#kryzys
Zrzutka na serwery i rozwój serwisu
Witaj użytkowniku sadistic.pl,Od czasu naszej pierwszej zrzutki minęło już ponad 7 miesięcy i środki, które na niej pozyskaliśmy wykorzystaliśmy na wymianę i utrzymanie serwerów. Niestety sytaucja związana z niewystarczającą ilością reklam do pokrycia kosztów działania serwisu nie uległa poprawie i w tej chwili możemy się utrzymać przy życiu wyłącznie z wpłat użytkowników.
Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
Japońska branża porno przeżywa poważny kryzys. Na setki aktorek przypada zaledwie 70 mężczyzn. 35-letni Shimiken, który ponad 8 tys. razy wystąpił przed kamerą, mówi, że powodów takiej sytuacji jest kilka. Przede wszystkim ludzie boją się, ze w dobie mediów społecznościowych szybko zostaną zidentyfikowani. Ponadto w Kraju Kwitnącej Wiśni upada model męskiego mężczyzny, panowie są bardziej delikatni i wrażliwi – skarżą się aktorki. To wszystko może spowodować, że wart 20 miliardów dolarów rynek wkrótce się załamie.
Przesyłam partyjne pozdrowienie towarzyszowi Cały_Internet, który samodzielnie podbija statystyki dotyczące zainteresowania Nipponem
Politycy chcieli być szczodrzy, no oczywiście nie za swoje własne pieniądze, i częściowo finansowali np. budowy mieszkań. Sztucznie windowali ceny. Ktoś brał kredyt na mieszkanie, żeby załapać się na super "promocje" od państwa w postaci dotacji - no wiadomo że nie można przegapić okazji. Brał kredyt np. 100 000 euro, pod zastaw domu i dostawał od państwa np. 20 000. Kupował dom za 120 000 euro. Wszyscy się na to rzucili - to ceny poszybowały.
W pewnym momencie wzrostu ceny od x lat, okazało się że już dalej się nie da podbić - ludzi już na to nie stać. Jednak deweloperzy zareagowali na popyt i mieszkania do odbioru są gotowe, czekają tylko na nowych właścicieli. Pojawia się nadmiar mieszkań.
I w tym momencie nasz kolega, co wziął 100 000 kredytu, pod zastaw mieszkania wartego 120 000 traci pracę/ ginie/ następuje kataklizm/ itd. - nie jest w stanie kontynuować spłaty kredytu. Bank nie jest w stanie go sprzedać nawet za 80 000 - wiadomo mieszkań w chuj, a chętnych brak. Bank jest stratny. Ceny mieszkań jeszcze bardziej lecą w dół, banki jeszcze bardziej tracą na mieszkaniach hipotecznych. Krach. Recesja.
Nie jest to więc problem kapitalizmu. Państwo pompuje narkotyczną dotację np. na rynek nieruchomości co powoduje euforię (koniunkturę w tej gałęzi gospodarki). Rodzi się podaż w odpowiedzi na niezdrowy popyt. Zawsze jednak pojawia się moment wysycenia ( Ci co mieli wziąć to wzięli, reszta to już tylko za darmo przyjmie np. mieszkanie) a cena zaczyna spadać. Kończy się to upadkiem sektora bankowego. I TO SŁUSZNIE!!!!!
Bank jest normalną firmą. Przedsiębiorstwem, które ma za zadanie konkurować z innymi podobnymi sobie, aby stawać się coraz lepiej dostosowanym do potrzeb klienta. W przeciwnym razie klienci odpłyną do innego, lepszego banku. Karą za nie zabieganie o klienta (dawanie korzystniejszych warunków) jest bankructwo. Tzn. strata pieniędzy oraz czasu zainwestowanego w uruchomienie banku. Jeżeli teraz państwo ratuje dany bank - zabiera "karę". Nie trzeba już w pocie czoła, codziennie ścigać się z konkurentami.
Jedyne co Hiszpania zrobiła dobrze to zmiany w przepisach dot. prawa pracy, to i bezrobocie im spadło. Pytanie dlaczego wypłaty nadal były na normalnym poziomie? Ponieważ nie obniżono i nie zlikwidowano podatków.
Rząd wraz z ekspertami z Ruchu Informacji Gospodarczej i Cywilizowanych Zasiłków (RiGCz) przygotował program dla prawie 700 tyś. osób, których dotknęły wahania kursu franka szwajcarskiego w ostatnim czasie. Może być to przełom w tej sprawie, który położy kres gehennie poszkodowanych.
Głos w sprawie frankowców zabrał ekspert - Tomasz Paweł Czapla. Specjalizuje się on w rozwiązywaniu trudnch spraw społecznych, o których w mediach głośno. Jako komentator życia społecznego zyskał sobie sławę nieprzejednanego i nieznającego kompromisów. I tak samo jest w tym przypadku - jego rozwiązanie jest proste, skuteczne i jako jedyne ma szanse zadziałać.
Jak widzimy, rozwiązanie jest ostateczne i nieodwracalne, ale to czyni je skutecznym. Zaczęto również dostrzegać poboczne pozytywne skutki wprowadzenia w życie Ważnej Wiadomości. Ręce zacierają już producenci trumien, grabarze, a przede wszystkim producenci sznurów wszelkiej maści.
Autor: Philipp Bagus
Źródło: mises.org
mises.pl/blog/2014...wego-pieniadza/
Tłumaczenie: Bartłomiej Grzebyk
Wersja: mises.pl/wp-conten...h-pieniedzy.pdf
System papierowego pieniądza zawiera w sobie mechanizmy sprzyjające autodestrukcji. Pokusa emitenta monopolisty do zwiększania podaży pieniądza jest prawie nie do powstrzymania. W takim systemie, charakteryzującym się ciągłym wzrostem podaży pieniądza i, w konsekwencji, nieustannym wzrostem cen, oszczędzanie gotówki z myślą o przyszłym zakupie aktywów nie ma wielkiego sensu. W tym przypadku lepszą strategią jest zaciągnięcie długu w celu zakupu aktywów i spłaty ich w późniejszym terminie za pomocą zdewaluowanej waluty. Co więcej, sensowny jest zakup aktywów, które mogą być później zabezpieczeniem dla pozyskania kolejnych kredytów bankowych. System waluty papierowej prowadzi do nadmiernego zadłużania się.
