18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (3) Soft (4) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 22:48
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 2:25

#masterton

Książki grozy
Kluska_Ludożerka • 2014-04-10, 10:29
Tytuły ode mnie:

Twierdza - Francis Paul Wilson
Egzorcysta -William Peter Blatty
Czerwony Smok - Thomas Harris
Nie bierz do ust ręki umarlaka - Dana Kollman
Czarny Anioł, Bezsenni i inne książki -Graham Masterton
książki m.in. Lśnienie- S.King
i twórczość H.P. Lovecrafta

Jeśli znacie jakieś mocne horrory, niewyjaśnione, tajemnicze historie lub książki o duchach, opętaniu ,morderstwach to piszcie tytuły w komentarzach. Z góry dziękuję.
Graham Masterton - Bohaterka
BongMan • 2012-09-19, 22:18
Opowiadanie. Jedno z najlepszych moim zdaniem. Główne motywy to wojna, miłość, seks, zło, sadyzm. Wrzucam całe, bo nie jest długie. Polecam.

BOHATERKA

Oparł rower o ścianę „Psa i Kaczki” i wszedł do środka. W starym pubie, którego sufit podpierała konstrukcja z dębowych kolumn i belek, było gorąco, głośno i znacznie tłoczniej niż zazwyczaj. By dać załogom wytchnienie, a mechanikom czas na naprawę uszkodzonych samolotów, zawieszono naloty na dwa tygodnie. Przez gęsty dym papierosowy dostrzegł w głębi sali, przy tarczy do gry w strzałki, dwóch swoich ludzi: strzelca z wieżyczki obrotowej, McClunga, i nawigatora Marinettiego. Trzeci, jeden ze strzelców pokładowych, zabierał się właśnie ostro do rumianej dziewuchy z pobliskiego Bassingbourn.
Zaczął przebijać sobie łokciami drogę do baru. Zanim tam dotarł, potrącił dziewczynę w rdzawej tweedowej garsonce, wylewając trzymany przez nią w dłoni jabłecznik.
— Hej, ty! Uważaj! — krzyknęła odwracając się. Uniósł dłonie w przepraszającym geście.
— Przepraszam bardzo, to niechcący. Postawię pani nowego drinka.
— Nie ma sprawy — powiedziała z typowym dla spikerów BBC akcentem i wytarła poły garsonki chusteczką. — Już i tak dużo nie zostało.
— Mimo to niech pani pozwoli coś sobie postawić. Choćby dla utrzymania przyjacielskich stosunków.
— Nie mogę się na to zgodzić — oświadczyła przekornie. — Nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
Machnął ręką na Toma, właściciela pubu, grubasa o specyficznym, powolnym sposobie mówienia, który zawsze przypominał mu Olivera Hardy’ego.
— Tom, znasz tę młodą damę?
— Tę obok ciebie? Oczywiście. To Anne Browne. Najmłodsza latorośl majora Browne’a.
Cliff ujął ją za rękę i powiedział:
— Miło panią poznać, miss Browne. Nazywam się Cliff Eager drugi, ale proszę mi mówić Cliff.
— Eager byłoby chyba odpowiedniejsze, nie sądzi pan? — odparła z uśmiechem*.
Cliff zamówił dla siebie duży kufel flowersa i szklankę jabłecznika dla Anne. Poczęstował ją lucky strike’em i podał ogień.
— Najmłodsza latorośl majora Browne’a, tak? — spytał. — A ile to ich jeszcze jest?
— Razem ze mną cztery.
— Same dziewczyny? Wszystkie takie ładne jak pani?
— Tak jakby, panie Gorliwy.
Dziewczyna była nie tylko ładna — była bardzo ładna i na pewno doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Miała bladą twarz w kształcie serca i szeroko rozstawione oczy o barwie odbijającego się w kałuży nieba. Jej krótki nos był lekko zadarty, pełne wargi pomalowała błyszczącą czerwoną szminką i nieustannie je wydymała, co sprawiało wrażenie, jakby właśnie przestała się całować. Skręcone w loki, błyszczące kasztanowe włosy przytrzymywały dwie spinki. Była drobnej budowy, nie mogła mieć więcej niż metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Spod siermiężnej służbowej garsonki wyglądał obszerny biały sweter z miękkiej wełny, który nie mógł jednak ukryć biustu, zbyt dużego jak na tak szczupłą dziewczynę.
— Ma pani ochotę usiąść? — spytał Cliff i kiedy kiwnęła głową, zaczęli się przepychać przez roześmiany tłum, aż znaleźli w rogu niewielki stolik, nad którym wisiała przedstawiająca scenę myśliwską litografia. Hałaśliwa grupa amerykańskich pilotów śpiewała Tramp, tramp, tramp, the boys are marching, wzbogacając tekst własnymi sprośnymi wstawkami.
— W jaki sposób tak szacowna dama trafiła do takiego gniazda rozpusty?
— Mam się tu spotkać z przyjacielem. Wyjeżdżam jutro i ma mi pożyczyć coś z ubrania.
— Wyjeżdża pani? Do jakiegoś ciekawego miejsca?
— Tylko do Torquay. Dostałam tam pracę w domu spokojnej starości.
— Będzie mi pani brakowało.
— Boże drogi, przecież mnie pan nie zna.
— Dlatego będzie mi pani brakowało. Spotykam najładniejszą dziewczynę w całej wschodniej Anglii i co się dzieje? Zostawia mnie i wyjeżdża do Torquay.
— Cóż, podejrzewam, że wkrótce znów będzie pan bardzo zajęty. Położył palec na usta.
— Ciii, nie wolno nam o tym mówić. Ale cóż, pewnie tak będzie. Dali nam chwilę przerwy po Piorunującym Tygodniu, jednak lada chwila zacznie się dawny kołowrót. Wstawanie, lot nad Niemcy, zrzut, powrót, mycie zębów, spanie.
Zaciągnęła się i obserwowała go uważnie zza chmury papierosowego dymu. W pewien toporny sposób był przystojny, jego szeroka twarz i wydatne kości policzkowe oraz głęboko osadzone, odrobinę skośne oczy spodobały się jej. Miał na sobie skórzaną kurtkę pilota z kołnierzem z baranka. Nie potrafiła go sobie wyobrazić w garniturze.
— Skąd pan pochodzi? Z amerykańskiego Południa? Dość mocno przeciąga pan zgłoski.
— Jestem z Memphis. No, z pobliża Memphis. Z miasteczka Ellendale. Jest tam sklep, kościół, kino i to wszystko.
— Założę się, że nie może się pan doczekać powrotu do domu.
— Zrobię to natychmiast, jak skończymy to, po co tu przyjechaliśmy.
Zamilkła. Po chwili, całkiem nieoczekiwanie, ujęła jego dłoń.
— Boi się pan śmierci? Ja się chyba boję. Uśmiechnął się.
— Ależ droga pani, nie musi się jej pani bać. Nic pani nie grozi przy opiekowaniu się staruszkami.
— Oczywiście, na pewno. Tylko mi tak przeszło przez myśl, to wszystko — odparła. Nie cofnęła ręki.
Cliff odczekał chwilę, po czym zaczął mówić:
— Jeśli tak to panią ciekawi, to owszem, boję się śmierci. W nocy przed lotem nigdy nie śpię, tylko się modlę. W powietrzu na szczęście nie ma za wiele czasu na myślenie. Człowiek jest zbyt zajęty dbaniem o to, by dolecieć na miejsce i wrócić szczęśliwie do domu, no i pilnowaniem, by nie wpaść na któryś z lecących obok samolotów. Pewnego razu dostaliśmy nad Emden z baterii przeciwlotniczej, straciliśmy cały przód i do dziś nie wiem, jak udało nam się sprowadzić nasz samolot do Bassingbourn. Widzi pani te siwe włosy tu z prawej strony? Spojrzałem po tamtej misji w lustro i okazało się, że już tam są.
Anne zdusiła niedopałek w wielkiej popielnicy z reklamą guinessa.
— Czy jeśli o coś zapytam, odpowie mi pan „tak” albo „nie”, a jeśli odpowiedź będzie przecząca, nie będziemy do tego wracać i będzie pan udawał, że nie zadałam pytania?
Cliff zaczął się uśmiechać, ale uświadomił sobie, że dziewczyna traktuje sprawę poważnie.
— Niech będzie — odparł. — Chyba sobie poradzę.
— Czy pójdziesz ze mną do łóżka?
Otworzył usta, zaraz je jednak zamknął. Rozejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś poza nim usłyszał pytanie, nic na to jednak nie wskazywało. Wszyscy śpiewali Run, Rabbit, Run i tupali do taktu. Popatrzył na Anne, która w dalszym ciągu wpatrywała się w niego z napiętym wyrazem twarzy i tak mocno ściskała jego dłoń, że paznokcie wbijały mu się w skórę.
— Jesteś pewna, że tego chcesz? Skinęła głową.
— Nie masz chłopaka ani kogoś w tym rodzaju? Co na to powie ten twój przyjaciel?
— Nic. Jesteśmy tylko kumplami.
— Sam nie wiem… Anne, jesteś piękna, ale…
— Chodzi o twoją religię, prawda? Jesteś baptystą z Południa albo coś w tym stylu, prawda?
— Nie wiem, co powiedzieć.
— Jedyne co masz do powiedzenia, to „tak” lub „nie”. Czy to zbyt trudne?
Cliff wziął głęboki wdech. Po chwili powiedział:
— No dobrze, niech będzie. TAK. Może jestem głupi, ale nie na tyle.
Tom miał na piętrze „Psa i Kaczki” trzy pokoje. Dwa były zajęte — jeden przez komiwojażera sprzedającego środki na przeczyszczenie, drugi przez starsze, ale bardzo żwawe i wysportowane małżeństwo, które zamierzało spędzić wakacje na pieszych wędrówkach. Cliff widział ich kilka razy w salonie, kiedy studiowali przedwojenne mapy brytyjskiego urzędu kartograficznego i spierali się pełnymi napięcia, świszczącymi głosami:
— Nie, nie możemy iść przez… Little Eversden… To zmusi nasss do zboczenia… z trassy…
Trzeci pokój był najmniejszy, jego okno wychodziło na podwórze na tyłach budynku, gdzie piętrzyły się beczki i stała psia buda. Wyblakła tapeta w brązowe kwiaty była wątpliwą ozdobą ścian, a umeblowanie składało się z taniej lakierowanej komody i pojedynczego łóżka, przykrytego różową, wymiętą narzutą, na środku której była plama po herbacie w kształcie Irlandii. Nad łóżkiem wisiała litografia ukazująca żołnierza z pierwszej wojny światowej, żegnającego się z rannym koniem, zatytułowana „Żegnaj, stary przyjacielu”.
— Przyjemne — mruknął Cliff wskazując ruchem głowy litografię.
Anne roześmiała się nerwowo. Usiadła na skraju łóżka, splotła dłonie i patrzyła na niego z miną, której nie umiał nijak zinterpretować. Nie świadczyła o wstydliwości, nie była to jednak także mina, jakiej by się spodziewał po dziewczynie, która właśnie poprosiła całkiem obcego sobie mężczyznę, żeby się z nią przespał.
— Chyba nie myślisz, że robiłam coś takiego przedtem — powiedziała. Jej włosy lśniły w świetle nocnej lampki z przypalonym kloszem z imitacji pergaminu, na którym namalowano galeon.
— Nie zastanawiałem się nad tym — odparł Cliff. — Wiem za to na pewno, że jesteś bardzo piękną dziewczyną, a ja bardzo szczęśliwym facetem.
