przejęci, że „na moście pobili rekord świata w sprincie". Na szczęście bez konsekwencji.
Czempiński, Gienek i Jurek bez problemów wrócili do Bagdadu. Kilkanaście dni później Czempiński, jako Janek, wyleciał z Bagdadu na podstawie paszportu dyplomatycznego.
9.
Działania polskiego wywiadu w Iraku – od informacji o żywych tarczach, przez zdobycie mapy Bagdadu, po wywiezienie Amerykanów – otworzyły Polakom drogę do sojuszu z USA. Ani Pentagon, ani CIA, ani Biały Dom nie zapomniały o długu wdzięczności – rząd USA umorzył Polsce znaczną część długu z czasów PRL.
Jeszcze pod koniec lat 90., w czasie debaty o rozszerzeniu NATO, CIA dziękowała Polakom za pomoc w uratowaniu swych pracowników. Polski wywiad wykonał wówczas jeszcze kilka innych podobnych operacji dla nowych sojuszników, m.in. pomagając w ewakuacji kilku oficerów wywiadu brytyjskiego. Otwierał się nowy świat, który prowadził nas prosto do NATO, a później do Unii Europejskiej.
Irakijczycy nigdy nie wpadli na ślad tej akcji. Rok później informacja o ewakuacji ukazała się jednak w jednej z amerykańskich gazet, a zięć Saddama w maju 1991 r. wspomniał na poufnej naradzie dyrektorów irackich fabryk, że „najbardziej zdradzali nas w czasie wojny przyjaciele, na przykład Polacy, którzy pomagali Amerykanom". Na szczęście ani uczestników tamtej akcji, ani innych Polaków nigdy nie spotkały z tego powodu żadne represje.
rp.pl/artykul/927349.html