Sprawdza się to szczególnie w przypadku tych graczy na rynku, którzy mogą oczekiwać bailoutu za pomocą nowo wykreowanych pieniędzy, takich jak wielkie przedsiębiorstwa, banki oraz rząd.
Znajdujemy się obecne w sytuacji, która wygląda jak ślepy zaułek dla systemu waluty papierowej. Po ostatnim cyklu rządy dokonały bailoutu błędnych inwestycji w sektorze prywatnym i zwiększyły swoje wydatki socjalne. Deficyty i długi osiągnęły niebotyczne wartości. Banki centralne drukowały pieniądze, aby wykupić długi publiczne (lub w celu wykorzystania ich jako zabezpieczenia kredytów dla systemu bankowego) w bezprecedensowych ilościach. Stopy procentowe zostały obcięte do wysokości bliskiej zeru. Deficyty pozostały wysokie. W zasięgu wzroku brak jest jakiegokolwiek znaczącego, realnego wzrostu. Jednocześnie system bankowy oraz inne podmioty finansowe siedzą na ogromnej stercie długu publicznego. Wstrzymanie jego spłaty automatycznie zapoczątkowałoby bankructwo sektora bankowego. Podwyższenie stóp procentowych do bardziej realistycznych poziomów lub sprzedaż aktywów zakupionych przez bank centralny postawiłoby pod znakiem zapytania wypłacalność sektora bankowego, głęboko zadłużonych przedsiębiorstw oraz rządu. Wygląda na to, że nawet spowolnienie drukowania pieniędzy (nazywane obecnie „wygaszeniem luzowania ilościowego”), mogłoby zapoczątkować spiralę bankructw. Drastyczne zmniejszenie deficytów oraz wydatków rządowych nie wydaje się jednakże prawdopodobne, biorąc pod uwagę bodźce kierujące zachowaniem polityków w systemach demokratycznych polityków w demokracjach.
Czy więc ilość drukowanych pieniędzy utrzyma się na stałym poziomie, przy stopach procentowych bliskich zeru, dopóki ludzie nie stracą swojego zaufania do waluty papierowej? Czy system pieniądza papierowego może zostać utrzymany, czy prędzej lub później nieuchronnie dojdzie do hiperinflacji?
Istnieje co najmniej siedem możliwości dalszego rozwoju wypadków:
1. Inflacja. Rządy i banki centralne mogą po prostu kontynuować dotychczasową politykę inflacji i drukować wszelkie pieniądze potrzebne do bailoutu systemu bankowego, rządów oraz innych nadmiernie zadłużonych podmiotów. Działania te jeszcze bardziej zwiększą pokusę nadużycia. Wybór tej opcji ostatecznie doprowadzi do hiperinflacji, a tym samym likwidacji długów — oszczędzający tracą, pożyczkobiorcy zyskują. Papierowe bogactwo, które ludzie oszczędzali przez całe swoje życie, nie zapewni im tak wysokiego standardu życia, jak przewidywali.
2. Zaprzestanie wypłacania należności. Rządy mogą polepszyć swoją sytuację finansową zwyczajnie poprzez niewypełnianie własnych obietnic. Mogą, przykładowo, drastycznie obciąć publiczne emerytury, ubezpieczenia społeczne i zasiłki dla bezrobotnych, w celu eliminacji deficytów i spłaty zakumulowanych długów. Wiele świadczeń, na które ludzie liczyli, okaże się obietnicami bez pokrycia.
3. Wyparcie się długu. Rządy mogą również wprost wyprzeć się swoich długów. Doprowadzi to do strat dla banków oraz firm ubezpieczeniowych, które inwestowały oszczędności swoich klientów w obligacje rządowe. Na oczach ludzi wartość ich funduszy powierniczych, inwestycyjnych oraz ubezpieczeń drastycznie maleje. Wyparcie się długu może prowadzić do upadku systemu bankowego. Spirala bankructw nadmiernie zadłużonych podmiotów byłaby ekonomicznym Armagedonem. Z tego powodu politycy dotychczas robili wszystko, aby zapobiec zrealizowaniu tej opcji.
4. Finansowe represje. Inną drogą do uniknięcia pułapki długu są represje finansowe. Jest to sposób na zwiększenie funduszy, jakimi dysponuje państwo, co ułatwia spłatę długu publicznego. Represje mogą polegać na regulacjach prawnych, które uczynią alternatywne inwestycje mniej atrakcyjnymi lub na regulacjach nakłaniających inwestorów do zakupu rządowych obligacji. Wraz z rzeczywistym wzrostem gospodarczym oraz cięciem wydatków, represje finansowe mogą zdać egzamin w ograniczeniu długu publicznego.