Zdjął zegarek na stalowej bransoletce i położył go na stoliku obok łóżka.
— Czy to nie śmieszne? — zauważyła Anne. — Zanim ludzie zaczną się kochać, zawsze zdejmują zegarki… jakby czas przestał się liczyć…
Cliff zdjął kurtkę i powiesił ją na haczyku na drzwiach.
— Chcesz zgasić światło? — spytał.
— Nie — szepnęła.
Usiadł obok niej na łóżku.
— Trochę dziwnie się czuję — przyznał. — Jeszcze się nawet nie pocałowaliśmy.
— No to się pocałujmy.
Objął ją, a ona przytuliła się do niego. Patrzył jej prosto w oczy, jakby to miało mu pomóc ją zrozumieć, widział jednak tylko tęczówki w kolorze niebieskoszarego deszczu i własne odbicie. Pocałował ją delikatnie w usta, ledwie je muskając, a potem pocałowali się znowu, znacznie zachłanniej. Wsunęła mu język do ust i polizała jego podniebienie i język. Zaczął ją całować po policzkach i nosie, po oczach i szyi i natychmiast poczuł, że członek zaczyna mu twardnieć.
Złapał skraj puszystego swetra Anne i podciągnął go jej nad głowę. Przez chwilę — z uniesionymi w górę ramionami i schowaną głową — wyglądała jak związana i gotowa do sadomasochistycznych igraszek, zaraz jednak znów zobaczył jej twarz — uśmiechniętą i lekko zaczerwienioną.
— Chodź… wstań — powiedział i postawił dziewczynę na nogi. Bez butów na wysokim obcasie sięgała mu do drugiego guzika koszuli.
Rozpiął jej rudą spódnicę i pociągnął w dół suwak, a potem zsunął z ramion Anne cienkie ramiączka satynowej koszulki, która ześlizgnęła się w ślad za spódnicą na podłogę. Anne obejmowała go za szyję, ubrana jedynie w biustonosz, satynowe majtki, pas do pończoch i przezroczyste jasnobrązowe pończochy. Stanik miała nieco za mały i piersi wylewały się po bokach. W głębokiej, miękkiej szczelinie między piersiami leżał niczym ptak w gnieździe srebrny medalion na cienkim łańcuszku.
Cliff miał duże dłonie i grube palce i nie mógł sobie poradzić z rozpięciem ciasnego stanika.
— Cholera, to trudniejsze od odwinięcia gumy do żucia w lotniczych rękawicach… — mruknął.
Anne roześmiała się i pocałowała go w nos, a potem sięgnęła obiema dłońmi za siebie i rozpięła stanik. Nagie piersi z dużymi bladoróżowymi otoczkami ,sutek wypłynęły z miseczek jak dwa ciepłe białe puddingi. Objął jedną pierś dłonią i delikatnie krążył kciukiem wokół sutka, aż stwardniał i zesztywniał.
Palcami drugiej ręki zjechał w dół, dotarł do wygięcia w dole pleców i nie zatrzymując się obwiódł dłonią wypukłość pośladków. Dziewczyna drgnęła i przytuliła się mocniej. Gdy dotknął jej krocza stwierdził, że majtki są śliskie i wilgotne. Złapał cienki elastyczny materiał i zaczął go ściągać w dół. Kiedy skończył, położył Anne na łóżku. Piersi opadły na boki, ale ujął je w dłonie i zaczął całować, ssąc delikatnie sutki i łaskocząc je szybkimi ruchami czubka języka.
Anne zaczęła mu rozpinać koszulę.
— Jesteś piękny — powiedziała do niego takim samym tonem, jak on niedawno do niej.
Zdjął koszulę, ściągnął skarpetki i rozpiął pasek. Kiedy był już całkiem nagi, ukląkł między jej błyszczącymi nylonem kolanami. Skórę miał bladą, ale był mocno umięśniony. Ciemne włosy na jego piersi wyglądały jak wytatuowany krzyż. Lewe ramię — w miejscu, gdzie nad Emden trafił go szrapnel — przecinała biała blizna. Brzuch miał tak płaski, że sztywny członek sprawiał wrażenie większego, niż był w rzeczywistości, choć zakończony purpurową żołędzia trzon, wzdłuż którego biegły nabrzmiałe żyły, wcale nie był mały.
Wyciągnęła rękę i dotknęła go delikatnie pomalowanymi na różowo paznokciami. Cliff nie mógł oderwać oczu od jej ręki, a kiedy przeciągnęła paznokciem po spodzie wyprężonego członka i lekko podrapała obkurczoną wokół jąder skórę, drgnął gwałtownie. Na czubku członka pojawiła się błyszcząca przezroczysta kropla i Anne zebrała ją palcami, jakby zbierała rosę z grzyba, po czym oblizała opuszki.
Badając smak tego, co miała na języku, rozłożyła uda i skrywane przez włosy łonowe wargi rozwarły się z cichym, ale wyraźnie słyszalnym mlaśnięciem, ukazując otoczony śluzem podniecenia jaskrawoczerwony otwór. W tym momencie Cliffa poraziła myśl: „A niech to jasna cholera — nie mam gumy!”.
Anne ujęła go za ramiona i przyciągnęła do siebie. Zawahał się i od razu to wyczuła.
— Co się stało? — szepnęła. — Nie mów tylko, że nie chcesz…
— Nie, ale nie mam gumy. To znaczy mam, tyle że w bazie. Może zejdę na dół i spytam któregoś z chłopaków, czy…
Uśmiechnęła się i pokręciła głową. Objęła dłonią członek i zaczęła przesuwać ją delikatnie w tę i z powrotem.
— Nie chcę, żebyś zakładał gumę. Chcę czuć w sobie twojego nagiego kutasa.
— Ale wiesz… Co będzie, jeśli zajdziesz w ciążę?
— Tym lepiej. Będzie to jeszcze jeden powód, by przeżyć.
Drugą ręką sięgnęła sobie między uda, jeszcze szerzej rozchyliła wargi sromowe i tak ułożyła członek, że jego czubek zatrzymał się u wejścia do pochwy. Cliff popatrzył na Anne — jeszcze nigdy w życiu nie był tak blisko wrót raju. W tym momencie wbiła mu paznokcie w pośladki i pchnęła go w siebie. Już nie stał u wrót raju, a wkroczył do niego.
Kochali się przez całą noc, Anne chciała go raz za razem. Poplamione dębowe wezgłowie łóżka waliło tak mocno o tapetę, że zjawił się Tom i kazał im odsunąć łóżko od ściany.
— Możecie się pieprzyć ile chcecie, ale ludzie nie mają ochoty tego słuchać.
Kiedy Cliff stracił resztę sił, Anne uklękła mu między nogami i zaczęła lizać i ssać miękki członek. Udało jej się wziąć w usta całą jego męskość — członek i jądra. Potem usiadła okrakiem nad jego twarzą, tak że własne nasienie skapywało mu z jej pochwy na czoło.
— Namaszczam cię — powiedziała uroczyście.
Przed świtem zasnęła przytulona do jego pleców, z palcem głęboko wsuniętym w jego odbyt. Cliff też wkrótce zasnął. Z powodu zaciemnienia uświadomili sobie, że jest rano, dopiero kiedy na podwórzu pod oknem załomotały rzucane na bruk beczki z piwem. Usiedli na łóżku i popatrzyli na siebie.
— Boże, już wpół do dziewiątej — jęknął Cliff. — O dziewiątej mam odprawę.
— A ja muszę złapać pociąg.
Wstali i Cliff odsunął zasłony. Był słoneczny poranek, tak jasny, że Cliff musiał podnieść dłoń, by osłonić oczy. Jego twarz była blada i opuchnięta, a plecy i uda pokryte czerwonymi zadrapaniami. Anne miała opuchnięte usta, a na jej udach, tuż nad brzegiem pończoch, widać było otarcia od szczeciny na twarzy Cliffa.
Podeszła i objęła go. Jej piersi zabujały się, sutki musnęły mu brzuch.
— Być może już się nie spotkamy, więc chcę ci podziękować.
— Daj spokój, spotkamy się — powiedział karcącym tonem, zaraz się jednak połapał, co mówi. — Nie wiem kiedy, nie wiem gdzie…
— Cóż, może…
— Jak to „może”? Zostaw mi adres w Torquay. Wkrótce dostanę trzy dni urlopu, to cię odwiedzę.
— Jeszcze nie wiem, gdzie będę mieszkać. Miejscowość nazywa się Sunnybank, ale nie znam ulicy.
— Chyba nie zamierzasz tak po prostu zniknąć i nie dać mi szansy skontaktowania się z tobą? Po takiej nocy?
— Nie chcę się angażować.
— Naprawdę? Zdawało mi się, że byłaś dość zaangażowana w to, co robiliśmy. Prawie cały czas.
Pocałowała go i wtuliła się w niego mocno, tak, jak jeszcze nigdy nie robiła tego żadna dziewczyna — jakby chciała stopić się z nim w jedność.
— Mój panie Gorliwy… nie chciałam tego robić, by się wiązać.
— A dlaczego?
— Proszę, nie pytaj… Nie chcę, by któreś z nas kiedykolwiek się tego dowiedziało.
Stali przytuleni przy oknie, patrząc na olbrzymie białe cumulusy płynące przez poranne powietrze, gotowe do przekroczenia Morza Północnego i lotu do Holandii, Niemiec i jeszcze dalej. Cliff nie mógł się pogodzić z myślą, że zaraz będą musieli się rozstać i być może już nigdy jej nie dotknie. W nocy ich intymna bliskość osiągnęła takie natężenie, że oboje stali się niemal jednością. Zrobili prawie wszystko, co może zrobić para kochanków.
W końcu Anne dotknęła palcami jego ust i powiedziała:
— Muszę iść. Piętnaście po dziewiątej przyjeżdża autobus z Royston i zaraz wraca.
— Masz czas na śniadanie? Jeśli Tomowi uda się zdobyć bekon, robi wspaniały smażony bekon, a jeśli zdobędzie jajka, to i jajka.
Pokręciła głową.
— Boję się, że się spóźnię.
— Nie będziesz mieć nic przeciwko temu, jeśli ja coś zjem?
Podniósł Anne i zaniósł na łóżko. Położył ją na skłębionych prześcieradłach, rozchylił jej nogi i zaczął ją lizać powoli i zmysłowo wokół łechtaczki. Wsunął czubek języka w ujście moczowodu, a potem, najgłębiej jak tylko mógł — w pochwę. Anne leżała bez ruchu, z dłonią na jego ramieniu i wpatrywała się w sufit.
Postanowili pożegnać się przed pubem. Choć dzień był bezchmurny, świeża bryza targała chustką Anne.
— No to cześć — powiedziała.
— Cześć.
Ujęła go za rękę i przykryła jego dłoń swoją drugą dłonią. Kiedy cofnęła ręce, zobaczył, że trzyma srebrny medalion, który miała w nocy na szyi. Obok nich przejechał listonosz na rowerze, po drugiej stronie ulicy rozgęgały się gęsi.
— Dlaczego mi go dajesz? — spytał.
— Na pamiątkę.
Medalion błysnął w słońcu, kiedy go podniósł do góry.
— Kto to jest?
— Święta Katarzyna. Święta, która się mną opiekuje.
— Łamano ją kołem czy coś w tym rodzaju, prawda?
— Zgadza się. Ale mimo że bardzo cierpiała, nie wyrzekła się wiary. Była bohaterką.
W oddali pojawił się kremowobiały autobus, przypominający pojazd — zabawkę z miasta dla lalek. Kiedy się do nich zbliżał, przemierzając rozległą, płaską okolicę, Anne nie odzywała się, jedynie uśmiechała, jakby wybierała się do Royston na godzinę lub dwie na zakupy.
Dopiero kiedy wsiadła do autobusu, ulokowała się na jednym z tylnych siedzeń i zakryła dłonią usta, Cliff zobaczył, że po jej policzkach spływają łzy.

