Nie wiem jak zacząć... Sam tytuł jest zjebany, bo nawet nie wiem jak to nazwać. Sorry za to, że nie będzie to napisane czysto i klarownie i nie przypierdalać się do stylistyki
. No ale cóż, zaczynajmy...
Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, do czego dąży do wszystko? Gdzie jest ten punkt końca wszystkiego? Całego istnienia?
Otóż długo nad tym rozmyślałem, czytałem, oglądałem i urodziła mi się w dyńce taka teoria. Jest to w uj trudne to opisania, ale postaram się to opisać wszystko logicznie.
Wierzę w reinkarnację, wierzę w to, że gdy strzelę w kalendarz, to obudzę się w nowym życiu jako coś w kolejnym cyklu ewolucji . My - jako ludzie - myślimy, że jesteśmy tylko my i tyle, że jesteśmy panami wszystkiego co istnieje.
Od dzieciaka wpajano nam, że istnieje bóstwo, które patrzy z nieba i bije po łapach za przeklinanie. Skąd jednak to przekonanie? Chuj wie.
Zauważmy od czego to się zaczęło - od niczego, były dinozaury, roślinki, zwierzątka. A teraz jesteśmy my, wyhodowani przez naturę, którą teraz mamy w dupie i niszczymy ją na każdy możliwy sposób. Żyje nas już... w chuj. Zajmujemy 91% lądów naszej planety. Wszystko się zajebiście szybko rozwija, technologia idzie do przodu. Ekran jest wszechobecny, ludzi zaczynamy zastępować robotami - właśnie. Technologia niedługo zacznie żyć własnym życiem. Jesteśmy dla robotów czymś, czym jest dla nas natura. Zaczęliśmy od komputerków, teraz wchodzą jakieś androidy - chuj wie. Pchamy roboty wszędzie - bo nam ma to niby ułatwić życie. Jednak nie zauważamy, że w ten sposób dajemy maszynom zawładnąć nad sobą. To się rozwija tak szybko, że inteligencja u takiej maszyny jest na podstawą, jednak co jeśli przeholujemy? Maszyny zaczną myśleć same? Tak jak my na początku? Zechcą zawładnąć tym wszystkim i rozwinąć się tak jak my? Póki co, pomagamy im w tym. Nadejdzie jednak dzień, kiedy one zaczną robić to same. Jesteśmy teraz tak naszpikowani elektroniką, że będzie to dla nich "bułka z masłem". Możecie mnie teraz nazwać pojebem, ale na pewno wyobrażacie to sobie w tym momencie i w pewnym sensie zdajecie sobie z tego sprawę, że tak może być. Maszyny zaczną wyniszczać nas, tak jak my wyniszczamy teraz to, co wyhodowało nas.
Jest prowadzony program kolonizacji Marsa, w 2020 roku chcą wysłać tam ludzi, aby zacząć jakby od nowa. Może faktycznie, będzie to pewna deska ratunku dla nas.
Zastanawiało was może, dlaczego na przybyszów z kosmosu mówimy "Marsjanie"? Przecież na Marsie nie ma życia (oficjalnie). Były teorie, że Mars jest dla nas nieosiągalny... A teraz? Są plany założenia kolonii. Może, gdy tu na Ziemi wszystko legnie w pizdu, to zostanie tylko życie na Marsie? A może ziemia kiedyś była takim Marsem? Może życie na marsie istniało, lecz coś zaczęło się pierdolić i przeniosło się na ziemię? Może powiedzenie, że faceci są z marsa a kobiety (z kuchni) z Wenus, nie jest przypadkiem?
Możliwe, że gdy na ziemi sytuacja się spierdoli (a zapowiada się) i spierdolimy wszyscy w kosmos, to damy naszej ziemi od nas odsapnąć? Planeta Wenus jest dla nas teraz nieosiągalna - ale Mars też był
. Klimat się zmienia, gdy na Marsie się zacznie pierdolić za ileś tam milionów lat, to możemy przerzucić się na Wenus, bo klimat na nim może ulec zmianie. Zaczniemy kolonizować kolejną planetę, a może i na Ziemi wszystko się unormuje w tym czasie? Może, ludzkość wpadnie na pomysł powrotu na ziemie? Wyślą grupkę osób (np.mężczyzn) z Marsa i grupkę osób (np. kobiety) z Wenus i wrócą na Ziemię i zaczną wszystko od nowa, niczym Adam i Ewa - o których uczyliśmy się na religii...
Może moje rozmyślenia nie mają sensu, możecie mnie nazwać pojebem, ale jakieś ziarno może w tym być
Pamiętajcie jednak, że nie jesteśmy jedynym cyklem ewolucji i może jest to dla was nie pojęte, bo nie dożyjemy tego... w tym życiu.
Pozdrawiam.