5. Spłata zadłużenia. Problem nadmiernego zadłużenia może być również rozwiązany poprzez środki fiskalne. Chodzi tutaj o wyeliminowanie długów rządowych i rekapitalizację banków poprzez opodatkowanie. Redukując nadmierne zadłużenie, potrzeba utrzymywania niskich stóp procentowych oraz drukowania pieniędzy przez bank centralny zostaje złagodzona. Waluta może na powrót być osadzona na mocniejszym fundamencie. Aby osiągnąć ten cel i spłacić swoje długi, rząd wywłaszcza majątki na masową skalę, zwyczajnie podwyższając istniejące już obciążenia podatkowe lub stosując jednorazowe konfiskaty. Nowe środki zostają wykorzystane do spłacenia swoich długów i dokapitalizowania banków. Międzynarodowy Fundusz Walutowy zaproponował ostatnio jednorazowy, dziesięcioprocentowy podatek majątkowy w Europie jako środek mający zredukować wysokie poziomy długu publicznego. Także cięcia wydatków budżetowych na dużą skalę mogą być sposobem na spłatę zadłużenia. Po II Wojnie Światowej Stanom Zjednoczonym udało się zredukować stosunek długu do PKB ze 130 procent w 1946 r. do 80 procent w 1952 r. Jednakże nie wydaje się prawdopodobne, aby ponownie mógł nastąpić tak duży spadek długu publicznego spowodowany cięciem wydatków. Tym razem USA nie stoi u progu wygranej wojny. Wydatki rządowe zostały zredukowane o połowę, ze 118 mld USD w 1945 r. do 58 mld USD w 1947 r., głównie poprzez cięcia w wydatkach wojskowych. Podobne cięcia nie wydają się obecnie prawdopodobne bez wzniecenia silnego oporu politycznego i upadłości nadmiernie zadłużonych podmiotów polegających na wydatkach rządowych.
6. Reforma walutowa. Istnieje możliwość przeprowadzenia całkowitej reformy walutowej włączając w to (częściowe) niespłacenie rządowego długu. Opcja ta jest również bardzo atrakcyjna, jeżeli chcemy wyeliminować nadmierne zadłużenie bez wywoływania silnej inflacji cenowej. Przypomina to naciśnięcie przycisku reset i kontynuowanie reżimu papierowych pieniędzy. Taka reforma zadziałała w Niemczech po II Wojnie Światowej (finansowe represje nie wchodziły wtedy w grę), gdy stary pieniądz papierowy, reichsmarka, została wymieniona na nowy pieniądz papierowy, markę niemiecką. W tym przypadku oszczędzających, którzy posiadają duże ilości starej waluty, czeka brutalne wywłaszczenie, lecz obciążenie długiem wielu ludzi zostanie zredukowane.
7. Bail-in. Mógłby on być równoznaczny z częściową reformą walutową. W procedurze tej, tak jak to miało miejsce na Cyprze, wierzyciele banków (oszczędzający) zamieniają się w jego współudziałowców. Długi banku maleją, a jego kapitał rośnie. Podaż pieniądza zostaje ograniczona. Bail-in dokapitalizuje system bankowy, a zarazem eliminuje złe długi. Ilość kapitału może wzrosnąć tak bardzo, że częściowa niewypłacalność rządowych obligacji nie zagrozi stabilności systemu bankowego. Oszczędzający poniosą jednak straty — na przykład ludzie inwestujący w przeszłości w ubezpieczenia na życie, których fundusze zostały z kolei wykorzystane do nabycia zobowiązań bankowych lub obligacji rządowych. W rezultacie nadmierne zadłużenie banków oraz rządów zostanie zredukowane.
Każda z tych siedmiu opcji, lub ich kombinacje, może zaistnieć w przyszłości. Nieuchronnie ujawnią one poniesione straty i zakończą iluzję bogactwa. Zasadniczo płatnicy podatków, oszczędzający lub użytkownicy waluty są wykorzystywani do redukcji zadłużenia i postawienia waluty na bardziej stabilnych fundamentach. Jednorazowy podatek majątkowy, reforma walutowa czy bail-in nie są popularnymi opcjami politycznymi, ponieważ natychmiast czynią poniesione straty brutalnie widocznymi. Pierwsza opcja, inflacja, jest znacznie bardziej popularna wśród rządów, gdyż ukrywa koszty dofinansowania nadmiernie zadłużonych podmiotów. Jednakże istnieje ryzyko, że inflacja w którymś momencie wymknie się spod kontroli, a monopolistyczny emitent pieniędzy nie chciałby przecież zniszczyć swojego przywileju rozpadem systemu pieniężnego. Zanim dojdzie do galopującej inflacji, rządy będą coraz bardziej rozważać alternatywne opcje, które mogłyby pozwolić na reset systemu.
Wrzucę jeszcze komentarz, który znajduje się pod artykułem, może kogoś zaciekawi:
"Jest ksiązka :BIG RESET Willema Middelkoopa, Zadłużenie będzie rosło dalej ,mamy kapitalizm który zyje z długu (juz 100 bln.USD w skali swiata).Big Reset to po prostu spalenie długów.Przyda się wtedy reforma walutowa.Albo to zrobią rządy duzych krajów ,takie nowe Bretton Woods, albo ,co bardziej prawdopodobne, zac\znie się od masowej ucieczki ods dolara i aktywów.Wtedy nie bedzie innego wyjścia niż odpisanie długów, które i tak nie maja pokrycia.Autor zakłada że nastapi to do 2020 r.
B.Bonner (The Dailly Reckoninig) twierdzi że pieniądz papierowy upadał juz wielokrotnie, zwykle co ok.50 lat.
Niestety zanim to nastapi musi dojśc do olbrzymich napięc i kryzysu bo sojusz interesów:rządy i sektor bankowy będzue bronił pieniądza pappierowego do końca"
Ostatnio zainteresowałem się platformą TED, być może część z was zetknęła się już z nią wcześniej. Dla niebędących w temacie, projekt TED to cykl imprez, na których różni mówcy wygłaszają prelekcje na tematy związane z technologią, szeroko pojętą nauką oraz kulturą. Główne motto projektu brzmi "ideas worth spreading", przez co wystąpienia oprócz merytorycznej treści mają inspirować, zmuszać do myślenia czy też motywować słuchaczy do działania.
Na wspomnianej wyżej platformie natrafiłem na ciekawy wykład dotyczący ewolucji naszego gatunku w najbliższej przyszłości. Film trwa prawie 19 min, więc dla nie posiadających czasu postaram się przedstawić najważniejsze tezy tego wykładu.