Przez cztery pozostałe dni odpoczynku i regenerowania sił po Piorunującym Tygodniu Cliff pracował niemal tak ciężko jak w okresie, kiedy Ósmy Dywizjon Sił Powietrznych prowadził codzienne naloty w głębi Niemiec. Ponieważ stale się kręcił wokół hangarów, ekipa naziemna zaczęła go nazywać „Hangarowym Kręciołem”.
Robił co mógł, by mieć stale zajęcie i nie myśleć o Anne, nie potrafił jej jednak zapomnieć. Pamiętał, jaka była w dotyku, kiedy leżała w jego ramionach, czuł jej smak, miał w uszach jej śmiech. Zastanawiał się, dlaczego była tak żądająca i przy tym tak naiwna. Pojechała do Torquay pielęgnować starych ludzi, ale było tam z pewnością również mnóstwo młodszych mężczyzn. Dlaczego zachowywała się tak, jakby chciała w ciągu jednej nocy doznać tego wszystkiego, na co potrzeba całego życia?
Wszędzie zabierał ze sobą medalion ze świętą Katarzyną. Kiedy 379 Grupa Bombardująca wznowiła naloty na doki Kilonii, fabrykę Heinkla w Wamemiinde i zakłady Focke–Wulfa w Oschersleben, znajdujące się jedynie 150 kilometrów na południowy zachód od Berlina, medalion wisiał zawsze nad jego głową. Nie wiedział, czy to on przynosi mu szczęście, ale w trakcie jedenastu dziennych lotów nad Zagłębie Ruhry jego forteca doznała tylko jednego uszkodzenia — pocisk przeciwlotniczy przestrzelił prawą windę ładunkową.
W październiku pogoda się załamała i w ostatnich jego dniach wschodnią Anglię wciąż spowijał deszcz i opatulały brudne, nisko zawieszone chmury. Choć próbowano latać, bardzo wiele akcji odwoływano, ponieważ zachmurzenie nad Niemcami było jeszcze gorsze — czasem zaczynało się tuż przy ziemi, a kończyło na wysokości dziesięciu tysięcy metrów. Udało im się przeprowadzić jeden nalot na Oschersleben, ale większość czasu spędzali na czekaniu, aż się przejaśni. Niestety deszcz niemal bez przerwy bił o pleksiglasowe nosy stojących w bazie fortec.
Pewnego ciemnego czwartkowego popołudnia Cliff skończył pisać listy do matki i brata Paula, które wysyłał dwa razy w tygodniu, przekazał je cenzorowi i pojechał na rowerze do „Psa i Kaczki”, by coś przekąsić. Dolny pułap chmur był tak niski, że cały czas jechał przez wilgotną mgłę. Okolica była niemal zupełnie niewidoczna i Cliff czuł się tak, jakby wędrował przez mrożący krew w żyłach sen. Trawa na poboczu miała jaskrawy, nienaturalnie zielony kolor.
Dojechał do pubu i odstawił rower tam, gdzie zawsze — oparł go o ścianę. Wszedł do środka i stwierdził, że jest niemal pusto. Jedynymi gośćmi byli rumiany rolnik, który hodował kartofle i miejscową odmianę jarmużu, oraz brytyjski pilot, który palił zwijane ręcznie papierosy.
Na widok Cliffa Tom podszedł do kontuaru i spytał takim tonem, jakby pytał Stana Laurela, jakie ma szansę u jego przyrodniej siostry:
— Co będzie?
— Poproszę dużego flowersa. Masz coś do jedzenia?
— Ciasto wiejskie, chodź raczej bardziej wiejskie niż ciasto. — Oznaczało to, że w zapiekance jest więcej ziemniaków niż mięsa.
— Wobec tego wolę kanapkę z serem.
Cliff usiadł przy barze i zaczął popijać piwo. Po chwili dostał kanapkę przypominającą pułapkę na myszy i wbił w nią zęby. Z radia — wystarczająco głośno, by irytować, a zbyt cicho, by bawić — dolatywały dźwięki Music While You Work.
Kończył, kiedy otworzyły się drzwi w głębi sali i zobaczył na schodach jakąś postać. Z powodu ciemności widział jedynie obwiedzioną szarawym konturem sylwetkę, ale w obrysie włosów dostrzegł coś, co spowodowało, że po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz.
— Anne? — zawołał. — Anne, to ty?
Postać stała jeszcze przez chwilę w bezruchu, a potem bez słowa odwróciła się i zaczęła wchodzić na górę. Z radia dolatywało: „Sally, Sally, duma okolicy całej… a dla mnie więcej niż cały świat…”. Cliff zszedł z barowego stołka i ruszył przez salę. Dotarł do stóp schodów w momencie, gdy na piętrze zatrzasnęły się drzwi któregoś z pokojów. Zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać — mógłby przysiąc, że słyszy dolatujący z najmniejszego pokoju trzask uginających się pod stopami desek, a potem przypominające angino — wy kaszel jęknięcie sprężyn materaca, przyciśniętego czyimś ciężarem. Złapał poręcz i zaczął jak najciszej wchodzić na górę po dwa schody naraz. Po chwili był już na górnym podeście.
Znów zaczął nadsłuchiwać, jednak słyszał tylko muzykę z radia oraz dolatujący z oddali świdrujący odgłos sprawdzanego silnika B–17.
Podszedł do drzwi sypialni w głębi korytarza i zapukał.
— Anne? — zapytał. Jeśli to nie ona, po prostu przeprosi, ale co ma zrobić, jeśli nikt nie odpowie? — Anne, to ja, Cliff.
Odczekał pełną minutę i już zamierzał zejść na dół, kiedy nagle przeszło mu przez myśl: „A niech to cholera, czego ja się boję?”. Nacisnął klamkę, pchnął drzwi i głośno zakaszlał.
— Halo? Jest tu kto?
Choć zasłony były odsunięte, w pokoju panowały niemal nieprzeniknione ciemności. Za oknem kłębiła się gęsta mgła. Pokój wyglądał identycznie jak podczas ich wspólnej nocy — ściany pokrywała ta sama wyblakła brązowa tapeta, pod ścianą stała ta sama tania komoda, nad łóżkiem w dalszym ciągu wisiało „Żegnaj, stary przyjacielu”. Na łóżku leżała Anne — całkowicie naga, ze splecionymi na karku dłońmi.
Cliff zamknął drzwi i usiadł obok niej.
— Dlaczego się nie odezwałaś? — spytał. — Mało brakowało, a poszedłbym sobie.
Uśmiechnęła się słabo, z wyraźnym wysiłkiem.
— Wiedziałam, że przyjdziesz. — Wyjęła jedną dłoń zza głowy, dopiero jego wejście pozwoliło ją uwolnić. Pochylił się nad Anne i pocałował, a ona przeciągnęła mu palcami przez włosy. — Wiedziałam, że mnie nie zostawisz.
Sięgnął do lampki przy łóżku, tej z namalowanym galeonem, ale ujęła go za nadgarstek i powiedziała:
— Nie… nie tym razem. Nie wyglądam najlepiej.
I rzeczywiście tak było. Kiedy oczy Cliffa przyzwyczaiły się do mroku, zobaczył, że jest przeraźliwie blada. Jedynymi barwnymi plamami na jej twarzy były śliwkowe kręgi pod oczami i dwa jaskrawoczerwone placki tuż pod kośćmi policzkowymi, jakie zwykle pojawiają się przy wysokiej gorączce, choć te bardziej przypominały krwawe wybroczyny.
— Skarbie, co się z tobą dzieje? — spytał. — Dobrze się czujesz? Wyglądasz, jakby ktoś cię pobił.
Uniosła głowę, by go znów pocałować. Ten ruch musiał jej sprawić ból, bo jęknęła.
— Nic mi nie jest, naprawdę. Cieszę się, że cię widzę.
— Chcę wiedzieć, kto to zrobił. Twój dawny chłopak? Ten, z którym jesteście „tylko kumplami”? Skopię mu dupę tak, że popamięta.
— Ciii… ciii… ciiiii — uciszyła go, przyciskając mu palce do ust. — Miałam wypadek, to wszystko. Samochodowy, podczas zaciemnienia. To była wyłącznie moja wina. Nie chcę, żebyś się złościł, kochany. Chcę, byś został i kochał się ze mną.
Cliff popatrzył w kierunku drzwi.
— Nie wiem… mówiłaś Tomowi, że tu wchodzisz?
— To nieważne. Musisz tylko zamknąć drzwi.
ClifF pocałował ją, potem jeszcze raz i jeszcze raz.
— Wiesz co? Jesteś niesamowita, a tym razem tak się składa, że mam gumki.
— Nie musisz się tym przejmować.
— Cóż, jeśli jesteś pewna…
Zdjął kurtkę i sweter. W pokoju było tak zimno, że jego oddech parował i zastanowiło go, jak Anne może leżeć nago. Zdjął spodnie i jego członek natychmiast stwardniał.
— Wejdźmy pod kołdrę — zaproponował.
— Najpierw chcę na ciebie popatrzeć.
Ukląkł między jej nogami, a ona zaczęła wodzić palcami wokół jego barków i po klatce piersiowej. Usiadła, znów wydając z siebie jęk bólu, i pocałowała go w sutki. Potem ugryzła go w nie tak mocno, że aż krzyknął.
— Zrób mi to samo — poprosiła. Jej oczy nabrały koloru ciemnego deszczu, źrenice miała mocno rozszerzone.
— Chcesz, żebym cię ugryzł?
Uniosła dłońmi lewą pierś i podała mu ją. Przez chwilę się jej przyglądał, nie bardzo wiedząc, czego Anne od niego oczekuje. Potem niepewnie pocałował sutek, wyprostował się i uśmiechnął. W rewanżu chwyciła go za członek, ale tak mocno, że poczuł paznokcie.
— Ojej… auu… — syknął i próbował się odsunąć, jednak Anne wzmocniła chwyt.
— Dlaczego mnie nie ugryzłeś? Chyba się nie boisz? Jestem tylko głupią, niemoralną dziwką. Jakie to ma znaczenie, co ze mną robisz?
Cliff w dalszym ciągu się wahał, ale dziewczyna chwyciła go za jądra, wbiła paznokcie w skórę i zaczęła ciągnąć. Bolało, lecz cała ta sytuacja zaczęła go podniecać, a jego członek jeszcze bardziej stwardniał. Pokłonił się, by złapać sutek Anne wargami — i natychmiast poczuł, jak sztywnieje mu pod językiem. Anne ścisnęła mu jeszcze boleśniej jądra, zaczął więc lekko pogryzać sutek przednimi zębami.
— Mocniej! — zażądała. — Jeśli chcesz, możesz go odgryźć.
Kiedy ugryzł mocniej, westchnęła i uniosła biodra.
— Przepraszam, nie chciałem tak mocno…
— Mocniej… — wydyszała. — Na miłość boską, kochanie, zrób to mocniej!
Wziął głęboki wdech i ugryzł sutek tak mocno, że poczuł krew. Anne wydała z siebie piskliwy, zduszony skowyt i zaczęła podskakiwać na łóżku. Cliff zatracił się — gryzł, gryzł i gryzł, najpierw jedną pierś, potem drugą, zaciskał zęby, aż niemal poczuł, że jego siekacze się stykają, a potem zaczął zaciskać na piersiach dziewczyny zęby trzonowe, jakby zamierzał je żuć. Przez cały czas Anne pojękiwała i drżała, z kącika jej ust spłynęła strużka krwi z przygryzionego języka.
Cliff opanował się, podniósł głowę i jęknął:
— Anne… Anne… posłuchaj mnie… nie mogę cię więcej ranić… nie chcę…
Anne rozłożyła nogi i powiedziała:
— Pieprz mnie, panie Gorliwy. Rżnij najmocniej, jak umiesz.
— Anne, ale…
— Jeśli ci choć trochę na mnie zależy, pieprz mnie, draniu!
Wziął członek w rękę i wprowadził go do szeroko otwartej pochwy. Jeszcze nigdy nie spotkał dziewczyny, która byłaby tak mokra. Całą górę ud miała wysmarowaną śluzem, który przemoczył również narzutę na łóżku. Cliff wbił się w Anne najmocniej, jak mógł, ale jej zdawało się to nie wystarczać. Obróciła go na plecy i usiadła pionowo, dzięki czemu mógł wniknąć w nią całą długością członka. Za każdym jej ruchem czuł, jak dotyka żołędzia szyjki macicy, a ona za każdym opadnięciem na niego drgała konwulsyjnie.
Sięgnęła za siebie i próbowała wbić mu siłą w odbyt dwa albo trzy uzbrojone w ostre paznokcie palce. W tym momencie jego mięśnie napięły się i dostał orgazmu — o wiele za szybko, ale nic nie mógł na to poradzić.
Anne syknęła z wściekłości i rozczarowania:
— Ty draniu! Ty cholerny draniu! Jak mogłeś mi to zrobić?! — Zabębniła pięściami w jego barki i zaczęła szarpać go za włosy na piersi.
— Boże jedyny! Anne…
Zaczęła przesuwać się wzdłuż jego ciała, aż klęknęła mu nad twarzą.
— Teraz jeszcze mnie ugryź tutaj.
— Anne, zapomnij o tym, skarbie. Nie zamierzam tego robić. Nie należę do mężczyzn, którzy robią podobne rzeczy.
W nagłym wybuchu wściekłości chwyciła go mocno za włosy i całym ciężarem usiadła mu na ustach, wpychając w nie srom. Zaczęła rzucać biodrami na boki, co powodowało, że drapał ją zębami do krwi, a jej kość łonowa szarpała mu nos. Czuł na języku słony smak krwi i cierpkość spermy.
Złapał ją za nadgarstki, zacisnął dłonie, by nie mogła się wyrwać, i szarpnięciem całego ciała zrzucił ją z siebie. Uderzyła głową o ścianę, a on sturlał się z łóżka, stanął na nogi i przyglądał się jej, ciężko dysząc.
— Co to miało do cholery… — wymamrotał wycierając usta grzbietem dłoni.
Siedziała nieruchomo tam, gdzie nią rzucił, odwrócona do niego plecami.
— Daj spokój, Anne, co to ma znaczyć? Nie mogę cię zranić. Kocham cię i nie możesz oczekiwać ode mnie, bym… Boże…
— Kochasz mnie? — spytała nie odwracając się. — Naprawdę mnie kochasz?
— A jak myślisz, do jasnej cholery?!
Czubkiem palca zaczęła obrysowywać jeden z brązowych kwiatów na tapecie.
— Jeśli naprawdę mnie kochasz, spełń moją prośbę.
Cliff stał na wytartym dywanie i zastanawiał się, co ma robić. Po chwili tak zmarzł, że musiał się ubrać.
— Uwierz mi, kocham cię — zapewnił.
Anne nie odpowiedziała. Cliff popatrzył na zegarek i uświadomił sobie, że już od dwudziestu minut powinien być w bazie. Pochylił się nad dziewczyną i pocałował ją w bark, ale nie zareagowała. Jej palec wciąż okrążał kwiat na tapecie, jakby chciała zapamiętać jego kształt.

— Major Browne? — odezwał się do słuchawki, osłaniając mikrofon dłonią, by móc rozmawiać mimo ogłuszającego ryku kołującego B–17.
— Przy telefonie. Czym mogę służyć?
— Jeszcze nie do końca wiem. Nazywam się Cliff Eager, jestem kapitanem i stacjonuję w Bassingbourn.
— Sądząc po akcencie, jest pan Amerykaninem.
— Zgadza się, sir. Chodzi o to, że poznałem pańską córkę Anne… tuż przed jej wyjazdem do Torquay.
— Naprawdę?
— Tak, sir. Wygląda na to, że się zaprzyjaźniliśmy. Widziałem się z nią dziś po południu i muszę pana poinformować, że nie wyglądała najlepiej. Martwię się o nią.
Po tamtej stronie linii zapadła dłuższa cisza, a potem major spytał:
— Twierdzi pan, że widział się z nią dziś po południu?
— Tak, sir. Zrobiłem coś nie tak?
— Nie, skądże. Tyle tylko, że ona jest w Torquay.
— Nie mogła przyjechać, by się z panem zobaczyć? Może właśnie jedzie do domu.
— To niemożliwe. Jej kontrakt na to nie pozwala. Musiał się pan pomylić.
— Pomylić? W jakim sensie?
— Musiał pan pomylić osoby. Nie wie pan, że angielskie róże są do siebie bardzo podobne?
— Sugeruje pan, że widziałem się nie z Anne, a z inną, podobną do niej dziewczyną?
— To jedyne logiczne wyjaśnienie, młody człowieku.
— Majorze Browne, choć niechętnie o tym mówię, muszę wyjaśnić, że byliśmy z Anne na znacznie bliższej stopie niż dobrzy kumple. Dotyczy to także dzisiejszego popołudnia.
Po tamtej stronie znów zapadła cisza.
— Kapitanie Eagle, czy jak się tam pan nazywa, to, o czym pan mówi, jest nie tylko niemożliwe, ale także obraźliwe. Radzę zapomnieć o Anne i zająć się tym, co do pana należy. Inaczej będę zmuszony odbyć nieprzyjemną rozmowę z pańskim dowódcą.
— Ale niech pan posłucha, majorze…
— Nie, kapitanie, to pan niech posłucha. Anne pojechała do Torquay i jeszcze nie wróciła. Jeśli rozumie pan, co dla pana dobre, uwierzy pan w to. Jeśli nie dla swojego dobra, to dla jej dobra.
Cliff odwiesił słuchawkę i siedział długo, wpatrując się w telefon, jakby zaraz miała zadzwonić Anne.

Stało się to półtora tygodnia później.
Cliff właśnie wrócił z nalotu na Brunszwik i Halberstadt, tak wyczerpującego, że zarówno on jak i cała załoga byli u kresu wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Wszystko poszło nie tak, jak trzeba. Niespodziewane wschodnie wiatry opóźniły dotarcie do celu i potrójnej fali bombowców nie udało się przy przekraczaniu holenderskiej granicy spotkać osłony myśliwców, co spowodowało, że Ósmy Dywizjon stracił 65 maszyn i 650 ludzi, wśród których było wielu przyjaciół Cliffa.
Kiedy telefon zadzwonił, podniósł słuchawkę i usłyszał:
— Gorliwy? Gorliwy, to ty?
— Anne? To naprawdę ty? Skąd dzwonisz?
— Z „Psa i Kaczki”. Przyjdziesz?
— Twój ojciec powiedział, że jesteś w Torquay.
— Powiedzmy, że jestem tam i równocześnie mnie tam nie ma.
— Masz zmęczony głos.
— Cóż, kochany, nie spałam ostatnio zbyt wiele. Tutejsi pensjonariusze potrzebują ciągłej opieki. Są bardzo wymagający.
Cliff przeciągnął dłonią po oczach, pozostawiając na twarzy smugę smaru. Wciąż jeszcze nie mógł dojść do siebie po sześciogodzinnej walce z przyrządami pokładowymi fortecy.
— Na jak długo przyjechałaś? — spytał. — Właśnie miałem odprawę. Muszę wziąć prysznic. Latałem cały dzień i śmierdzę jak skunks.
— Nie przejmuj się prysznicem. Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć.
— Anne, skarbie, to nie może zaczekać do jutra rana?
— Muszę się zobaczyć z tobą jak najszybciej. Muszę! Jeśli zaraz nie przyjdziesz, nigdy ci tego nie wybaczę.
— Posłuchaj, dlaczego nie… — w tym momencie rozległ się trzask odkładanej słuchawki i głos Anne zastąpiło buczenie.
— Cholera jasna…
Do Cliffa podszedł McClung i zapytał:
— Jakieś problemy, kapitanie?
Cliff ujrzał nagle wszystkie stracone fortece. Widział, jak pędzą w dół przez chmury, więżąc na pokładach palących się młodych ludzi. Zastanawiał się, o czym myśleli, spadając siedem kilometrów do ziemi. Modlili się? Myśleli swoich o matkach? Pogodzili się z tym, że ich życie już się skończyło?
A McClung pyta, czy ma jakieś problemy…