I część - Przedstawienie systemu finansowego, który funkcjonuje w prawie całym cywilizowanym świecie. Brak oparcia pieniądza na realnych dobrach oraz coraz więcej pożyczek branych przez rządy państ, prowadzi do coraz większej kreacji pieniądza oraz spadku jego wartości, co będzie prowadzić do dalszej recesji gospodarki. Ciekawy jest również fakt działań Chin wobec USA.
II część - prezentacja dokonać w zakresie biotechnologi, programowalne komórki, potencjał i wykorzystanie komórek macierzystych, czy wreszcie hodowanie poszczególnych narządów ludzkiego ciała.
III część - rozwój technologii oraz robotyki. Możliwości wykorzystania osiągnięć w celu odzyskania sprawności lub też pozyskania nowych zdolności, wcześniej nieosiągalnych. Obecnie bioniczne protezy są bardzo zaawansowane, w drugim filmie będzie więcej na ten temat. Wzmianka o sprinterze Pistoriusie oraz o robotach które zaczynają coraz bardziej nas otaczać, przejmując coraz więcej skomplikowanych zadań.
Jak sam autor mówi "następne pokolenia będą inne". Jak sądzicie, czy przyszłość naszego gatunku to wizja rodem z filmów scifi, z cyborgami oraz bionicznymi kończynami? Według mnie powoli, aczkolwiek zdecydowanie idziemy w tym właśnie kierunku, który niesie ze sobą ogrom możliwości rozwoju, jak również wiele zagrożeń i niewiadomych. Mówca wspomina o samouczącej się maszynie, która według większości dzieł scifi, będzie odpowiedzialna za bunt maszyn w przyszłości. Jaką role społeczną przyjmą ludzie, którzy ze względu na technologię, będą posiadali nadzwyczajne zdolności, niedostępne dla ogółu. W końcu upadek światowej ekonomii, oraz rola odegrana przez rozwój technologii. Roboty zaczną pracować za nas, łagodząc drastyczne skutki kryzysu, czy zostaną wykorzystane przez elity, do jeszcze większego zniewolenia społeczeństwa?
Pytania pozostawiam wam, czekam na jakieś ciekawe komentarze wnoszące coś do tematu. W końcu wrzucam także film o którym mowa, TUTAJ link do wersji z polskimi napisami, poniżej youtube tylko z angielskimi:
Dorzucam jeszcze jedną, zajebiście ciekawą prelekcję, która rozwija temat bionicznych protez. Jak są tworzone, jak działają podczas wykonywania różnych czynności oraz jak integrują się z naszym ciałem.
Będzie pan przepraszał za Ronalda Reagana i jego reaganomikę?
Nie. Ale jest mi wstyd z powodu tego, co wydarzyło się potem.
To znaczy?
Wstyd mi za neoliberalizm. Ten patologiczny kult wolnego rynku, który wprowadził zachodnie gospodarki, w tym USA, na ścieżkę samozniszczenia.
Chwileczkę! Przecież to nie kto inny, tylko Ronald Reagan był ojcem neoliberalizmu! Pan jako jeden z jego najbliższych współpracowników powinien to chyba wiedzieć najlepiej.
Ronald Reagan był ojcem reaganomiki. Była ona dokładnym przeciwieństwem reform neoliberalnych.
To musi pan sam wyjaśnić, bo nikt mi nie uwierzy, jak zacznę opowiadać, co usłyszałem z ust architekta reaganomiki.
My, reaganowcy, przejmowaliśmy władzę na przełomie lat 70. i 80. Był to moment, w którym przestała działać stosowana od lat 30. keynesowska polityka pobudzania popytu. Ekonomiści i politycy działali dotąd według prostego schematu: gdy gospodarka zwalniała i pojawiały się problemy z bezrobociem, to oni zajmowali się pobudzaniem popytu. Starali się, by konsumenci znowu mieli trochę więcej pieniędzy i stymulowali gospodarkę swoimi wydatkami. A gdy ta przyspieszała, powodując ryzyko inflacji, ograniczali popyt.
Aż do momentu, gdy pojawiła się stagflacja. Czyli zabójcza mieszanka recesji, bezrobocia i wysokiej inflacji.
Ten problem trawił Amerykę i Europę przez całe lata 70. Nawet najbardziej zatwardziali keynesiści czuli, że walą głową w mur. Coś musiało się zmienić. A my wymyśliliśmy, na czym ta zmiana ma polegać. To była tzw. rewolucja podażowa.
Czyli?
Już w czasie kampanii wyborczej Reagan powiedział, że problem polega na tym, iż zbyt wiele dolarów goni za zbyt małą ilością dóbr. I to było celne stwierdzenie. Bo pokazywało nasz cel. To znaczy: dość manipulowania przy popycie. Czas zająć się zwiększaniem podaży.
Co konkretnie zrobiliście?
Zaczęliśmy od podatków osobistych oraz od zysków kapitałowych. Obniżyliśmy wszystkie stawki. Tu nie chodzi tylko o to, by ludzie w sumie płacili mniej. Naszym celem było stworzenie takiej sytuacji, w której opłaca się pracować i produkować więcej niż dotychczas. Bo dotąd każdy dodatkowy dolar był opodatkowany na tyle wysoko, że nie warto było pracować więcej. A jak nie pracowano więcej, to było mniej oszczędności i mniej pieniędzy na inwestycje. Logiczny wniosek, że taki system promował bierność zamiast pracy i konsumpcję zamiast inwestycji. Więc myśmy tę sytuację odwrócili. Niższe podatki od wyższych dochodów sprawiały, że brak pracy i konsumpcja stały się nagle bardziej kosztowne. A inwestycje bardziej opłacalne. Keynesistom się to nie podobało, ale gdy zobaczyli, że nasza recepta działa, musieli złożyć broń. Bo nagle amerykańska gospodarka ruszyła z miejsca. Pojawiła się też praca. Dobra, solidna praca dla zwyczajnych Amerykanów. A stagflację udało się w końcu przełamać. I to było nasze wielkie zwycięstwo.
Jak dotąd wszystko było, jak rozumiem, w porządku. A czy pamięta pan moment, w którym zauważył pan, że rewolucja podażowa skręca w niewłaściwym kierunku?
Kłopoty zaczęły się w momencie upadku Związku Radzieckiego. To była kompletna katastrofa dla amerykańskiej gospodarki.
Nie wierzę. Reaganowiec żałuje zwycięstwa w zimnej wojnie.
Kiedy to prawda! Wraz z upadkiem ZSRR dotychczasowe reguły gry wywróciły się do góry nogami. I nie mówię tu tylko o sytuacji geopolitycznej. Chodzi przede wszystkim o gospodarkę. Chcąc nie chcąc, reszta świata musiała bowiem ugiąć kark przed zwycięzcą. I otworzyć się na zachodni kapitał, udostępniając mu ogromne zasoby swojej niesamowicie taniej siły roboczej. Choćby w komunistycznych Chinach czy socjalistycznych Indiach. Towarzyszyło temu powtarzane jak mantra przekonanie, że nie ma alternatywy dla zachodniego kapitalizmu. Amerykańskie korporacje musiały z tej okazji skorzystać. Szybko zauważyły, że neoliberalizm daje im niesamowite możliwości maksymalizacji zysków. Czyli również maksymalizacji premii dla najwyższej kadry menedżerskiej. To był bezlitosny proces, bo nawet gdyby amerykański biznes nie chciał uciekać z kraju, to i tak zostałby do tego... zmuszony.
Zmuszony? Przez kogo?
Przez Wall Street. Bo inwestorzy powiedzieli do firm: zobaczcie, tam są niesamowite szanse na krociowe zyski. Nadal ich nie widzicie? To my zaraz pójdziemy do waszych konkurentów i sfinansujemy im przejęcia waszego biznesu. Więc i tak wasze firmy trafią do Chin. Ale już niestety bez was na pokładzie. Więc lepiej zróbcie to, co wam mówimy! Ta presja działała również w branżach, które z pozoru nie podlegają outsourcingowi. Weźmy sieci handlowe takie jak Wall Mart. One mogły postawić swoich dostawców przed dosadnym ultimatum. Stawki w Chinach są takie i takie. Chcecie, żebyśmy zostali z wami? To zbliżcie się do ich poziomu! W ten sposób nakręcał się ten piekielny wyścig do samego dna.
Zaraz, przecież to powinno pana cieszyć! Czy reaganowcy nie twierdzili, że rynek najlepiej alokuje zasoby?
To nie tak. Dla nas rynek nigdy nie był celem samym w sobie. On miał być drogą do osiągnięcia pewnych celów. Już panu mówiłem, że w naszym wypadku tym celem było odtworzenie amerykańskich miejsc pracy, które zabijała stagflacja. Chcieliśmy wprowadzić do gospodarki zasadę, że firmy walczą o uzyskanie przewagi konkurencyjnej. A nie przewagi absolutnej. Powtarzam, to nie miał być wyścig do samego dna!
Jaki był skutek tego wyścigu?
Pamiętam, że przyglądałem się wtedy regularnie miesięcznym statystykom dotyczącym amerykańskiego rynku pracy. I patrzyłem ze zgrozą, jak na moich oczach znikają solidne miejsca pracy w sektorze produkcji, potem w usługach biznesowych, projektowaniu, logistyce, badaniach. Czyli wszystkich tych dziedzinach, w których pracę znajdowali kiedyś absolwenci amerykańskiego systemu edukacyjnego. To przecież były dokładnie te miejsca pracy, o których stworzenie walczyła reaganomika! I to przez nie wiodły tradycyjne ścieżki awansu społecznego w amerykańskim społeczeństwie. A więc to, z czego Ameryka była przez dziesiątki lat taka dumna i na czym opierał się ten słynny „amerykański sen”. Bez nich USA nie są już krajem obietnicy wielkich nieograniczonych możliwości. To się skończyło. Globalizacja i niczym nieograniczona swoboda kapitału prowadzą więc w prostej konsekwencji do skostnienia relacji społecznych. W praktyce dobrą pracę mogą więc dostać tylko ci, którzy wywodzą się z dobrych rodzin. Natomiast ci na dole z coraz większym prawdopodobieństwem na tym dole pozostaną. Podobnie jak ich potomkowie. Smutne, ale prawdziwe.
A nie jest tak, jak przekonują zwolennicy wolnego rynku? Że globalizacja, owszem, niszczy stary porządek, ale w jego miejsce buduje nowy i lepszy.
Bzdura. Wystarczy rzut oka na statystyki. Owszem, w ciągu ostatnich dwudziestu lat w USA pojawiły się nowe stanowiska pracy. Ale głównie w najsłabiej płatnym segmencie usług. Wśród kelnerów, sprzedawców, barmanów albo sprzątaczek. I owszem, profity z globalizacji też się pojawiły. Ale zgarnął je wielki biznes. A rachunek został wystawiony i przesłany rodzimej sile roboczej. I dlatego wszędzie zasada jest taka sama. Im bardziej neoliberalna gospodarka, tym wyższy poziom bezrobocia. Według najnowszych statystyk 40 proc. amerykańskiej populacji zarabia mniej niż 40 tys. dol. rocznie. A granica biedy w tym kraju to jakieś 24 tys. 3 proc. populacji w ogóle nie ma pieniędzy na żadne wydatki prócz pokrycia najbardziej podstawowych potrzeb. Oni właściwie nie uczestniczą w obrocie gospodarczym i są na dodatek potężnie zadłużeni. Rosną tylko dochody absolutnie najbogatszych. Tego symbolicznego już jednego procentu. Tylko czy to jest powód do radości w rzekomo najbogatszym i najpotężniejszym gospodarczo kraju na ziemi? Przecież w tej sytuacji nie ma absolutnie żadnych szans na ożywienie gospodarcze. Bo skąd ono ma się wziąć?