Kiedy dotarł do „Psa i Kaczki”, było już ciemno. Wiał wiatr, temperatura mocno spadła, ale nie padało. Niebo było takie, jakie uwielbiają załogi bombowców — w osiemdziesięciu procentach zakryte, lecz z tyloma dziurami wśród chmur, że można było widzieć gwiazdy. Po drugiej stronie ulicy, na farmie Poultera, szczekał pies.
W pubie odbywały się zawody w rzucaniu strzałkami i sala była pełna ludzi. Cliff zamówił szkocką, zapłacił i wypił jednym haustem.
— Wszyscy bezpiecznie wrócili? — spytał Tom. Cliff w milczeniu pokręcił głową.
W tłumie buchnęła wrzawa, bo któryś z rzucających trafił w najwyżej punktowane pole.
Kiedy Tom się odwrócił, Cliff poszedł w głąb sali i ruszył schodami w górę. Było tak ciemno, że uderzył piszczelą w kant najwyższego stopnia. Ostrożnie podszedł do drzwi pokoju w głębi korytarza i otworzył je. Dopiero teraz zauważył, jak bardzo skrzypią. Szczelne zasłony były zasunięte i nic nie widział.
— Anne? Możesz zapalić światło? — zapytał.
— Potem — odparła. Jej głos był dziwnie głuchy, jakby miała zapalenie gardła. — Wejdź, kochany, jestem w łóżku.
Wsunął się do środka.
— Zamknij drzwi na klucz i usiądź przy mnie.
Zrobił, o co prosiła. Gdy znalazł się przy niej, natychmiast usiadła, objęła go i pocałowała. Była naga i bardzo zimna, jakby leżała nie przykryta od wielu godzin.
— Jesteś lodowata — powiedział. — Wejdź pod kołdrę, bo zamarzniesz na śmierć.
Ale ona zachowała się, jakby go nie słyszała. Kiedy go całowała, zauważył, że ma spuchnięte wargi. Sięgnął do lampki przy łóżku.
— Nie! — zawołała. — Proszę, nie rób tego! Nie zrozumiesz!
Zapalił jednak światło i gdy nagle rozświetliło pokój, nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Całe ciało Anne było pokryte pręgami i siniakami. Oczy miała opuchnięte i wyglądały jak szkarłatne śliwy. Wargi popękały, a kąciki ust pokrywały strupy. Powyrywano jej garściami włosy, pozostawiając łyse placki. Na udach miała skośne nacięcia, włosy łonowe były spalone.
— Boże Wszechmogący… — jęknął Cliff. Był wstrząśnięty. — Kto ci to zrobił? Co za diabelski pomiot mógł…
Wyciągnęła ręce i ujęła go za oba nadgarstki.
— Proszę cię, Gorliwy, nie złość się.
— Jak mogę się nie złościć? Popatrz na siebie! Idę po policję! Mocniej zacisnęła dłonie na jego nadgarstkach.
— Nie rób tego — powiedziała błagalnie. — Proszę, Gorliwy, nie…
— To co mam robić? Siedzieć i czekać, aż ten wariat, kimkolwiek jest, zatłucze cię na śmierć?
— Bądź dla mnie dobry, Gorliwy, o nic więcej nie proszę. Powiedz mi po prostu, że mnie potrzebujesz.
Cliff wyjął z kieszeni paczkę papierosów, wystukał dwa i zapalił je z trudem, bo ręce drżały mu jak stuletniemu starcowi. Podał papierosa Anne i sam głęboko się zaciągnął.
— Potrzebujesz lekarza. Na Boga, chyba nawet dwóch. Do ciała i do głowy. Jak mogłaś komukolwiek pozwolić coś takiego sobie zrobić?
Pogłaskała go po policzku.
— Uwielbiam, kiedy jesteśmy razem — szepnęła. — Tylko po to żyję.
— To się musi skończyć.
— Oczywiście — odparła próbując się uśmiechnąć. — Obiecuję ci, Gorliwy, skończy się.
— Słowo?
— Chcę, żebyś zrobił dla mnie jeszcze tylko jedno…
— Nie ugryzę cię więcej. Wybij to sobie z głowy. Chwyciła go za dłoń z papierosem.
— Chciałabym, żebyś napisał mi na piersiach swoje imię, a potem zgasił we mnie niedopałek. Musisz to zrobić!
Cofnął rękę.
— Żartujesz sobie ze mnie, Anne? Co się z tobą dzieje? Daj spokój, więcej już tego nie wytrzymam. Musi obejrzeć cię lekarz, a potem zadzwonię po policję.
— Proszę, Gorliwy — powiedziała błagalnie. — Proszę… Nie zniosę tego, jeśli to nie będziesz ty.
Wstał, a kiedy próbowała go zatrzymać, odgiął jej palce i cofnął się o krok. Była zbyt obolała, żeby się podnieść. Kiedy jej głowa opadła na poduszkę, przykrył ją narzutą, by nie wyziębiła się na śmierć.
— To nie potrwa długo. Zadzwonię tylko po doktora. Patrzyła, jak idzie do drzwi. Jej opuchnięte oczy były pełne łez.
— Proszę… — szepnęła stłumionym z bólu głosem. — Proszę, nie rób tego, Gorliwy… proszę…
Wahał się przez chwilę, a potem wyszedł jednak i zamknął za sobą drzwi.

Doktor wchodził na schody prychając jak lokomotywa i roztaczając wokół siebie odór whisky. Miał na głowie melonik, do tego garnitur z tenisu, a w ręku trzymał brązową lekarską torbę.
— Nie wiem, kto to zrobił — oświadczył Cliff otwierając drzwi. — Chcę tylko, by pan wiedział, że to nie ja.
Doktor w milczeniu wpatrywał się w Cliffa świńskimi oczkami.
— No to hop! — powiedział Cliff i zapalił światło.
Pokój był pusty. Łóżko było puste, narzuta gładka, nie wgnieciona. Cliff położył rękę na poduszce — była zimna.
— Mam nadzieję, że to nie jakiś żart — mruknął doktor i zdjął melonik. — Słuchałem właśnie ITMA*.
Cliff podniósł narzutę, ale kołdra pod nią również była chłodna. W łóżku z pewnością nikt nie leżał, przynajmniej dziś wieczorem. Wbił wzrok w doktora, nie wiedząc, co powiedzieć.
— A więc nie ma jej, tej pańskiej przyjaciółki?
Cliff zaczął coś mówić, ale jego słowa zagłuszył huk załadowanej bombami fortecy, rozgrzewającej silniki, by wystartować pod wiatr.

Wszedł do domu i zawołał:
— Babsy! Wróciłem!
W salonie, na dywanie przed telewizorem, siedział ze skrzyżowanymi nogami mały Pete i oglądał kolejny odcinek serialu Howdy Doody.
— Cześć, synu. Jak leci?
Powiesił kapelusz na stojaku w korytarzu, obiema dłońmi sczesał do tyłu siwe, krótko obcięte włosy i poszedł do rozświetlonej popołudniowym słońcem kuchni. Babsy wałkowała na kontuarze ciasto, jej jasne włosy były związane chustką. Przy kuchennym stole siedział szczupły siwy mężczyzna w niezbyt pasującym do pogody zimowym garniturze i spoglądał na rozłożone przed sobą papiery. Kiedy Cliff wszedł, mężczyzna wstał. Cliff ze zdziwieniem popatrzył na Babsy.
— Nie mówiłaś, że spodziewasz się gości.
— Bo się nie spodziewała, kapitanie — odparł gość z lekkim angielskim akcentem. — Przyjechałem nie zapowiedziany, ale pańska przemiła żona pozwoliła mi zaczekać.
Cliff obszedł kontuar, objął Babsy ramieniem i pocałował ją.
— Coś złego się stało? — spytał. Siwy mężczyzna pokręcił głową.
— Wręcz przeciwnie. Można powiedzieć, że jestem w trakcie działań mających umożliwić pewnemu duchowi osiągnięcie spokoju. Nazywam się Gerald Browne i jestem majorem w stanie spoczynku. Rozmawialiśmy kiedyś przez telefon, wiele lat temu.
— Jest pan ojcem Anne? — wykrztusił Cliff.
— Może powinniśmy porozmawiać na osobności?
— Nie… nie ma takiej… — zaczął Cliff, ale Babsy położyła mu dłoń na ramieniu.
— Dlaczego nie weźmiesz majora Browne’a na dwór? I tak muszę nakarmić Pete’a.
Wyszli do niewielkiego ogródka i usiedli na pomalowanej na biało huśtawce. Było parne, typowe dla Memphis popołudnie. Cliff poczęstował majora lucky strike’em, ale gość odmówił.
— Anne powiedziała panu, że jedzie do Torquay, ale wcale się tam nie wybierała. Została zrzucona we Francji, by nawiązać kontakt z tamtejszym ruchem oporu i zorganizować system komunikacji.
— Została co? Anne? Przecież była jeszcze prawie dzieckiem!
— Chyba pan zapomniał, kapitanie Eager, że w tamtych czasach wszyscy byliście prawie dziećmi. Anne była radiotelegrafistką SOE*.
— Ale przecież widziałem się z nią dwa razy po jej wyjeździe! Przyjechała do mnie dwa razy.
Oczy majora Browne’a zamgliły się smutkiem. Tak jak oczy Anne, miały kolor deszczówki.
— Cóż, kapitanie, wtedy panu nie uwierzyłem, ale teraz chyba wierzę. Choć moja córka była bardzo dzielna, bała się aresztowania i śmierci. Uważała, że nigdy jeszcze tak naprawdę nie żyła. Nie miała nigdy kochanka. Dlatego, kiedy się poznaliście, była taka… bezpośrednia. Zdawało jej się, że musi w kilka godzin doświadczyć tego, na co potrzeba całego życia.
— Skąd pan to wie?
— Sześć tygodni temu władze francuskie przekazały mi jej pamiętnik, który pisała zarówno przed, jak i po aresztowaniu i uwięzieniu przez gestapo. Pańskie nazwisko pojawia się tam wiele razy. Kiedy ją torturowali, próbowała sobie wyobrażać, że to nie oni ją torturują, ale pan. Założyła sobie, że zniesie każdy ból, jeśli będzie on wynikiem namiętności i miłości. Zniosła go bardzo dużo — więcej, niż jesteśmy sobie w stanie obaj wyobrazić. Myślenie o panu pozwalało jej wytrzymać. Pisze, że w wyobraźni była nie w więzieniu w Amiens, a w pańskich ramionach. Tak a propos… do ostatniej chwili nie zdradziła żadnego szyfru ani nikogo ze swoich towarzyszy — do ostatniej chwili. Cliff musiał otrzeć oczy.
— Widziałem ją. Trzymałem ją w ramionach i nic nie rozumiałem — Ostatnim razem, kiedy przyszła, była tak skatowana, że nie mogłem tego znieść. Zostawiłem ją i poszedłem po doktora, a kiedy wróciłem, łóżko było puste. Zniknęła. Zdawało mi się, że…
— Pamięta pan, kiedy to było?
— Oczywiście. Tego dnia straciliśmy nad Niemcami sześćdziesiąt pięć latających fortec. Szesnastego października tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku.
Major Browne skinął głową.
— Tego samego dnia Anne po raz ostatni torturowano. Francuzi mówili, że gestapowcy robili jej niewyobrażalne rzeczy zapalonymi papierosami i wypalili jej na piersiach swastykę. Kiedy nadal nie chciała mówić, zastrzelili ją.
Major Browne dał Cliffowi małą brązową książeczkę o poplamionych i zniszczonych okładkach.
— Proszę, kapitanie. Sądzę, że to należy do pana bardziej niż do kogokolwiek innego.
W nocy, gdy Babsy już zasnęła, Cliff długo stał przy oknie sypialni i spoglądał na posrebrzoną światłem księżyca ulicę. W palcach obracał medalion ze świętą Katarzyną od Anne. Ze świętą Katarzyną, którą łamano kołem.
Właśnie zamierzał wrócić do łóżka, kiedy w głębokim cieniu pod przeciwległą ścianą sypialni dostrzegł jakąś postać. Może zresztą nie była to żadna postać, tylko szlafrok Babsy wiszący na haczyku na drzwiach…
— Jest tu kto? — zapytał bardzo cicho. Potem dodał: — Anne, to ty?
Graham Masterton - Ciało i krew
Jamka • 2012-08-15, 11:47
Jest to jedna z najdziwniejszych, zarazem najbardziej porąbanych fabuł w książkach jakie miałam okazję przeczytać. Dlatego daję krótką recenzje (nie jest mojego autorstwa) i serdecznie polecam

Terence Pearson z niewiadomych przyczyn morduje swoje dzieci, ścinając im głowy sierpem. Twierdzi, iż uczynił to, aby uchronić je przed jeszcze gorszym przeznaczeniem. Dzieci odziedziczyły, bowiem geny przerażających istot – ludzi roślin, które odwiedzały w średniowieczu rolników. Potworom przewodzi Zielony Wędrowiec i wraz ze swymi kompanami zjawia się zawsze tam, gdzie zdarzają się klęski nieurodzaju. Zawiera on dziwną umowę z rolnikami oferując im urodzaj w zamian za potomstwo. Ten, kto przyjmuje propozycje potwora zmuszony jest dotrzymać swojej obietnicy i ofiarować mu swe dzieci. Potomkowie farmerów stają się następnie przedmiotem krwawego rytuału. Zielony Wędrowiec, aby nie stać się w całości rośliną i utrzymać w sobie człowieczy pierwiastek potrzebuje, co jakiś czas nowych ludzkich wnętrzności, które wydobywa właśnie z dzieci rolników.
Tymczasem fragment tkanki mózgowej syna Pearsona trafia do instytutu, w którym przeprowadzane są eksperymenty genetyczne na zwierzętach. Preparat zostaje wszczepiony gigantycznej świni, która uwolniona przez ekologów wydostaje się na wolność.
Masterton - Wojownicy Nocy
BongMan • 2012-07-31, 14:16
Seria pięciu książek łączących cechy horroru i fantastyki. Dla tych, którzy nie znają serii, pobieżny opis każdej części:

Wojownicy nocy
Cytat:

„Wojownicy nocy” to wstrząsająca wyprawa w krainę nocnych koszmarów. Gil, Susan i Henry dziwnym zbiegiem okoliczności spotkali się na plaży nad Pacyfikiem, gdzie znaleźli brutalnie okaleczone ciało młodej, pięknej kobiety. W ciągu kilku dni policja otrzymuje doniesienia o innych kobietach zmarłych w tragicznych okolicznościach. Łączy je jedno – rozpruty brzuch, w których kłębią się węgorze. Wkrótce okazuje się, iż spotkanie trojga obcych sobie osób wcale nie było przypadkiem – są wybrani, tylko oni mogą pokonać zło, które z koszmarnych snów wychodzi na świat.