Ale tak z ręką na sercu. Kiedy zaczął pan dostrzegać te wszystkie procesy? Jeszcze przed wybuchem obecnego kryzysu czy już po nim?
Pisałem o tym już w latach 90. Kiedy zacząłem dowodzić, że outsourcing to przekleństwo, pierwszą reakcją były zaprzeczenia. Mówiono, że tak wygląda przyszłość, że trzeba się dostosować i że nie ma alternatywy. Niestety, obecny kryzys tylko potwierdził te czarne scenariusze. USA mają dziś najwyższe od lat bezrobocie. A i tak te statystyki są mylące, ponieważ nie biorą pod uwagę ludzi, którzy porzucili poszukiwanie stałej pracy, chwytając się prac dorywczych, niedających im żadnego bezpieczeństwa.
Pytam o kryzys, bo jak się szuka praprzyczyn jego wybuchu, to można znaleźć wiele tropów prowadzących do was, reaganowców. To wy jako pierwsi rzuciliście przecież hasło, że gospodarkę trzeba deregulować.
To, co mieliśmy na myśli, mówiąc o deregulacji, z dzisiejszej perspektywy wydaje się trudne do uwierzenia. Nam chodziło raczej o eliminację tej całej niepotrzebnej papierkowej roboty dla biznesu. Zwłaszcza dla przedsiębiorców drobnych i średnich. Zapewniam pana, że absolutnie ostatnią rzeczą, jakiej chcieliśmy, była deregulacja systemu finansowego. Nie przypominam sobie ani jednej rozmowy na ten temat z czasów, gdy pracowałem w Departamencie Skarbu. Ani jednej! Owszem, były pewne kosmetyczne zmiany (czasowa zmiana regulacji Q – red.). Ale jedynie jako reakcja na politykę monetarną szefa Fed Paula Volckera. Jeśli szukać autorów liberalizacji amerykańskiego sektora finansowego, to trop wiedzie tutaj wprost do dwóch nazwisk.
Po pierwsze, demokrata Bill Clinton.
Tak jest! Weźmy słynną ustawę Glassa-Steagalla z lat 30., którą uchwalono po to, żeby ukrócić poziom spekulacji i pokusę nadużycia na rynkach finansowych. W 1999 r. za czasów Clintona to prawo zostało ostatecznie zmienione. Od tamtej pory każdy bank mógł zacząć działać w branży inwestycyjnej i używać depozytów swoich klientów do finansowania nawet bardzo ryzykownej działalności.
A potem nastał republikanin George W. Bush.
I deregulacyjne szaleństwo ruszyło pełną parą. Już na samym początku jego administracja zniosła regulacje derywatów (czyli instrumentów pochodnych, np. kontraktów terminowych albo swapów – red.) znajdujących się w obrocie pozagiełdowym. Potem bushowcy zdecydowali, że w ogóle nie interesuje ich ograniczanie działalności spekulacyjnej. I tak zmienił się świat finansów. Bo jeszcze w latach 80. operacje o charakterze czysto spekulacyjnym szacowane były na jakieś 15 proc. rynku. A dziś w wielu dziedzinach dominują. Kulminacją tej orgii zniszczenia było zniesienie wszelkich ograniczeń dotyczących relacji długu do kapitału. Banki mogły więc lewarować jeszcze bardziej niż dotychczas.
Trudno mi uwierzyć w to, co słyszę. Głównie dlatego, że bushowcy chętnie i często odwoływali się do dziedzictwa Reagana.
Nazywanie polityki bushowskiej kontynuacją reaganomiki to wielkie i nieuprawnione nadużycie. Po pierwsze, bushowcy dopuścili do tego, że z Ameryki uciekły najlepsze miejsca pracy dla klasy średniej, a wszystkie zyski z tego tytułu trafiły do najbogatszych korporacji. W tej sytuacji nie zadziałają już żadne obniżki podatków czy ułatwienia dla przedsiębiorców. I ta banda chciwych republikanów to wiedziała! Po drugie, nawet ich reformy podatkowe były sprzeczne z duchem reaganomiki. Bo oni podatki obniżyli. Ale tylko dla najbogatszych. Twierdząc na dodatek, że to jest ekonomia strony podażowej. Nonsens! Ale największą zbrodnią tamtej administracji była ich durna imperialna polityka zagraniczna.
Sądziłem, że to by się Reaganowi spodobało. Wojna z terroryzmem jako kontynuacja wojny z radzieckim imperium zła.
Dokładnie odwrotnie! Uważam, że nie tylko w gospodarce upadek ZSRR okazał się dla naszego kraju kompletną katastrofą. Brak przeciwwagi doprowadził do tego, że amerykańskie elity polityczne poczuły się po prostu bezkarne. Zaczął się etap hegemonicznej dominacji Stanów Zjednoczonych. Na jej potrzeby wymyślono sobie papierowego wroga w postaci rzekomego terroryzmu islamskiego. Rozdmuchano jego znaczenie, by uzasadnić wiele haniebnych posunięć. To był dramat nie tylko dla nas, ale i dla całego świata. Również dla kilku dużych krajów muzułmańskich. Taka inwazja na Irak nigdy nie miałaby miejsca, gdyby istniał Związek Radziecki.
Wróćmy do gospodarki. Mówi pan o zwycięstwie ideologii wolnorynkowej. Dlaczego właściwie ona wygrała? Dlaczego amerykańskie elity i społeczeństwo uwierzyły, że rynki same się uregulują?
Przyczyna jest prozaiczna. Wielki kapitał, a zwłaszcza sektor finansowy, zainwestował wiele w to, by do globalizacji dorobić opowieść pod tytułem „To jest w interesie każdego z nas. Nikt na niej nie straci, a wszyscy zyskają”.
Jak to zrobili?
Pieniędzmi. Wielki kapitał po prostu kupił sobie amerykańską klasę ekonomiczną. Uczynił z niej swoich lobbystów. Stworzył sieć grantów badawczych, think tanków. Niektórzy ekonomiści przechodzili wręcz do biznesu, zasiadając w zarządach spółek finansowych. Ekonomia w latach 90. i na początku XXI wieku przestała być nauką. Stała się propagandą.
Brzmi to jak jakaś teoria spiskowa.
To nie ma nic wspólnego ze spiskiem. To przejaw degeneracji amerykańskiego życia publicznego. Ameryka stała się państwem lobbingowym.
Lobbing to część demokracji.
Tak. Ale może też przemienić się w jej śmiertelne zagrożenie. W USA kampanie wyborcze są finansowane z datków prywatnych. Kilka lat temu Sąd Najwyższy tylko to utwierdził, uznając, że prawo do wspierania kampanii wyborczych przez korporacje nie może być ograniczone. Bo byłoby to – uwaga, uwaga – naruszenie ich „prawa do wolności wypowiedzi”. W efekcie nie mamy więc dziś żadnych ograniczeń na tym polu. I efekt jest taki, że korporacje w majestacie prawa mogą kupować sobie wybory oraz rządy.
Bez przesady.
Mówię to poważnie jako emerytowany waszyngtoński insider. W Stanach niezależnie od politycznego rozdania rządzi więc kilka potężnych organizacji lobbystycznych. Najważniejsza z nich to Wall Street, a więc banki i instytucje finansowe. Drugą jest sektor militarny oraz bezpieczeństwa. Wyjątkowo groźny dla reszty świata, co pokazały wypadki sprzed dekady. Trzeci blok to potężne lobby izraelskie. Potem jeszcze lobby górniczo-naftowe. Szczególnie wpływowe od czasów George’a W. Busha, który postawił wielu nafciarzy na czele powiązanych z rządem ogranizacji zajmujących się środowiskiem. Na tym przykładzie dobrze widać, jak działa ta „neoliberalna deregulacja”. To znaczy nafciarze w imieniu rządu regulują swój własny sektor. I niech pan zgadnie, w którym kierunku to regulują! Oczywiście robią to w taki sposób, żeby większa część kosztów ich działalności została przerzucona na innych. W tym przypadku na środowisko. W ten sposób ich produkty mogą być śmiesznie tanie. A sektor bankowy? Dokładnie ta sama historia. Pozwolono bankom w imię wolności rosnąć do rozmiarów, gdy stały się zbyt duże, by upaść. I teraz rząd musi je ratować za każdym razem, gdy wpadną w kłopoty. I to nie tylko poprzez bailouty. O wiele częściej odbywa się to w sposób dużo bardziej zakamuflowany. Przez dłuższy czas Fed musiał wpuszczać w gospodarkę ciężkie miliardy dodatkowych dolarów. W efekcie na Wall Street panuje niespotykana hossa. A realna gospodarka jak tkwiła, tak tkwi w kłopotach. Na rynek wewnętrzny to się w ogóle nie przekłada. To nie jest żadna deregulacja. To jest samoregulacja.
Gdy się tego słucha, to aż trudno uwierzyć, że Amerykanie nie wyszli jeszcze masowo na ulice.
Szczerze? Bo nie ma w tym kraju żadnych wolnych mediów.
Aż tak?
Rynek medialny to również rynek. I jego nie ominęły wielkie procesy konsolidacji kapitału z ostatnich dwóch dekad. Mieliśmy kiedyś w Ameryce tysiące niezależnych od siebie tytułów. Wzajemnie się uzupełniających i niezależnych. I to był prawdziwy pluralizm. Dziś całe amerykańskie media są skoncentrowane w mniej więcej pięciu kluczowych megakoncernach. Wiem, co mówię, bo współpracowałem kiedyś blisko z „Wall Street Journal”. Dziś ten szacowny tytuł należy do... megakoncernu Ruperta Murdocha. Tymi tytułami nie rządzą już dziennikarze, tylko specjaliści od marketingu i reklamy. Zniknął też słynny mur oddzielający pion biznesowy od merytorycznego. Rząd zaś zabezpiecza się przed nadmierną krytyką ze strony tych tytułów, kontrolując system licencji na nadawanie. Jeśli pan nie wierzy, mogę dać przykład.
Proszę.
Jeszcze w latach 70. media były w stanie zmusić do rezygnacji prezydenta Richarda Nixona. I to za co? Bo kręcił, w którym właściwie momencie dowiedział się o mało istotnym włamaniu do siedziby partii demokratycznej. Z którym – dodajmy – nie miał nic wspólnego. Trzy dekady później prezydent George Bush rozpoczyna wojnę, opierając się na kłamstwie dotyczącym broni masowego rażenia. Dość szybko wszyscy się orientują, że on kłamie. W Iraku nie ma żadnej broni. I co się dzieje? Nic. Absolutnie nic. Podobnie jest teraz. Amerykańskie służby naruszają własne prawa, a nawet łamią konstytucję USA, stosując tortury i podsłuchując całą resztę świata. I znów nikomu nawet włos z głowy nie spada. Przecież Obama powinien być za to wszystko pociągnięty do odpowiedzialności. Jest chyba tylko jedno przestępstwo, które może w tym kraju złamać karierę polityka.
Chyba się domyślam...
Oczywiście skandal seksualny. Jeśli masz żonę i idziesz do łóżka z inną kobietą, to wypadasz z gry. W innym wypadku potężne siły nie dadzą ci zginąć. Oczywiście dopóki robisz to, co ci każą.
Paul Craig Roberts, amerykański ekonomista uważany za jednego z twórców reaganomiki, w latach 1981–1982 zastępca sekretarza skarbu USA. Wykładał później na wielu czołowych amerykańskich uczelniach.
Źródło google.pl/url?sa=t&rct=j&q=&esrc=s&source=web&cd=1...[/b]
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
A potem mama obudziła Cię do szkoły.