Śmiertelne sny

Cytat:

Nocna mara pojawiająca się w snach Johna Woodsa i jego syna Lenny ego jest nie tylko przerażająca – jest także całkowicie realistyczna. Pożądając ludzkiej krwi, przekracza granice między snem a jawą i morduje z niezwykłym okrucieństwem. Policja podejrzewa Lenny ego o współudział w zbrodniach. Tymczasem liczba ofiar stale się powiększa. Tylko Wojownicy Nocy są w stanie pokonać straszliwego demona – o ile on nie odnajdzie ich pierwszy i nie zabije – śpiących, bezbronnych, pozbawionych swojej mocy…



Nocna plaga

Cytat:

Pięcioro Wojowników Nocy, podobnie jak ich przodkowie kilkaset lat wcześniej, musi zmierzyć się z wcielonym złem, Isabel Gowdie, przebudzoną służebnicą szatana. Potężna wiedźma, korzystając z usług Nosicieli, rozprzestrzenia złowieszczą Nocną Plagę, która zagrozi wkrótce wszystkim ludziom. Wojownicy Nocy mają mało czasu, tym bardziej że dwoje z nich również zostało zarażonych tą potworną chorobą…



Powrót Wojowników Nocy

Cytat:

W klinice położniczej w Louisville noworodki zapadają na tajemniczą chorobę. Nieustający płacz i brak snu skazują je na powolną śmierć z wycieńczenia. Do dziennikarki Sashy Smith zwraca się jedna z matek - synek we śnie powiedział jej, że ktoś ukradł mu sny... Siły, które sprzymierzyły się przeciwko światu, są tym razem wyjątkowo krwiożercze. Ludzie, planety, galaktyki - wszystko zniknie. Wszechświat zostanie zastąpiony przez chaos. Jedynie Sasha wraz z towarzyszami może podjąć walkę z siłami ciemności - jest bowiem Wojownikiem Nocy, obdarzonym zdolnością poruszania się po snach...



Dziewiąty koszmar

Cytat:

Hotel Griffin House w Cleveland staje się miejscem przerażających wydarzeń - jak z sennych koszmarów. Pokoje w jednej chwili zmieniają wygląd, pojawiają się w nich ofiary morderstw, telewizory nagle ukazują sceny zabójstw, a gości atakuje tajemnicza postać o twarzy klauna. To dzieło seryjnego zabójcy, iluzjonisty Gordona Veitcha, i sprzymierzonego z nim brata Albrechta, dwunastowiecznego upadłego mnicha, za cudzołóstwo ukaranego obcięciem rąk i nóg. Albrecht mści się za doznane krzywdy, próbując sprowadzić świat do poziomu specyficznego gabinetu osobliwości. Utworzony przez niego Wędrowny Cyrk i Gabinet Osobliwości pełen jest wszelkiej maści dziwolągów - karłów, osobników pozbawionych kończyn lub chirurgicznie przerobionych, z kilkoma rękami lub łapami zamiast nóg, czy przeszczepionymi mordami zwierząt. Skuteczną walkę z Albrechtem, dzięki swoim nadzwyczajnym talentom, mogą podjąć jedynie Wojownicy Nocy. Aby powstrzymać złamanie papieskiej klątwy i powrót mnicha do świata realnego, muszą przeniknąć do jego snu...



Co sądzicie o tej serii, o poszczególnych częściach, o pojedynczych bohaterach i o stworzonym przez Mastertona świecie snów?

Czy też wydaje wam się, że główny motyw z wnikaniem do snów z filmu "Incepcja' był inspirowany "Wojownikami Nocy"?
Danie dla świni
srajtasma09 • 2011-07-15, 13:20
Jedno z czternastu opowiadań Grahama Mastertona. Tytuł książki: "Dwa tygodnie strachu"

Zmęczony David wygramolił się z land rovera, zatrzasnął niezbyt szczelne drzwi i ruszył na podwórko z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie impregnowanej kurtki roboczej. W końcu przestało padać, ale ciągle wiał ostry wiatr, a nad głową kłębiły się chmury niczym stado uciaranych w błocie kundli.
Takie dni zawsze określali z Malcolmem mianem „świńskich dni”.
Ze swojej tuczami trzody chlewnej wyjechał o wpół do szóstej rano i całą drogę do Chester przebył w strugach deszczu. Wiózł siedem prosiąt rasy Landrace, które zapadły na świńską różyczkę. Dwie i pół godziny czekał na roztrzęsionego młodego inspektora sanitarnego, bo urzędnik spóźnił się na pociąg z Coventry. Następnie zjadł stek i cynaderki na lunch, który spędził w towarzystwie zastępcy dyrektora banku. Jego wilgotny garnitur śmierdział jak mokry spaniel. Na dodatek zastępca nie mógł samodzielnie podjąć decyzji o pożyczce, której David i Malcolm rozpaczliwie potrzebowali na naprawę dachu starej, stojącej na tyłach tuczami stodoły.
Był przemoczony, wykończony i załamany. Po raz pierwszy, odkąd cztery i pół roku temu przejęli tuczarnię od swego wuja, nie widział przyszłości dla Bryce Prime Pork, nawet gdyby sprzedali połowę żywego inwentarza i większość terenów oraz dali pod zastaw hipoteczny wielki, zbudowany w stylu edwardiańskim dom.
Wkraczał właśnie na kamienne schodki, kiedy zauważył zapalone światła w przy go to walni karmy.
Cholera jasna — pomyślał. Malcolm zawsze był taki beztroski. To właśnie przerastające ich możliwości pieniężne ambicje Malcolma doprowadziły finanse firmy do punktu krytycznego. Kupić nowe maszyny, zorganizować własną rzeźnię, nabyć chłodnie. Bryce Prime Pork borykała się z problemem malejących stale zamówień i wzrostem cen, a marzenia Davida o tym, żeby stać się doskonale prosperującym, kulturalnym farmerem, stopniowo się rozwiewały.
Przeszedł dziedziniec i skierował się do przygotowalni karmy. Bryce Prime Pork była jedną z najczystszych tuczami w Derbyshire, mimo to wieczorny wiatr nawiewał zapach amoniaku, a podeszwy butów Davida grzęzły w gęstym, czarnym błocku, które w deszczowe dni pokrywało tutaj wszystko. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Światła były zapalone, ale Malcolma ani śladu. Nic, tylko worki z rybią karmą, kukurydzą, kartoflami, łupinami orzeszków ziemnych oraz szare, plastikowe pojemniki z przegotowanymi pomyjami. Karmę dla świń przyrządzali sami. Nie kupowali gotowych mieszanek, nie tylko dlatego, że kosztowały trzy, cztery procent drożej, ale przede wszystkim z tego względu, iż Malcolm opracował mieszankę pomyj, kaszy i koncentratu powodującą, że świnie nie tylko szybciej przybierały na wadze, ale dawały również wyśmienity boczek, który zdobywał główne nagrody.
David obszedł całą przygotowalnię. W ciemnych oknach widział odbicie swej postaci; krępy i bardziej przygarbiony, niż mu się wydawało. Kiedy mijał wielki, wykonany z nierdzewnej stali rozdrabniacz karmy, błysnęła mu w głowie myśl, że jest mrocznym i rozczarowanym Golemem czy trollem. Może porażka ma wpływ na wygląd człowieka, zmienia go tak, że sam siebie nie potrafi poznać.
Podszedł do kontaktów obok drzwi i przyciskał je po kolei. Zalewające przygotowalnię fluorescencyjne światło zniknęło. Miał właśnie zgasić ostatnią lampę, kiedy spostrzegł, że główny przycisk doprowadzający prąd do rozdrabniacza karmy jest ustawiony na pozycji „wyłączone”.
Zawahał się, ciągle trzymając dłoń kilka centymetrów od ostatniego kontaktu. Ani Malcolm, ani Dougal White, zatrudniony u nich brygadzista, nie wspomnieli, że z maszyną coś jest nie w porządku. Wykonana została w zakładach Mullera–Kocha, niemieckiej firmy z Dusseldorfu, i poza kilkoma drobnymi kłopotami z kołami zębatymi w ostrzach rozdrabniających, które mieli na samym początku, urządzenie od ponad dwóch lat pracowało bez zarzutu.
David ustawił główny przycisk w pozycji „włączone” — i ku jego zdumieniu, z łagodnym metalicznym chrzęstem, kiedy zakrzywione noże zaczęły ocierać się o stal, rozdrabniacz karmy natychmiast zaczął działać.
W następnej sekundzie usłyszał odrażający skrzek — straszliwe zawodzenie i lament przerażonej małpy przeszywanej najstraszliwszym bólem. Na dźwięk tego skowytu David stanął jak sparaliżowany, nie rozumiejąc, co to za wrzask i co ma zrobić, żeby ucichł.
Wyłączył maszynę, ale wrzask trwał i trwał, jego ton stawał się wyższy i wyższy, rozbrzmiewał gwiżdżącym echem w ścianach budynku, przyprawiając Davida o szaleństwo.
Rozdrabniacz karmy powoli zatrzymywał się i David sztywno, jakby był strachem na wróble, podszedł do wielkiej stożkowej kadzi z nierdzewnej stali. Wszedł na górę po zamocowanej do jej boku drabince. Wrzask cichł, przechodząc powoli w jakieś gulgotanie i jęki.
Wspiął się na samą krawędź zbiornika. Ze zgrozą zobaczył, że cała lśniąca powierzchnia urządzenia nabrała rdzawego koloru świeżej krwi… I wtedy na samym dnie kadzi dostrzegł Malcolma, który stał i spoglądał na niego dzikim wzrokiem. Rękami oparł się o lejkowato zwężające się ściany.
Wydawało się, że stoi, ale kiedy David przyjrzał się dokładniej, stwierdził, że Malcolm został do pasa zmielony przez tnące ostrza rozdrabniacza karmy. Otaczały go zawiesiste, ciemne kałuże krwi, w których połyskiwały pogruchotane kości; na powierzchni tych okropnych kałuż od czasu do czasu pojawiał się bąbel. Brązowa koszula w kratę przesiąknięta była krwią, której krople osiadły również na jego twarzy niczym kropki na mapie.
David spoglądał na Malcolma, a Malcolm na Davida. Milcząca męka, która ich obu jednocześnie łączyła i dzieliła w fatalny sposób, była bardziej wymowna niż jakikolwiek najbardziej wstrząsający krzyk.
— Jezu! — wykrztusił David. — Nie wiedziałem.
Malcolm otworzył i zamknął usta. Na wargach uformowała mu się wielka bańka krwi i po chwili pękła.
David przylgnął do krawędzi kadzi i wyciągnął rękę najdalej, jak mógł.
— Chodź, Malcolm. Wyciągnę cię. Chodź, wszystko będzie dobrze.
Ale Malcolm pozostawał w bezruchu. Popatrzył na swoje ręce wsparte na ścianach kadzi i pokręcił głową. Po podbródku nieustannie ściekał mu strumyk krwi.
— Malcolm, chodź! Wyciągnę cię! Potem zadzwonię po karetkę!
Malcolm znowu pokręcił odmownie głową; tym razem z furią. I wtedy David pojął, że nie ma takiej siły, która by wyciągnęła jego brata, nie tylko dlatego, że nogi wplątały mu się w maszynerię. Ostrza rozdrabniacza pożarły go od pasa w dół — przetwarzając nogi w gęstą pastę kości i mięśni, w zawiesinę ludzkiego ciała, która już teraz ściekała do umieszczonej na dole kadzi zbierającej produkty finalne.
— Jezu Chryste, Malcolm, zaraz kogoś zawołam. Trzymaj się. Zadzwonię po karetkę. Wytrzymaj jeszcze trochę!
— Nie — powiedział Malcolm stłumionym, ochrypłym głosem.
— Na rany Chrystusa, wytrzymaj jeszcze chwilę! — wrzasnął David.
Ale Malcolm powtórzył:
— Nie. Chcę skończyć w ten sposób.
— Co? O co ci chodzi, do cholery?
Malcolm przesunął z chrobotem palce po okrwawionych ścianach. David nie był nawet w stanie wyobrazić sobie jego cierpień. Ale Malcolm znów podniósł na niego wzrok; teraz już z uśmiechem — z uśmiechem zgoła pełnym szczęśliwości.
— To cudowne, Davidzie. Cudowne. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że ból może być taki. To lepsze niż cokolwiek innego. Proszę, włącz maszynę. Proszę.
— Włączyć maszynę?
Malcolm zaczął drżeć.
— Musisz to zrobić. Tylko tego pragnę. Życie, miłość… to się nie liczy. Tamte uczucia nie mają z tym porównania.
.— Nie — odparł David. — Nie zrobię tego.
— Davidzie — ponaglał go Malcolm. — I tak umrę. Ale jeśli teraz tego dla mnie nie zrobisz… uwierz mi, do końca życia nie pozwolę ci zmrużyć oka.
David sterczał niezdecydowanie na szczycie drabinki przez dziesięć długich sekund.
— Wierz mi — powiedział Malcolm głosem, który dochodził chyba z najgłębszych czeluści piekieł. — To czysta rozkosz. Czysta rozkosz. Poza bólem, Davidzie, jestem już cały po drugiej stronie. Dopóki sam nie umierasz, nie jesteś w stanie tego doświadczyć. Ale Davidzie, Davidzie, cóż to za odejście!
David pozostawał jeszcze w bezruchu przez kolejną sekundę. Następnie bez słowa zszedł niepewnie po drabinie. Starał się o niczym nie myśleć, kiedy sięgał do głównego włącznika rozdrabniacza i nastawiał go na „on”.
Z kadzi karmy dobiegł wrzask po części niewyobrażalnego bólu, a po części uniesienia i triumfu. Pod wpływem tego krzyku David zesztywniał z przerażenia. Do gardła gorącą falą podeszły mu gorzkie resztki nie strawionego jeszcze lunchu.
Opadła go nieprzezwyciężona chęć, żeby to zobaczyć. Wszedł po drabinie i chwycił się kurczowo krawędzi kadzi. Popatrzył w dół, na Malcolma. Czuł się tak, jakby rażono go prądem.
Ostrza rozdrabniacza mieliły, cięły i szatkowały, a kadź zalewały strumienie krwi. Malcolm ciągle był na dnie, jego tors zesztywniał, kiedy ostrza zamieniały miednicę i dolne partie brzucha w jednolitą masę krwi, mięśni i poszarpanego ubrania.
Twarz była maską, która wyrażała skupienie i pełną bólu ekstazę. Napawał się, delektował każdą sekundą. Smakował każdą chwilę umykającego życia; zagładę ciała.
„Poza bólem — powiedział — jestem już po drugiej stronie”.
Utrzymywał się nad wirującymi tnącymi ostrzami tak długo, jak potrafił, ale stopniowo opuszczały go siły i dłonie centymetr po centymetrze ześlizgiwały się po oślizłych, zakrwawionych ścianach kadzi. Okrzyki przyjemności zamieniły się we wrzask, jakiego David nigdy jeszcze w życiu nie słyszał — przeszywające, wysokie, wyrażające nieziemski triumf.
Biały brzuch został pocięty; skóra, tłuszcz, wnętrzności. Malcolm zaczął drżeć, podskoczył jeszcze, po czym osunął się w trzewia rozdrabniacza karmy.
— David! — krzyknął. — David! To zwyciężyło…
Ostrza wdarły się w żebra. Zakręciło nim. Ramiona miał uniesione, jakby tańczył jakiś obłędny taniec. Później widać było już tylko głowę wirującą w szaleństwie różowej piany. W końcu przy łoskocie urządzenia do miażdżenia kości drobiu zniknęła również jego głowa i ostrza rozdrabniacza zaczęły wirować coraz szybciej, bo nie miały już czego miażdżyć w swoim szaleńczym młynie.
Zdruzgotany David zszedł po drabinie i wyłączył rozdrabniacz. Dłuższy czas z wnętrza urządzenia dobiegało głuche wycie, po czym zapadła cisza mącona jedynie szumem wiatru za oknami.
I cóż, do cholery, miał teraz zrobić? Nie było sensu wzywać karetki. Gorzej — jak by wytłumaczył to, że ponownie uruchomił rozdrabniacz karmy, kiedy w środku tkwił Malcolm?
Policja natychmiast się zorientuje, że urządzenie nie dałoby rady przemielić całego ciała Malcolma do czasu, kiedy David mógłby przekręcić wyłącznik. I z całą pewnością nie uwierzono by, że Malcolm i tak był już nie do uratowania… Nie uwierzono by również, że błagał Davida, by go zabił… Nawet gdyby powiedział, w jakiej ekstazie był Malcolm… Nikt by nie uwierzył, że wykończenie go było jedyną humanitarną rzeczą, jaką David mógł uczynić.
Stał samotnie w hali. Szok i niepewność przyprawiały go o dreszcze. Ostatnio bardzo się z Malcolmem kłócili — to stanowiło tajemnicę poliszynela. Zaledwie przed dwoma tygodniami na aukcji inwentarza w Chester doszło między nimi do karczemnej awantury. To mogłoby nasuwać przypuszczenie, że David po prostu zamordował brata. Zostałby aresztowany, postawiony przed sądem i osadzony w więzieniu. A gdyby nawet udało mu się jakimś cudem udowodnić niewinność, policyjne dochodzenie i tak doprowadziłoby go do ruiny. Kto by chciał kupować produkty Bryce Pork wiedząc, że świnie są karmione żarciem z rozdrabniacza karmy, w którym starty został na miazgę jeden z braci Bryce?
Chyba że nikt się nie dowie, że Malcolm został tutaj zmiażdżony.
Chyba że nikt go tu nie znajdzie.
Przypomniał sobie czytane przed laty opowiadanie o hodowcy drobiu, który zamordował swoją żonę i tak długo karmił drób jej szczątkami, aż nic z kobiety nie zostało.
Z rozdrabniacza dotarł do jego uszu odgłos kapiących na metal kropel. Już niedługo krew Malcolma zakrzepnie i nie zdoła jej zmyć. Przez chwilę się wahał, potem pozapalał wszystkie lampy, przeszedł do worków z otrębami, najgorszego gatunku mąką i z soją.
Zmęczony, przerażony, przejęty żalem i wstrząśnięty zaczął przygotowywać danie dla świni.

Tej nocy spał fatalnie i obudził się bardzo wcześnie. Długo leżał w łóżku i gapił się tępo w sufit. Nie mieściło mu się w głowie, że to, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru, wydarzyło się naprawdę. Miał wrażenie, że był to tylko upiornie kolorowy film. Ale chłód, jaki czuł w sercu, i burza myśli wyraźnie mówiły, że to wszystko się stało. Skutki metamorfozy, która w nim zaszła, miały już dręczyć go do końca życia. Musiał zmienić cały swój sposób myślenia, rozmawiania z ludźmi, stosunek do tych, których kochał; musiał podjąć całe to ryzyko. O świcie stwierdził, że w chlewniach już zapaliły się światła. To pojawili się Dougal i Charlie. Ubrał się, zszedł na parter do kuchni, gdzie prosto z butelki wlał w siebie pół litra zimnego mleka. Upił jeszcze łyk, ale wypluł go do zlewu. Otarł usta ścierką i wyszedł z domu.
Dougal zajęty był w dziale landrace’ów regulacją ogrzewania prosiaków w „kriperze” — urządzeniu, które wyglądało jak wielkie pudło. Prosiaki poniżej czwartego tygodnia życia potrzebowały więcej ciepła, niż mogły im zapewnić maciory. Charlie karmił w zagrodzie Old Jeffriesa, ich ogromnego, jednookiego knura rasy Large Black. Ostatnio hodowali niewiele large blacków; duńskie landrace’y były bardziej potulne, płodne i dawały wyśmienity boczek. Ale Malcolm z czystego sentymentu upierał się, żeby trzymać Old Jeffriesa. Podarował go im wuj, kiedy przejmowali interes, i dzięki temu knurowi zdobyli pierwszą nagrodę.
„Stary, dobry Old Jeffries i ja spoczniemy w jednej mogile” — zwykł był mawiać Malcolm.
— Dzień dobry, panie Davidzie — powiedział Dougal.
Był rodowitym mieszkańcem Wiltshire o rudawoblond włosach, okrągłej, pucołowatej twarzy i wybałuszonych oczach.
— Dzień dobry, Dougal.
— Pana Malcolma jeszcze nie ma?
David potrząsnął głową.
— Nie… Wspominał coś o tym, że wybiera się do Chester.
— Hmm, to dziwne. Mieliśmy dzisiaj razem oddzielać prosięta od macior.
— No to ja ci w tym pomogę.
— Czy pan Malcolm nie powiedział, kiedy wróci?
— Nie — odparł David. — Nic na ten temat nie mówił. Powędrował wzdłuż boksów, aż doszedł do Old Jeffriesa.
Charlie wsypał właśnie kubeł karmy do koryta i wielki, czarny knur wsunął łapczywie ryj w żarcie. Żarł, jedynym żółtym okiem obserwując Davida.
— Smakuje mu dzisiaj śniadanko — zauważył Charlie. Był to kędzierzawy nastolatek z pobliskiej wsi. Chciał studiować weterynarię, więc żeby zarobić na czesne, pracował na stacji benzynowej, w chińskiej knajpie z potrawami na wynos i pomagał w firmie Bryce Pork.
— Tak… — powiedział David. Zafrapowany patrzył, jak Old Jeffries, chrumkając i chrząkając, zanurza ryj w ciemnoczerwonej bryi. Zwierzak całą uwagę skupił na posiłku, który David, przez dwie przyprawiające o szaleństwo godziny, sporządzał mu z cieknących resztek Malcolma. — To nowa mieszanka, którą chcemy wypróbować.
— To właśnie tę pan Malcolm wypróbowywał w rozdrabniaczu karmy?
— Tak… tak — odparł David.
Ale nie potrafił oderwać wzroku od Old Jeffriesa, który chrząkał pochłaniając bryję; knur ani razu nie spuścił z niego swego żółtego oka.
— A co powiedział inspektor sanitarny? — zapytał Charlie.
— Nic. To nie różyczka, dzięki Bogu. Tylko uczulenie na cynk. Za dużo suchego pokarmu.
Charlie skinął głową.
— Też tak myślałem. Ale ta nowa karma wygląda doskonale. Pachnie cudownie. Sam jej spróbowałem.
Po raz pierwszy David oderwał wzrok od Old Jeffriesa.
— Co zrobiłeś?
Charlie wybuchnął śmiechem.
— Proszę się nie przejmować. Jak pan wie, pan Malcolm zawsze twierdzi, że nie nakarmi świń czymś, czego sam nie spróbuje. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto tak kochałby swój inwentarz jak pański brat. Chodzi mi o to, że naprawdę czuje się jak jeden z tych wieprzów, które hodował. Duszą i ciałem.
Old Jeffries zeżarł całą zawartość koryta i entuzjastycznie wylizywał je swym czarnym ozorem. David jak zahipnotyzowany obserwował bydlaka zlizującego resztki karmy z pokrytego szczeciną pyska.
— Zaparzę herbatę — oświadczył David, klepiąc Charliego po plecach.
Wyszedł z tuczami, ale kiedy podchodził do drzwi, ciągle miał przed oczyma obraz Old Jeffriesa. Knur nadal świdrował go jednym okiem z ciasnego boksu. Z jakichś niezrozumiałych względów Davida przeszył dreszcz.
Jesteś zmęczony i zszokowany — powiedział sobie. Ale kiedy zamknął już za sobą drzwi tuczami, usłyszał, że Old Jeffries chrząka i węszy, jakby coś go śmiertelnie wystraszyło.

Przez cały dzień urywały się telefony do Malcolma. Jakiś mężczyzna przyjechał nawet na farmę potwornie ubłoconym montego w nadziei, że porozmawia z nim o ubezpieczeniu. David odprawiał wszystkich interesantów, mówiąc, że Malcolm wyjechał w interesach do Chester i nie określił terminu powrotu.
— Nie jestem przecież stróżem mego brata — dodawał.
Wieczorem, już po wyjeździe Dougala, zrobił ostatni obchód tuczami. Sprawdził, czy wszystkie boksy są pozamykane, a maciory spętane, żeby w nocy nie przygniotły młodych. Skontrolował „kripery” i wentylatory. Pogasił światła.
Na końcu zajrzał do Old Jeffnesa. Large black gapił się na niego, kiedy się zbliżał, po czym wydał z siebie taki dźwięk, jakiego David nigdy jeszcze nie słyszał u knura.
— Dobrze, staruszku — powiedział, opierając się o siatkę boksu. — Wygląda na to, że Malcolm wiedział, co mówi. Zostaniecie pochowani w jednym grobie.
Old Jeffries zmarszczył ryj, pokazał kły i chrumknął.
— Nie wiedziałem, co jeszcze zrobić — mruknął David. — On umierał na moich oczach. Boże, i tak nie przeżyłby pięciu minut.
Old Jeffries ponownie chrząknął.
— Dzięki, O. J. Jesteś dziś bardzo rozmowny.
Wyciągnął rękę i poklepał knura po szczeciniastym łbie. Bez ostrzeżenia Old Jeffries chwycił dłoń i zacisnął na niej szczęki. David poczuł, jak pękają mu kości palców, a kły przechodzą przez rękę na wylot. Wrzasnął z bólu i próbował ją wyrwać, ale Old Jeffries zwinął się i przeciągnął Davida ponad balustradą tak, że ten spadł na cuchnącą amoniakiem słomę.
David wykręcił rękę, poczuł, że pęka mu staw w łokciu. Znów wrzasnął i próbował się odwrócić, ale Old Jeffries stratował go wszystkimi czterema racicami. Złamał mu mostek, rozdeptał lewe płuco. Knur ważył ponad trzysta kilogramów i David żadną miarą nie był w stanie strącić go z siebie.
— Dougal! — krzyknął, chociaż wiedział, iż pracownik wyszedł z tuczami już ponad dwadzieścia minut wcześniej. — Och, Boże, pomóż mi! Niech ktoś mi pomoże!
Chrząkając z furią, Old Jeffries tratował Davida i ponownie chwycił kłami skrwawioną dłoń. Ku swej zgrozie David ujrzał, jak z ryja Old Jeffriesa wypadają na cuchnącą ściółkę dwa odgryzione palce. Szczeciniasty bok podrapał mu twarz; twardy, szorstki i śmierdzący świniną.
Szarpnął się do tyłu, wysunął się spod brzucha knura i chwyciwszy się karku bydlaka zdrową ręką, próbował podnieść się z ziemi. Przez chwilę miał wrażenie, że ta sztuka się uda, ale wtedy Old Jeffries wydał z siebie wściekły ryk i rozjuszony wsunął mu swój straszliwy ryj między uda.
— Nie! — wrzasnął David. — Nie! Tylko nie tu! Nie tu!
Ale już ostre zębiska przeszły przez sztruks jego spodni i kły oddarły od kości płat skóry. W sekundę później rozdarły Davidowi krocze. David czuł, jak świnia wyrywa mu genitalia. Zadarł wysoko głowę i ryczał z bólu. Chciał umrzeć, nic nie czuć, pragnął, żeby ogarnęła go błogosławiona ciemność.
Old Jeffries oddreptał kilka kroków, z ryja zwisało mu krwawe trofeum. Popatrzył na Davida swym jedynym żółtym okiem, jakby dawał mu szansę wycofania się.
David zwymiotował krwią. Później z donośnym zawodzeniem stanął na nogach i ostrożnie, chwiejnie przewinął się za barierę boksu. Czuł, że traci litry krwi. Spływała mu po nogach gorącym, gęstym strumieniem. Wiedział, że umiera. Ale nie mógł pogodzić się z tym, żeby zabiła go świnia. Zamierzał umrzeć tak, jak umarł Malcolm. Poza bólem. Być po drugiej stronie. Zamierzał doznać tej ostatecznej ekstazy.
Opuścił boks i pokuśtykał przez tuczarnię, zostawiając za sobą mokrą, szeroką smugę krwi. Old Jeffries wahał się przez chwilę, po czym ruszył jego śladem, głośno bijąc racicami o cementową posadzkę.
David powlókł się przez dziedziniec do przygotowalni pasz. Czuł chłód, chłód, tylko chłód — większy niż ten, jakiego kiedykolwiek w życiu doświadczył. Wiatr trzaskał gdzieś nie domkniętymi drzwiami, jakby grał na pogrzebowym werblu. Old Jeffries towarzyszył Davidowi, ale trzymał się jakieś dwadzieścia czy trzydzieści metrów z tyłu. Jego jedyne oko lśniło żółto w ciemności.

Na rynek, na rynek kupić grubą świnię.
Do domu, do domu narobić rumoru.

Charcząc David otworzył drzwi do przygotowalni paszy. Oparł się o ścianę, pozapalał światła. Old Jeffries stanął w progu i bacznie go obserwował; wielki i czarny knur. Ale nie podchodził bliżej. David nastawił przełącznik rozdrabniacza karmy na „on”, usłyszał szum silnika i chrzęst noży.
Wydawało mu się, że upłynęły wieki, zanim wspiął się po drabinie na krawędź kadzi. Kiedy już tam dotarł, popatrzył w dół na kolisty rozdrabniacz i na wirujące, lśniące ostrza.
„Ekstaza — mówił Malcolm. — Rozkosz przewyższająca ból”.
Przerzucił skrwawione nogi przez krawędź. Na chwilę zamknął oczy i odmówił krótką modlitwę: „Wielki Boże, wybacz mi. Matko Przenajświętsza, proszę, wybacz mi”.
Następnie oderwał ręce od brzegu i zsunął się po stalowej gładkiej wewnętrznej ścianie. Stopy natychmiast trafiły między noże.
Wrzasnął z przerażenia; potem z przeszywającego bólu. Bezlitosne ostrza szatkowały mu stopy, kostki, łydki, kolana. Widział, jak jego nogi przekształcają się w krwawy bezład kości i mięśni. Ból był tak straszny, że David z całych sił grzmocił pięściami w stalową powierzchnię. To wcale nie była ekstaza. Ból rozdzierał, porażał każdy nerw… Ból tym intensywniejszy, że David z przeraźliwą jasnością wiedział, że nie ma już żadnych szans na przeżycie — że już jest martwy.
Noże wcięły się w uda. Łudził się, że zemdleje, ale nie tracił świadomości. Nie mógł zemdleć, bo nawet w sferę podświadomości docierało to potworne cierpienie; penetrowało każdy zakamarek ciała i umysłu.
Czuł, jak trzaska mu miednica, jak zamienia się w półpłynną pastę. Czuł, jak wirujące ostrza wywlekają z niego wnętrzności. A na koniec, że podobnie jak Malcolma, noże chwyciły go całego i przez ułamek sekundy czuł jeszcze, że zaczyna zawrotnie wirować w dzikim tańcu derwisza, tańcu czystego bólu i męki. Malcolm kłamał. Malcolm kłamał. Poza bólem nie było nic, tylko ból. Po drugiej stronie bólu było oślepiające wrażenie, że ból staje się niemal pieszczotą.
Ostrza trafiły go w szczękę, zdarły twarz. Jeszcze tylko oszalały wir krwi i mózgu i David przestał istnieć.

Rozdrabniacz karmy wirował jeszcze ponad godzinę. W końcu bez paszy, która zwolniłaby tempo obrotu jego ostrzy — przegrzał się i z donośnym zawodzeniem stanął.
Skapywała krew; coraz wolniej i wolniej.
Old Jeffries stał nieruchomo w otwartych drzwiach. Jednooki, zimny. Nocny wiatr rozwiewał mu szczecinę.
Old Jeffries nie wiedział nic o karze. Old Jeffries nie wiedział nic o winie.
Ale coś, czego Old Jeffries nie rozumiał, przenikało do jego mrocznych, prymitywnych splotów szarych komórek — potrzeba odwetu tak potężna, że przeszła z martwej duszy do mózgu. Albo po prostu poznał nowy rodzaj karmy.
Potruchtał do swej zagrody i cierpliwie czekał, aż nastanie ranek, aż pojawi się Charlie i napełni jego koryto tym nowym daniem.
Moim zdaniem jedna z jego najlepszych książek. Jak na razie przeczytałem jego 3 książki ale TA była najbardziej sadystyczna. Opisy rozrywania wnętrzności za pomocą strażackiej przecinarki do metalu są dość soczyste. No i dowiecie się co wepchnięto młodej dziewczynce, gdzie to wepchnięto i czym było owinięte. Jeden z mocniejszych motywów Nie chce zdradzać szczegółów i psuć wam zabawy. No chyba ze bardzo chcecie.

taniaksiazka.pl/bezsenni-masterton-graham-p-18780.html
G. Masterton RYTUAŁ
Wilczex • 2010-01-13, 12:24
G. MASTERTON RYTUAŁ

Pierwsza książka Mastertona jaką czytałam. I w jak na razie ostatnia, bo rozochocona " Rytuałem" sięgnęłam po " Manitou" - jego pierwszą książkę i nie zachwyciła mnnie niestety ( Nawet nie doczytałam co mi się rzadko zdarza)

ALE tutaj polecam Wam Rytuał. Książka szokująca ( jak dla mnie przynajmniej)

W ponurym domostwie na odludziu ma swoją siedzibę sekta auto- kanibali próbujących zjednoczyć się z Bogiem wprowadzając w życie słowa Chrystusa " Bierzcie i jedzcie, to jest ciało moje"...