Słabe, żal
P.S.
Powodzenia na sprawdzianie z religii.
Przyganiał kocioł garnkowi.
Jako, że sadol uczy i bawi, tak przynajmniej się mówi (niektórym pomaga także w masturbacji, ale można to uznać za zabawę), pomyślałem, że właśnie można by się skupić na kwestii, która jest bliżej tego co UCZY. Ostatnio tematem numer jeden jest oczywiście wielka wojna i ruscy. Media aż huczą i wszędzie jest to właściwie jedyny poruszany temat. Ale są przecież jeszcze rzeczy przyziemne. Może sprawa, nie tak przyziemna co prawda jak wcześniej wspomniane dążenie do ejakulacji na dziale hard, ale mimo to coś co nas dotyczy codziennie- gospodarka. Zbliżają się wybory do europarlamentu, a za rok na rodzimym podwórku. Jako, że poglądy użytkowników tego portalu są rozciągnięte dość szeroko na ogólnym podziale lewica-prawica i zazwyczaj dyskusje na tematy polityczne i gospodarcze to przekrzykiwanie się i skakanie od podatków do "jebać tuska" pomyślałem, że można by porozmawiać w jednym temacie na dany temat, po czym tworzyć nowe tematy, na w których poruszano by inne, konkretne zagadnienia.
No chyba, że nikogo to nie interesuje, ale to się okaże. Najwyżej nie dostane piwek
Pierwszy temat jaki chciałbym poruszyć to płaca minimalna, więc do rzeczy...
Politycy często stosują zagrywkę na płacę minimalną. Jest to oczywiście typowa kiełbasa wyborcza. Władza co rusz się chwali tym, że "za naszej kadencji płaca minimalna wzrosła", niegdyś była to domena lewicy na czele z niejakim napierniczakiem, znanym szerzej jako Napieralski. Było to o tyle zrozumiałe, że lewica zawsze zabiegała o głosy mas robotniczych. Obecnie wyniki sondaży wskazują na zdecydowaną przewagę PiSu, który o dziwo proponuje między innymi nic innego jak właśnie płacę minimalną na poziomie 50% średniej krajowej, czyli jakieś 1900 na tę chwilę.
Co to oznacza?
Obecnie płaca minimalna wynosi 1680 brutto, czyli pracownik dostaje na rękę jakieś 1230, a pracodawce kosztuje to ok 1990.
W przypadku gdyby płaca min wynosiła 1900, pracownik- ok. 1390, pracodawca ok 2250.
Nawet średnio rozgarnięty w cyferkach student kulturoznawstwa zauważy, że pracownik dostanie na rękę jakieś 150 zł więcej, pracodawce to kosztuje 250 zł. 100 zł ginie, bo to efekt takich działań pewnie
Co to oznacza w praktyce?
1. Pracodawca musi zapłacić większą cenę za tą samą usługę(czyjąś pracę), której jakość nie wzrosła, ani też czas się nie wydłużył. Dość oczywisty wniosek.
2. Pracodawca ma określone pieniądze (fundusz płac), który może przeznaczyć na pensje, zatem nasuwa się wniosek, że dawanie pracy staje się dla niego mniej opłacalne.
3. Oczywiście pracodawcy potrzebują pracowników, więc aby zrekompensować straty, muszą podnieść ceny towarów/usług lub pogorszyć ich jakość aby zaoszczędzić.
4. Za droższe towary zapłaci w końcu pracownik(konsument) lub ucierpi na pogorszeniu ich jakości.
5. Nawet jeśli stanie się tak jak pisałem w puntach 3) i 4) czyli wyższa płaca zostanie w jakiś sposób zrekompensowana, to pracodawcy ubędzie pieniędzy na usprawnianie wydajności pracy(technologie, szkolenia), aby ludzie pracowali bardziej efektywnie, co naturalnie podniosło by ich płace albo przynajmniej pracowali by lżej lub mniej za tą samą płace.
6. O wiele trudniej będzie dostać prace. I ten, ostatni punkt zilustruję przykładem:
"Człowiek po 5 latach pracy w wyniku podwyższenia płac minimalnych traci ją. Załóżmy, że wcześniej pracował w fabryce. Musi z czegoś żyć więc szuka czegokolwiek, więc załóżmy idzie do restauracji, żeby pracować na przysłowiowym zmywaku. I tam pracodawca mówi mu "dałbym panu tu pracę... ale nie pracował pan wcześniej w gastronomii, więc mógłbym panu płacić 1000 na rękę, no ale nie mogę, bo zgodnie z prawem muszę zapłacić 1200, więc już poczekam na kogoś z jakimkolwiek doświadczeniem". Po nieudanych próbach, nasz przykładowy koleżka staje się zarejestrowanym bezrobotnym i inkasuje co miesiąc 600. Jest to niewątpliwie większa strata dla gospodarki z kilku oczywistych przyczyn no i oczywiście psuje moralnie człowieka.
Oczywiście można też dojść do wniosku, że wówczas uczciwa praca jest warta 600, bo nie robiąc nic i tak 600 się dostanie za frajer.
Myślę że w tych kilku przykładach prosto wyjaśniłem dlaczego, mit płacy minimalnej nie działa. Tak wiem, ktoś napisze, że niczego szczególnego nie odkryłem, ale można się zdziwić ilu ludzi w to wierzy i na to głosuje. Jestem więc ciekaw argumentów zwolenników płacy minimalnej z kuźni towarzysza szumlewicza, których jest tu trochę, ale zazwyczaj ich argumenty kończą się na "nie znasz życia, młody jesteś, zaczniesz pracować to zobaczysz".
Więc jeśli są tu tacy to zapraszam do dyskusji, jeśli się mylę to wytłumaczcie, w którym punkcie.
I odpowiedzcie mi na pytanie jeszcze... Czy dalej chcecie głosować na swoje bezrobocie?
[mb]
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów