Krążą pogłoski jakoby Adolf Hitler w 1945 roku uciekł z okupowanego Berlina do Ameryki Południowej. Teorii jest wiele, jedni w nie wierzą inni nie. Jednak do końca nie wiadomo co tak na prawdę stało się z największym zbrodniarzem w historii.
#nkwd
Krążą pogłoski jakoby Adolf Hitler w 1945 roku uciekł z okupowanego Berlina do Ameryki Południowej. Teorii jest wiele, jedni w nie wierzą inni nie. Jednak do końca nie wiadomo co tak na prawdę stało się z największym zbrodniarzem w historii.
Zrzutka na serwery i rozwój serwisu
Witaj użytkowniku sadistic.pl,Od czasu naszej pierwszej zrzutki minęło już ponad 7 miesięcy i środki, które na niej pozyskaliśmy wykorzystaliśmy na wymianę i utrzymanie serwerów. Niestety sytaucja związana z niewystarczającą ilością reklam do pokrycia kosztów działania serwisu nie uległa poprawie i w tej chwili możemy się utrzymać przy życiu wyłącznie z wpłat użytkowników.
Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
Na wiecu poświęconym "żołnierzom wyklętym" przemówił zasłużony major. Wskazał na budynek stojący za nim i powiedział, że pamięta jak go tu katowano. Zaraz jednak dodał, że dziś jest szczęśliwy, bo młodzież poznaje prawdziwą historię, interesuje się losem ojczyzny i pamięta o bohaterach.
-Amerykanie krowę mi ukradli!
-A jak wyglądali ci Amerykanie? Pyta enkawudzista.
-No normalnie, ubrani w waciaki i walonki- odpowiada Żyd.
-To nie Amerykanie, to nasi!
-A tego to ja nie powiedziałem.
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
"Kiedy Bóg odwrócił wzrok"
Opowieść o wojennym dzieciństwie Wiesława Adamczyka spędzonym na Syberii i naznaczonym sowieckim barbarzyństwem
Autor był małym chłopcem, gdy w maju 1940 roku wraz z matką i rodzeństwem deportowano go na sowiecką Syberię. Jego ojciec, oficer Wojska Polskiego, wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną, zginął jako jedna z tysięcy ofiar zbrodni katyńskiej. Rozdzielenie rodziny i wysiedlenie zapoczątkowało dziesięcioletnią tułaczkę. Skrajnie trudne warunki życia w Kazachstanie, głód, karkołomna ucieczka z ZSRR, śmierć matki, obozy dla uchodźców, rodziny zastępcze - tę drogę, tak jak Autor, przeszło tysiące Polaków.
W pasjonujących wspomnieniach Wiesław Adamczyk oddaje głos ofiarom sowieckiego barbarzyństwa. Bezkompromisowa, przejmująca opowieść jest zapisem utraty dziecięcej niewinności i zmagań z rozpaczą, przez które przechodził mały chłopiec.
W opracowaniach dotyczących II wojny światowej często przemilcza się tę mroczną kartę europejskiej historii, pozostającą w cieniu Holokaustu. Wydarzenia na niej zapisane wciąż jeszcze czekają, by w pełni oddać im historyczną sprawiedliwość.
"Znam wiele opisów syberyjskiej odysei oraz innych zapomnianych wojennych dziejów. Żaden jednak nie jest bardziej pouczający, wzruszający i piękniej napisany niż Kiedy Bóg odwrócił wzrok " - z Przedmowy Normana Daviesa.
Co do zdjęć. Teraz w miejscach, gdzie stały budynki, postawiono kamienie z opisami, co stało w danym miejscu. I te opisy są naprawdę moce (na dzisiejsze czasy). Głównie chodzi o to, że obok pełnionych funkcji padają narodowości. I tak oto mamy: ‘prokurator Żyd’, ‘komendant Sowiet’ (sowiet, to swego czasu było bardzo pejoratywne określenie), ‘służalcy Moskwy’:
Obecnie takie teksty są nie do pomyślenia .
„Antysowiecki ruch oporu jest jednym z najbardziej niedocenianych konfliktów dwudziestego wieku, szczególnie na Zachodzie. Przez ponad dziesięć lat licząca setki tysięcy bojowników nacjonalistyczna partyzantka toczyła przeciwko Sowietom skazaną na niepowodzenie wojnę w straceńczej nadziei, że Zachód przyjdzie im w końcu z pomocą”...
Przejęcie Europy Wschodniej przez komunistów nie było pokojowym procesem. Między sympatykami Sowietów a tymi, którzy im się sprzeciwiali, często wybuchały walki; robotnicy wywoływali zamieszki w reakcji na brutalność komunistów, a chłopi zbroili się przeciwko władzom, opierając się kolektywizacji. W większości wypadków był to spontaniczny wyraz powszechnego gniewu, który szybko tłumiono. Czasami jednak opór przybierał bardziej zorganizowane formy.
Działo się to zwłaszcza w tych częściach Europy, w których już wiedziano, jak to jest żyć pod sowieckim knutem. Szczególnie w państwach bałtyckich oraz przyszłej zachodniej Ukrainie pojawiły się nacjonalistyczne ruchy, których członkowie byli dobrze zorganizowani, nastawieni patriotycznie i gotowi walczyć aż do śmierci. W przeciwieństwie do sąsiadów z południa nie mieli złudzeń co do intencji Stalina. Doznawszy już radzieckiej okupacji na początku wojny, w powojennych latach nie widzieli niczego nowego, a raczej postrzegali je jako kontynuację procesu, który się zaczął w 1939 i 1940 roku.
Znaczek pocztowy przedstawiający bohatera litewskiej partyzantki Jonasa Žemaitisa-Vytautasa
Antysowiecki ruch oporu jest jednym z najbardziej niedocenianych konfliktów dwudziestego wieku, szczególnie na Zachodzie. Przez ponad dziesięć lat licząca setki tysięcy bojowników nacjonalistyczna partyzantka toczyła przeciwko Sowietom skazaną na niepowodzenie wojnę w straceńczej nadziei, że Zachód przyjdzie im w końcu z pomocą. Ta wojna ciągnęła się jeszcze w latach pięćdziesiątych, a jej skutkiem były dziesiątki tysięcy ofiar po obu stronach.
Największy opór stawiano w zachodniej Ukrainie, gdzie między 1944 a 1950 rokiem liczba ludzi zaangażowanych w działalność partyzancką sięgnęła prawdopodobnie 400 tysięcy. Jak już jednak pokazałem, sytuacja na Ukrainie była niezwykle skomplikowana i miała związek z czystkami etnicznymi.
Do bardziej „nieskażonego” antysowieckiego oporu dochodziło w krajach bałtyckich, a zwłaszcza na Litwie, która według raportów szwedzkiego wywiadu miała „najlepiej zorganizowane i najbardziej zdyscyplinowane ze wszystkich grup partyzanckich”. We wszystkich trzech krajach bałtyckich partyzanci byli znani pod wspólną nazwą „leśnych braci”. W pełnej narodowej dumy atmosferze, dominującej od lat dziewięćdziesiątych, ich wyczyny stały się dosłownie legendarne.
Bitwa o Kalniškės
Gdy jesienią 1944 roku Armia Czerwona przetoczyła się przez kraje bałtyckie, dziesiątki tysięcy Estończyków, Łotyszy i Litwinów zeszły do podziemia. Nie zrobili tego z lekkim sercem. Na długi czas porzucili domy i majątki, stracili kontakt z rodzinami i przyjaciółmi, często głodowali. Niektórzy pomieszkiwali u znajomych, przenosząc się co parę tygodni z miejsca na miejsce, tyleż by nie nadużywać gościnności gospodarzy, ile i dla uniknięcia wykrycia. Większość uciekła do lasu, gdzie żyła bez dachu nad głową czy odpowiedniego ubrania. Jesień przywiodła deszcze, które zamieniły wiele obszarów w prawdziwe mokradła; zima – szczególnie dwie pierwsze powojenne zimy – była nadzwyczaj mroźna w tej części Europy. Ranni lub ci, którzy chorowali, nie mogli żywić nadziei na właściwą opiekę.
Naiwnością byłoby sądzić, że wszyscy, którzy zdecydowali się na tę walkę i warunki, uczynili to z czystego patriotyzmu. W 1944 roku ich liczba powiększyła się o mężczyzn usiłujących uniknąć poboru do Armii Czerwonej oraz tych, którym dawne polityczne powiązania dawały powody do obawiania się Sowietów. Później dołączyły do nich rodziny uciekające przed deportacją, rolnicy opierający się kolektywizacji lub nowe grupy politycznych przeciwników Związku Radzieckiego. Jednak centrum stanowiła silna, zorganizowana grupa tych, którzy byli oddani walce o demokrację i niepodległość. Wielu było wojskowymi: „dobrymi żołnierzami”, mówiąc słowami jednego z litewskich dowódców partyzanckich, „którzy nie obawiali się oddać życia za ojczyznę”. Ta centralna grupa nadzorowała podział ludzi na oddziały, zorganizowane na podobieństwo wojskowych, odpowiedzialne za kopanie bunkrów i budowanie leśnych schronień, za gromadzenie jedzenia oraz zapasów i – co najważniejsze – za organizowanie partyzanckich operacji.
Emblemat litewskich partyzantów
Od samego początku ci nieustraszeni mężczyźni i kobiety podjęli bardzo ambitne działania, zwłaszcza na Litwie. Na północnym wschodzie kraju oddziały partyzanckie, liczące 800 lub więcej ludzi, toczyły zażarte boje z Armią Czerwoną. W centrum wielkie grupy bojowników terroryzowały sowieckich funkcjonariuszy, a nawet przeprowadzały ataki na ich urzędy i budynki sił bezpieczeństwa w centrum Kowna. Na południu zastawiali skomplikowane zasadzki na oddziały NKWD, organizowali zamachy na komunistycznych przywódców, a nawet napadali na więzienia w celu odbicia schwytanych towarzyszy.
Nie ma tutaj miejsca, by się pokusić o przytoczenie całej listy bitew i potyczek, które stoczono w pierwszym roku po wkroczeniu Sowietów. Zamiast tego opiszę jedną, która z upływem lat urosła do rangi symbolu. Do bitwy o Kalniškės doszło w lesie na południu Litwy dokładnie tydzień po oficjalnym zakończeniu wojny. Toczyła się między licznym oddziałem NKWD z pobliskiego garnizonu w mieście Simnas a małą, lecz zdeterminowaną grupą partyzantów dowodzonych przez Jonasa Neifaltę, pseudonim Lakūnas („Lotnik”).
Neifalta był inspirującym dowódcą, dobrze znanym w regionie z opierania się tak Sowietom, jak i nazistom. Były oficer znajdował się od czasu pierwszej okupacji kraju w 1940 roku na sowieckiej liście skazanych na odstrzał. Schwytano go w 1944 roku i został postrzelony w pierś, ale zdołał uciec ze szpitala, w którym Sowieci umieścili go pod strażą. Gdy doszedł do siebie w gospodarstwie krewnego, jesienią wraz z żoną Albiną uciekli do lasu. Następne pół roku spędzili na zbieraniu ludzi, szkoleniu ich i przeprowadzaniu błyskawicznych operacji przeciwko Sowietom i ich współpracownikom.
By położyć kres działalności Neifalty, 16 maja 1945 roku do lasów Kalniškės pomaszerowała silna jednostka NKWD. Otoczyła obszar, na którym Neifalta się ukrywał, i zaczęła zaciskać pierścień. Rozumiejąc, że są w pułapce, Neifalta i jego zwolennicy wycofali się głęboko w las na wzgórze i przygotowali się do bitwy. Bronili się bohatersko, zadając z broni ręcznej oraz granatami ogromne straty Sowietom – według partyzantów było ponad 400 ofiar (chociaż Rosjanie podali liczbę będącą jedynie ułamkiem tamtej). Jednak po kilku godzinach partyzantom zaczęło brakować amunicji. Neifalta pojął, że jedyną nadzieją na przeżycie jest próba przedarcia się przez kordon. Korzystając z resztek amunicji, około dwóch tuzinów partyzantów przebiło się przez radzieckie linie i uciekło, znajdując schronienie na pobliskich bagnach Žuvintas. Zostawili zwłoki czterdziestu czterech towarzyszy – ponad połowę ich początkowego stanu – w tym żonę Neifalty, która zginęła z pistoletem maszynowym w rękach.
Sam Neifalta przeżył, by walczyć dalej, ale nie trwało długo, nim dopadło go przeznaczenie. W listopadzie tego roku on i jego towarzysze zostali kolejny raz otoczeni w pobliskiej, odosobnionej zagrodzie i Neifalta zginął w wymianie ognia.
Gazeta wydawana przez litewski ruch oporu pod okupacją sowiecką
Kiedy Litwini wspominają antysowiecką insurekcję z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, właśnie takie historie opowiadają. Takie bitwy stały się symbolem wszystkiego tego, co chcą pamiętać na temat własnego bohaterstwa i szlachetności sprawy.
Jeśli jednak spojrzeć na nią obiektywnie, bitwa pod Kalniškės ujawnia także wiele powodów, dla których taki opór był skazany na niepowodzenie. Przede wszystkim Sowieci mieli dużo lepsze zaopatrzenie – to nie im skończyła się amunicja. Także liczebnie znacznie przewyższali partyzantów pod Kalniškės, podobnie jak w niemal każdej innej bitwie tamtego okresu. Chociaż uważa się, że w latach 1944–1956 w ruch oporu na Litwie było zaangażowanych około 100 tysięcy ludzi – a Estonia i Łotwa szczyciły się kolejnymi 20–40 tysiącami – było to niczym w porównaniu z milionami żołnierzy, jakich Sowieci mogli zmobilizować natychmiast po pokonaniu Niemiec. Na poziomie lokalnym oznaczało to, że Sowieci mogli sobie pozwolić na stracenie w jednej bitwie dziesiątków, a nawet setek ludzi. Partyzanci – nie.
Bez względu na to, jak naszym zdaniem szlachetni czy odważni byli litewscy bojownicy, ich operacje przeciwko Sowietom miały istotne słabe punkty. Chociaż partyzanci byli bardzo dobrzy w błyskawicznych akcjach, nie mogli mieć nadziei na sprostanie sile wroga w zaciętej walce. Bitwa o Kalniškės jest wzorcowym przykładem tego, co się działo, kiedy takie grupy były zmuszone do walki na warunkach Sowietów. Dużo bardziej sensowne byłoby rozdzielanie się na małe oddziałki, które łączyłyby się tuż przed atakiem, a potem ponowne rozpraszały – i rzeczywiście taką taktykę partyzanci potem przyjęli. Ale do lata 1945 roku utrzymywali w określonych miejscach duże grupy bojowe. Jak Neifalta przekonał się na własnej skórze, większe oddziały dużo łatwiej było znaleźć i zniszczyć.
Przebieg zdarzeń pod Kalniškės był znamienny dla tego, co się działo w całym kraju: Sowieci lokalizowali pojedyncze grupy partyzanckie i wykańczali jedną po drugiej. Partyzanci przekonali się, że bardzo trudno jest im walczyć, gdyż nie koordynowali strategii na poziomie krajowym. Państwowe organy, które kierowały nimi na początku, zostały zlikwidowane przez radziecką tajną policję zimą 1944/1945 roku, a próby ponownego zjednoczenia ruchu oporu nastąpiły dopiero w roku 1946. Lokalni dowódcy partyzantów, tacy jak Jonas Neifalta, skłaniali się ku działaniu w izolacji: mieli znikomy kontakt z dowódcami z innych regionów i walczyli o czysto lokalne cele. Koordynowanie na wielką skalę poszczególnych działań partyzanckich było niemożliwe.
Dlatego właśnie rozpaczliwa obrona pod Kalniškės symbolizuje wszystkie słabości ruchu oporu: niedostatek zasobów, wysoki wskaźnik strat, błędną taktykę oraz brak spójnej strategii na poziomie narodowym. Jedyną ich przewagą było oddanie dla sprawy, o którą warto było walczyć, oraz wręcz straceńcza odwaga. Takich cech nie można nie doceniać, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ich inspirujący wpływ na przyszłe pokolenia bojowników.
Co do samego Jonasa Neifalty, on także uosabiał zarówno męstwo partyzantów, jak i ich wady. Przejmując inicjatywę i dając przykład, inspirował swoich ludzi, z którymi dzielił wszystkie niebezpieczeństwa i niewygody. Nie była to forma przywództwa zamyślonego na długie przetrwanie: Neifalta przeżył swoich towarzyszy spod Kalniškės tylko o pół roku.
Sowiecki terror
Radziecka kampania przeciwko partyzantom była tak samo skuteczna i bezlitosna, jak przejmowanie przez nich władzy w Europie Wschodniej. Musiało tak być. Sowietów bardzo niepokoił zarówno zasięg, jak i determinacja członków ruchu oporu na Litwie. Na początku najważniejsza dla nich musiała być walka z Niemcami, więc po prostu nie mogli sobie pozwolić na to, by partyzanci zagrozili liniom zaopatrzeniowym dla frontu. W 1944 roku Ławrientij Beria, szef NKWD, rozkazał oczyścić Litwę z partyzantów „w ciągu dwóch tygodni” i oddelegował do tego jednego ze swoich najbardziej zaufanych podwładnych, generała Siergieja Krugłowa. Wśród żołnierzy, jakich Krugłow miał do dyspozycji, były dwie jednostki, które dopiero co zakończyły przeprowadzanie masowych deportacji Tatarów krymskich do Kazachstanu.
Krugłow był bezlitosnym, błyskotliwym strategiem, który instynktownie rozumiał, że partyzantów nie da się pokonać wyłącznie siłą militarną. Od samego początku do antypartyzanckich operacji starał się włączać lokalne litewskie bataliony, przede wszystkim w celu wywarcia wrażenia, że jest to bardziej wojna domowa aniżeli opór przeciwko sowieckiej okupacji. Pod jego przewodnictwem wszelkie metody były dozwolone, pod warunkiem że wspierały antypartyzancką krucjatę, i jego żołnierze rozpoczęli świadomą i rozmyślną kampanię terroru.
Oddział "leśnych braci"
Jedną z sowieckich metod było stosowanie tortur. Zwykle było to bicie, tak powszechne i brutalne, iż mówi się, że w jednym z okręgów Litwy 18 procent podejrzanych przez milicję zmarło w trakcie śledztwa8. Do innych technik należało rażenie prądem, przypalanie papierosem, przytrzaskiwanie rąk i palców więźniów drzwiami oraz podtapianie. Pewną bojowniczkę torturowano tak samo jak bohatera Roku 1984 George’a Orwella: Eleonorę Labanauskienė zamknięto w toalecie wielkości budki telefonicznej z pięćdziesięcioma szczurami. Oficjalnie tego rodzaju tortury były źle widziane przez władze, ale w rzeczywistości sankcjonowano je na każdym poziomie sowieckiej administracji. Sam Stalin stwierdził przed wojną, że stosowanie tortur jest „absolutnie właściwe i pożyteczne”, gdyż „przynosi rezultaty i znacznie przyśpiesza demaskowanie wrogów ludu”. Co najmniej do końca lat czterdziestych tajne służby radzieckie nadal cieszyły się stalinowską aprobatą dla tortur.
Chociaż istotnie dostarczały one władzom informacji, to miały także inne, mniej korzystne skutki. We wszystkich partyzanckich pamiętnikach można przeczytać dumne stwierdzenia, że „leśni bracia” woleliby zginąć, niż się poddać, i istnieją liczne opowieści o partyzantach usiłujących desperacko wyrwać się z okrążenia. To nie jest mit: sowieckie raporty także opisują nadzwyczajną determinację zarówno ukraińskich, jak i litewskich partyzantów, by nie dać się wziąć żywcem. Raport litewskiej milicji ze stycznia 1945 roku mówi o tym, jak oddziały służb bezpieczeństwa otoczyły dom z dwudziestoma pięcioma partyzantami, którzy odmówili poddania się nawet po tym, gdy dom został podpalony. Pięciu z nich wyrwało się na zewnątrz i czołgało po polu w kierunku załogi karabinu maszynowego, usiłując go uciszyć. Zostali zastrzeleni jeden po drugim, ale nie zrezygnowali z zadania. Reszta oddziału nadal strzelała z płonącego budynku, aż ten w końcu zapadł się i ich pogrzebał. Taka determinacja była jedynie częściowo spowodowana odwagą. Pewność, że będą torturowani, a przypuszczalnie także obawa przed tym, co mogliby ujawnić w trakcie przesłuchania, dostarczała partyzantom silnej motywacji, by nie dać się wziąć żywcem.
Stosowanie tortur to tylko jeden z elementów systemu terroryzowania tak partyzantów, jak i wspierającej ich ludności. Do innych sposobów zastraszania należały publiczne egzekucje przez powieszenie miejscowych przywódców partyzantki, deportacje podejrzanych o powiązanie z ruchem oporu i wystawianie na pokaz zwłok na rynku. W swoim pamiętniku Jozuas Lukša podaje sześć przypadków, kiedy trupy partyzantów wystawiono w wioskach, niekiedy w obscenicznych pozach, w celu sterroryzowania ludności – w ten sposób potraktowano ciało jego brata. Czasami NKWD zmuszał mieszkańców, by przyszli i przyglądali się zabitym, przy czym reakcję widzów obserwowano, by stwierdzić, po czyjej stronie stoją. „Jeśli widzieli, że przechodzący obok zwłok ludzie okazywali smutek lub żałość, aresztowali ich i torturowali, żądając ujawnienia imion i nazwisk zabitych”. Liczne opowieści mówią o okazywaniu nieżyjących dzieci rodzicom, którzy nie mogli ujawnić uczuć, bo to by ich zdradziło.
Cena za ujawnienie sympatii w podobnej sytuacji mogła być wysoka. Gorliwi funkcjonariusze nie wahali się atakować przyjaciół lub członków rodzin partyzantów, jeśli uważali, że to może wywabić rebeliantów z kryjówki. Najłagodniejsza kara, jakiej ci ludzie mogli się spodziewać, to aresztowanie i przesłuchanie, za którymi szła groźba zesłania na Sybir. Przypuszczalnie był to kolejny powód, dla którego partyzanci nie byli skłonni się poddawać. Wielu otoczonych przykładało granat do głowy i wysadzało się w powietrze, przede wszystkim po to, żeby nie można ich było rozpoznać i prześladować ich rodzin. Czasami Sowieci próbowali chirurgicznej rekonstrukcji, ale „w takich okolicznościach nawet ojciec nie rozpoznałby syna”.
Litewski generał Motiejus Pečiulionis-Miškinis
Niekiedy siły bezpieczeństwa posuwały się do stosowania jeszcze bardziej brutalnych metod wobec miejscowej ludności. Palenie domów i zagród było na Litwie dość rozpowszechnionym sposobem karania podejrzanych o przynależność do partyzantki i terroryzowania całych wspólnot. W końcu praktyki tej zakazał sam dowódca służb bezpieczeństwa, ale wydaje się, iż jego obiekcje wynikały nie z tego, że działanie to było nielegalne, ale z tego, iż podejrzewał, że niektóre jego oddziały napadają na niewinnych cywilów, by unikać walki z partyzantami. Wewnętrzne śledztwo ujawniło, że palono nie tylko budynki – niekiedy wraz z nimi palono ludzi. Na przykład 1 sierpnia 1945 roku dowodzony przez starszego lejtnanta Lipina pluton NKWD podłożył ogień pod dom w wiosce Švendriai w pobliżu Šiauliai. Według obecnego tam żołnierza, rodzina znajdowała się wówczas w środku:
Szeregowiec Janin podpalił dom z zewnątrz. Kiedy stara kobieta, robiąc znak krzyża, wyszła z budynku, a za nią dziewczyna, Lipin kazał im wrócić. Kobiety zaczęły uciekać. Lipin wyjął pistolet i zaczął do nich strzelać, ale chybił. Jeden żołnierz zastrzelił starą, podczas gdy Lipin pobiegł za dziewczyną i strzelił do niej z bliska. Potem rozkazał dwóm żołnierzom, by wzięli ciała i wrzucili przez okno do domu. Żołnierze złapali staruszkę za ręce i nogi i wrzucili do płonącego budynku, a potem zrobili to samo z ciałem dziewczyny. Niebawem przez inne drzwi wybiegł z wnętrza stary mężczyzna i syn. Żołnierze otworzyli ogień, ale nie trafili. Potem mnie i dwóm innym żołnierzom rozkazano złapać i zabić syna, ale nie udało się nam to, gdyż było ciemno i tamten uciekł. Wracając, zaczęliśmy przeczesywać pole żyta. Znaleźliśmy starszego mężczyznę; był ranny i czołgał się w zbożu. Jeden z żołnierzy go dobił i zanieśliśmy zwłoki do domu.
Następnego ranka żołnierze wrócili do spalonego domu, by zabrać ciało starszego mężczyzny na dowód, że wyeliminowali grupę „bandytów”. W pogorzelisku ujrzeli ciało nastolatka, który spłonął żywcem. Nie chcąc dźwigać zwęglonych ciał, ukradli świnię i dwie owce, należące do zabitych, po czym wrócili na posterunek.
Istnieją oczywiście liczne przykłady, że w domach palono żywcem także partyzantów, którzy nie chcieli się poddać, ale takie relacje jak przytoczona wyżej stanowią dowód, że takich praktyk nie byli skłonni akceptować nawet Sowieci. Terror stosowany na oślep bowiem skłaniał ludzi do przyłączenia się do ruchu oporu, zarówno z powodu oczywistego wstrętu wobec poczynań, których byli świadkami, jak i z obawy, że sami mogliby się stać kolejnymi ofiarami. Zdecydowanie usztywniał także postawę partyzantów i istotnie zapewniał im sprawę, o którą warto było walczyć. Radziecka doktryna zalecała dużo bardziej zogniskowany terror, skierowany bezpośrednio wobec tych, którym można było udowodnić wspieranie ruchu oporu: na wszystkich innych należało sprawiać wrażenie, że są stosunkowo bezpieczni tak długo, jak długo będą unikać partyzantów jak ognia. Jednak oficjalna polityka nigdy nie była egzekwowana i sadystycznym lokalnym oficerom często latami uchodziły na sucho przypadkowe akty terroru.
W miarę jak nasilały się walki partyzanckie, radzieckie metody stawały się coraz bardziej wyrafinowane. W 1946 roku zorganizowano całe oddziały fałszywych partyzantów w celu schwytania tych prawdziwych. Takie grupy udawały, że pochodzą z innego rejonu kraju, i podczas umówionego spotkania z prawdziwymi partyzantami zabijały ich oraz wszystkich świadków. Mordowano także i okradano cywilów, podszywając się pod partyzantów i przysparzając im tym samym złej sławy.
Oprócz tworzenia fałszywych band Sowieci zaczęli umieszczać agentów w oddziałach prawdziwej partyzantki. Czasami wykorzystywali w tym celu komunistów lub bałtyckich repatriantów, którzy w czasie wojny mieszkali w Związku Radzieckim, ale częściej usiłowali werbować członków ruchu oporu, by zwrócić ich przeciwko dawnym towarzyszom broni. Największym źródłem rekrutów były amnestie z 1945 i 1946 roku. Zgodnie z warunkami tych abolicji partyzanci uzyskaliby uniewinnienie, gdyby wyrzekli się swojej działalności i oddali przynajmniej jedną sztukę broni. W praktyce jednak aparat bezpieczeństwa groził tym ludziom deportacją, jeżeli nie zgodzili się szpiegować swoich towarzyszy, a nawet przystać do oddziałów partyzanckich w roli agentów NKWD. W takiej sytuacji większość z nich robiła jedyne, co było możliwe: zgadzali się pracować na rzecz sił bezpieczeństwa, a potem nic nie robili. Niektórzy ugięli się jednak pod naciskiem i zaczęli donosić na byłych przyjaciół.
Nazwiska partyzantów zamordowanych przez sowiecki aparat bezpieczeństwa
Przypuszczalnie największym sukcesem radzieckich szpiegów była infiltracja centralnej organizacji litewskiego ruchu oporu. Wiosną 1945 roku służba bezpieczeństwa zwerbowała lekarza nazwiskiem Juozas Markulis, który stał się jednym z najcenniejszych agentów. W trakcie następnych miesięcy Markulis zdołał przekonać partyzantów, że przewodzi podziemnej grupie wywiadowczej; zaczęto mu ufać do tego stopnia, że kiedy partyzanci próbowali stworzyć nową zwierzchnią organizację, Demokratyczny Ruch Oporu (Bendras Demokratinis Pasipriešinimo Sąjūdis, BDPS), Markulis został wybrany na jednego z przywódców. Milicja zdobyła pewną kontrolę nad tą organizacją dzięki Markulisowi, który wykorzystał swoją pozycję, by zachęcić partyzantów do demobilizacji i złożenia broni. Obietnicą fałszywych dokumentów udało mu się zdobyć listę członków partyzantki, a nawet ich zdjęcia. Za sprawą takich i podobnych akcji kilku regionalnych dowódców aresztowano, zabito, a w jednym przypadku na wschodzie kraju zastąpiono agentem Markulisa.
Na początku lat pięćdziesiątych Sowieci zorganizowali specjalistyczne grupy w celu wyszukiwania i monitorowania komórek partyzanckich na konkretnych obszarach. Ich zadaniem było stworzenie kompletnego dossier poszukiwanych partyzantów – nazwisk, pseudonimów, zwyczajów, metod kamuflażu i sygnalizowania, pomocników i kontaktów z innymi oddziałami – a potem ich wyeliminowanie. Ponieważ liczba partyzantów zaczęła topnieć, podobnie jak poparcie dla nich wśród ludności, ruch oporu nie mógł wiele zrobić, by się przed tym ochronić. Resztę partyzantów wytropiono jednego po drugim i wyeliminowano.
Partyzanci czy „bandyci”?
Były premier Estonii Mart Laar przedstawia w swojej historii estońskiej partyzantki opowieść o legendarnym bojowniku Antsie Kaljurandzie, który stał się znany jako „Ants Straszliwy”. Wedle tej opowieści Ants miał zwyczaj listownego ogłaszania swego przybycia w danej okolicy. Pewnego razu powiadomił kierownika restauracji w Parnawie, że określonego dnia o konkretnej porze zjawi się na obiad i spodziewa się szczególnie smacznego posiłku. Kierownik lokalu natychmiast powiadomił władze. W wyznaczony dzień restaurację otoczyły hordy tajniaków z NKWD, gotowych wyskoczyć z ukrycia i pojmać słynnego partyzanckiego dowódcę. Ants oszukał ich wszystkich, nadjechał radzieckim samochodem, z radzieckimi wojskowymi tablicami rejestracyjnymi, i w mundurze wysokiego rangą oficera. Niczego nie podejrzewając, enkawudziści zostawili go w spokoju. Po spożyciu obfitego posiłku Ants zostawił szczodry napiwek i włożył pod talerz karteczkę ze słowami: „Wielkie dzięki za obiad, Ants Straszliwy”. Kiedy enkawudziści się zorientowali, po partyzancie i jego kradzionym samochodzie dawno nie było śladu.
Ants Kaljurand, znany jako "Ants Straszliwy"
Podobne relacje ujawniają pewien problem ze zrozumieniem tego, co się działo podczas wojny partyzanckiej. Jest zwyczajnie nie do pomyślenia, by jakikolwiek leśny dowódca nabrał zwyczaju zawiadamiania listownie o swoim przybyciu albo że posuwałby się do takich popisów dla zjedzenia posiłku – a jednak podobne historie są powtarzane bez końca, jakby były prawdziwe. Litewski partyzant Juozas Lukša dostrzegł istotną rolę mitów w inspirowaniu ludzi, ale przyznał, że wiele z nich to bzdury: „Ludzie sympatyzowali z partyzantami”, napisał w 1949 roku, „zatem opowieści o ich heroicznych wyczynach były często przesadzone w takim stopniu, że ostawał się jedynie cień prawdy”.
Biorąc pod uwagę współczesną sympatię dla wszystkich, którzy się opierali radzieckim represjom, łatwo jest wpaść w uwielbienie. Bez względu jednak na to, jak bardzo podobałoby się nam wyobrażanie sobie partyzantów na wzór Robin Hooda, większość z nich ani trochę nie pasowała do tego romantycznego obrazu. Większość wstąpiła do ruchu oporu nie z bohaterstwa, ale by uniknąć aresztowania, deportacji lub wcielenia do Armii Czerwonej. I pozostawali w lesie tylko tak długo, jak długo korzyści przeważały nad ryzykiem: ogromna większość wróciła do cywilnego życia przed upływem dwóch lat.
Chociaż większość partyzantów wybrała opór ze względów narodowościowych i patriotycznych, było wielu takich, którzy ukrywali się przed Sowietami wyłącznie dlatego, że kolaborowali z Niemcami i chcieli uniknąć kary. Niektórzy byli podczas wojny mocno zaangażowani w antysemickie pogromy i masakry.
Zwłaszcza ukraiński ruch partyzancki wspierał się na brutalnej rasistowskiej ideologii, ale także w państwach bałtyckich niektóre oddziały partyzanckie miały mroczną historię. Pułk „Żelazny Wilk” na Litwie powstał w czasie wojny jako organizacja faszystowska. Chociaż rasistowska baza grupy zmalała znacznie do lata 1945 roku, to w opowiadanych przez bojowników historiach nadal pojawiały się antysemickie elementy. Przypuszczalnie nic dziwnego, że niektórzy na Zachodzie patrzyli podejrzliwie na ich motywy. Arcybiskup Canterbury wygłosił mowę sugerującą, że bałtyccy partyzanci są faszystami, których deportacja była usprawiedliwiona. Chociaż jego uwagi były z pewnością nieopatrzne, zawierały dość prawdy, by część błota przylgnęła.
Jonas Žemaitis-Vytautas
Jeszcze bardziej problematyczne dla partyzantów było twierdzenie przez Rosjan, że nie są bojownikami o wolność, a zwykłymi „bandytami”. Łatwo było to obalić, kiedy partyzanci toczyli zaciekłe walki z oddziałami radzieckiej armii, ale dużo trudniej, kiedy zostali zmuszeni zwrócić się przeciwko cywilom. Jak już wykazałem, partyzanci na Litwie doznali na początku tak ciężkich strat, że musieli zmienić taktykę. Począwszy od lata 1945 roku, ogromną większość zabitych stanowili cywile – głównie komunistyczni funkcjonariusze, którzy otwarcie współpracowali z Sowietami. To samo działo się w zachodniej Ukrainie oraz na Łotwie i w Estonii, gdzie ruch oporu nie był nigdy na tyle potężny, by otwarcie stawić czoło radzieckim siłom, więc cywile od samego początku byli głównym celem. Nieuchronnie ginęli niewinni ludzie i życzliwość wobec partyzantów zaczęła słabnąć.
Partyzanci musieli więc stąpać po kruchym lodzie. Żeby odnieść sukces, musieli się ustawiać na pozycji alternatywnej władzy, zdolnej narzucić swoją wolę ludziom. I trzeba było to zrobić bez piętnowania tych ludzi. Z jednej strony byli zobowiązani karać wszystkich, którzy ze zbytnim zapałem współpracowali z Sowietami, a z drugiej strony musieli przyznać, że wielu lokalnych funkcjonariuszy nie miało wyboru. Na terenach, na których partyzanci byli silni, mogli przynajmniej na jakiś czas narzucić własną formę porządku prawnego. Jednak na obszarach, gdzie byli słabi, ich działanie ograniczało się jedynie do naruszania prawa i porządku. Uzyskiwanie pomocy od wyczerpanej latami chaosu i rozlewu krwi ludności stawało się coraz trudniejsze.
Jak Sowieci, partyzanci posuwali się czasami do terroru. Niekiedy przemoc była jedynie wynikiem gniewu, frustracji lub rodziła się w ogniu walki. W marcu 1946 roku w estońskim miasteczku Osula partyzanci przypuścili atak na miejscowy „batalion niszczycielski” lub inaczej milicję ochotniczą. Była to po części próba narzucenia przez ruch oporu swojej władzy w okolicy, ale także akt odwetu za okrucieństwa milicji. Partyzanci sporządzili listę winnych funkcjonariuszy i na czas egzekucji uwięzili ich w aptece. Według świadków operacja przerodziła się wkrótce w krwawą orgię:
Leśni bracia zaczęli zabijać pojmanych zgodnie ze swoją listą. Wkrótce się zorientowali, że nie obejmuje ona wszystkich, których chcieli na niej mieć. Skutkiem zabijania część z nich wpadła w szał i zaczęła strzelać do kobiet i dzieci, których nie mieli w spisie. Zabito całe rodziny członków władz, którzy przysporzyli leśnym braciom cierpień. Na chwilę kobietom udało się powstrzymać rozlew krwi. W pewnym momencie odwiodły partyzantów od zastrzelenia żony dowódcy „batalionu niszczycielskiego”, mówiąc, że nie powinno się zabijać ciężarnej.
Uważa się, że tamtego dnia zastrzelono trzynaścioro ludzi, zanim partyzanci się rozproszyli i wycofali do swojej kryjówki.
W innych wypadkach istniały bardziej wyrachowane, polityczne powody terroryzowania społeczności. Usiłując powstrzymać reformę rolną, litewscy partyzanci atakowali czasami chłopów, którym przyznano ziemię z rozparcelowanych majątków. Według radzieckich raportów z prowincji Alytus w sierpniu 1945 roku partyzanci napadli z tego powodu trzydzieści jeden rodzin i zabili czterdzieści osiem osób:
Wśród zabitych było 11 osób w wieku od 60 do 70 lat, siedmioro dzieci od 7 do 14 lat i 6 dziewcząt w wieku od 17 do 20 lat. Wszystkie ofiary były biednymi rolnikami, którzy otrzymali ziemię [skonfiskowaną] bogatym kułakom. (…) Żadna z ofiar nie pracowała dla partii ani innych państwowych urzędów.
W latach późniejszych, kiedy gospodarstwa rolne kolektywizowano siłą, partyzanci uciekali się do palenia zbiorów, niszczenia maszyn spółdzielni rolnych i zabijania żywego inwentarza. Ponieważ jednak kolektywne gospodarstwa miały dostarczać kontyngenty do rządowych magazynów, często jedynymi poszkodowanymi byli sami rolnicy. Chcąc zgromadzić zapasy, partyzanci nie mieli wyboru, jak włamywać się do spółdzielczych składów. Ponieważ teraz należały one do całej gminy, cała gmina ponosiła straty. Według niektórych historyków wraz z upływem czasu akcje partyzantów zaczęły bardziej przypominać społeczny obstrukcjonizm niż ruch oporu.
Wielu zaczęło także zadawać pytania, do czego ta utrzymująca się przemoc ma niby doprowadzić. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że partyzanci walczą o przegraną sprawę, i większość cywilów pragnęła jedynie, by przemoc ustała. Wielu ludzi zmuszonych do opowiedzenia się po którejś ze stron porzuciło niechętnie narodowościowe poglądy na rzecz stabilności. Pod koniec lat czterdziestych donoszenie na grupy partyzanckie stało się coraz bardziej powszechne, robili to nie tylko płatni informatorzy i byli partyzanci, których skłoniono do zmiany stron, ale i zwykli obywatele. W 1948 roku do większości aresztowań i zabójstw partyzantów – więcej niż siedmiu na dziesięciu – doszło dzięki pozyskaniu informacji. Innymi słowy – zostali zdradzeni.
Koniec ruchu oporu
Jednym z największych błędów partyzantów w krajach bałtyckich było przekonanie, że toczone przez nich walki są w głównej mierze zmaganiami wojskowymi. W rzeczywistości byli atakowani na kilku frontach – nie tylko militarnym, ale też ekonomicznym, społecznym i politycznym. Sowieci od samego początku rozumieli, w jak wielkim stopniu partyzantka zależy od pomocy lokalnych wiejskich społeczności. Zaczęli zatem demontować owe wspólnoty z bezwzględnością, która wprawiła bojowników w osłupienie.
Pierwszy cios nastąpił zaraz po zakończeniu wojny, gdy komuniści zapoczątkowali reformę rolną. To była kwestia, która podzieliła społeczeństwo, przy czym biedni i bezrolni znaleźli się naturalnie w dużo korzystniejszej sytuacji niż ci zmuszeni do oddania części majątku. Było dużo bardziej prawdopodobne, że do partyzantów przystaną średnio zamożni rolnicy niż biedniejsi chłopi – stworzyło to zalążek walki klas i pozwoliło władzom przedstawiać partyzantów jako reakcjonistów. Może się to wydawać nieistotne, ale w rzeczywistości było to ważne polityczne zwycięstwo komunistów, którzy mogli twierdzić, że są obrońcami biedoty. Wraz z innymi politycznie korzystnymi posunięciami, takimi jak przyznanie Litwinom Wilna – miasta, do którego zawsze rościli sobie prawa, ale go nie kontrolowali – oznaczało to, że na Litwie nie każdy był tak skłonny wspierać partyzantów, jak działo się to w pozostałych państwach bałtyckich.
Weterani litewskich oddziałów "leśnych braci", 2009
Drugi cios spadł w późnych latach czterdziestych, kiedy Sowieci ponownie podjęli proces deportacji wrogów politycznych. Między 22 a 27 maja 1948 roku z Litwy wywieziono ponad 40 tysięcy ludzi; w marcu następnego roku dołączyło do nich kolejne 29 tysięcy. Deportacje 43 tysięcy mieszkańców Łotwy na Syberię położyły kres nadziejom na skuteczną walkę. Chociaż na krótką metę wydarzenia te sprawiły, że więcej ludzi pragnęło uciec do lasu i przyłączyć się do partyzantów, to zarazem pozbawiły ich wsparcia lokalnych mieszkańców. Od tego momentu partyzanci nie mogli już polegać na tym, że okoliczna ludność dostarczy im żywność i inne zapasy. Przeciwnie – musieli wyjść z ukrycia i rekwirować to, czego potrzebowali, informując tym samym władze o swojej obecności.
Ostateczny cios partyzanckim liniom zaopatrzeniowym zadała polityka kolektywizacji, która niemal wyeliminowała z rolnictwa prywatne osoby. Kiedy prawie wszystkie gospodarstwa znalazły się w posiadaniu państwa, zniknęli sympatyzujący z bojownikami chłopi, na których ci mogliby polegać. Kolektywizacja w państwach bałtyckich była nawet intensywniejsza niż w innych krajach bloku komunistycznego. Na początku 1949 roku skolektywizowanych było jedynie 3,9 procent litewskich gospodarstw rolnych, 5,8 procent estońskich i około 8 procent łotewskich. Kiedy polityka kolektywizacji została formalnie ogłoszona, wielu wieśniaków się jej opierało, ale później, gdy licznych chłopów ukarano deportacjami, reszta dostosowała się do nowych zasad. Pod koniec tego roku pod kontrolę państwa zostało oddanych 62 procent litewskich gospodarstw rolnych. W Estonii i na Łotwie, gdzie partyzantka nie była tak silna, a opór był mniej zorganizowany, było to odpowiednio 80 i 93 procent.
Po zniszczeniu sieci wsparcia partyzantów w kraju jedynym ich ratunkiem była pomoc z Zachodu. W desperacji słali na Zachód emisariuszy, by ci domagali się wsparcia. Najbardziej znany był Litwin Juozas Lukša, który przeszedł granicę z Polską i na początku 1948 roku dotarł do Paryża. Miał ze sobą listy do papieża i Organizacji Narodów Zjednoczonych, opisujące brutalne deportacje, jakie odbywały się na Litwie. Jednak wysiłki Lukšy, by wzbudzić zainteresowanie Zachodu dla jego sprawy, spełzły na niczym. Pomijając kilka niezdecydowanych działań zachodnich agencji wywiadowczych, partyzantów z krajów bałtyckich pozostawiono samym sobie.
W 1950 roku, kiedy Lukša wrócił na Litwę, toczyła się tam walka o przegraną sprawę. Rzesze partyzantów, którzy zapełniali lasy między 1944 a 1947 rokiem – w liczbie nawet do 40 tysięcy – teraz stopniały do zaledwie dwóch tysięcy. Do lata 1952 roku pozostało ich prawdopodobnie jedynie pięciuset. Powrót Lukšy był wielkim wydarzeniem dla Sowietów. Tropiły go dosłownie tysiące enkawudzistów, którzy przeczesywali lasy w okolicach Punii i Kazlų Rūdy. W końcu został zdradzony przez kogoś, kogo uważał za przyjaciela, wciągnięty w zasadzkę i zastrzelony. Taki sam los spotkał – jednego po drugim – wszystkich leśnych dowódców na Litwie. W 1956 roku, dwanaście lat po rozpoczęciu zmagań, ostatnie partyzanckie grupy zostały ostatecznie zlikwidowane.
Narody męczenników
Pomimo przerażającej skuteczności radzieckich sił bezpieczeństwa partyzancka sprawa nigdy nie została całkiem przegrana. Nawet po schwytaniu w 1956 roku ostatniego wielkiego dowódcy Adolfasa Ramanauśkasa – pseudonim Vanagas („Jastrząb”) – w przepastnych litewskich lasach pozostało około czterdziestu pięciu partyzantów. Jeszcze w 1965 roku milicja otoczyła dwóch pozostałych na wolności partyzantów: zastrzelili się, by uniknąć uwięzienia. Ostatniemu litewskiemu partyzantowi, Stasysowi Guidze, ukrywanemu przez ponad trzydzieści lat przez pewną wieśniaczkę, udało się uniknąć pojmania aż do śmierci w 1986 roku.
Dwaj bracia, Estończycy Hugo i Aksel Mõttus, zostali w końcu schwytani przez policję w 1967 roku. Przez dwadzieścia lat, w ciągu których na skutek głodu i chorób stracili ojca, brata i siostrę, mieszkali w zimnych i wilgotnych leśnych bunkrach. Wszystkich krewnych pogrzebali w lesie. W lecie 1974 roku partyzant Kalev Arro został zastrzelony przez radzieckich funkcjonariuszy, na których natknął się w wiosce Võrumaa. Ale ostatni estoński partyzant, August Sabbe, zginął dopiero cztery lata później, kiedy w sierpniu 1978 roku próbowało go aresztować KGB. Sabbe chciał uciec, wskakując do rzeki Võhandu, ale utonął.
Adolfas Ramanauskas-Vanagas - bohater litewskiej partyzantki antykomunistycznej
W szczytowym okresie zimnej wojny, kiedy kraje bałtyckie znajdowały się pod radzieckim panowaniem, nie dało się uniknąć wniosku, że tacy ludzie zmarnowali sobie życie. Jak ci zapomniani japońscy żołnierze, którzy przebywali na odległych pacyficznych wysepkach do lat siedemdziesiątych, albo jak samotnik Manuel Cortés, hiszpański republikanin, który ukrywał się przed Franco do 1969 roku, również ostatni partyzanci prowadzili wojnę długo po tym, gdy reszta świata poszła swoją drogą. Stawiali na nowy konflikt między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR i za błędną ocenę sytuacji zapłacili życiem oraz więzieniem i deportacją bliskich. Mimo całej odwagi i patriotyzmu ich opór wobec sowieckiej władzy zdawał się ostatecznie nie mieć znaczenia.
Nie można jednak lekceważyć wpływu, jaki wojna partyzancka miała na późniejsze ruchy oporu. Postępowanie Sowietów z partyzantami i ich rodzinami, choć na krótką metę skuteczne, doprowadziło jedynie do powstania całych zastępów permanentnie niezadowolonych ludzi. To ci, których wykluczono z uczestnictwa w życiu społecznym i których dzieciom odmówiono pracy i dostępu do wykształcenia, staną się później najbardziej aktywnymi członkami ruchów dysydenckich w krajach bałtyckich.
W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ludność tych państw opierała się represjom i chociaż nigdy nie podniosła ponownie broni przeciwko Sowietom, wciąż inspirowały ją wspomnienia partyzanckich bojów. Bez końca opowiadano leśne historie; w domach śpiewano partyzanckie pieśni, co znalazło później odzwierciedlenie w tallińskiej „śpiewającej rewolucji”. Powielano i rozpowszechniano pamiętniki partyzantów, takie jak autorstwa Juozasa Lukšy Partizanai, który się stał bestsellerem na Litwie krótko po ogłoszeniu przez nią niepodległości w 1990 roku. Partyzancka wojna do tego stopnia zainspirowała jednego z pierwszych postradzieckich premierów Estonii, że później on również napisał książkę na ten temat.
Historia bitwy o Kalniškės, którą zrelacjonowałem na początku rozdziału, stanowi idealny przykład tego, w jaki sposób partyzantka inspirowała – i nadal inspiruje – kolejne pokolenia. Po latach historia bitwy przeniknęła do folkloru, powstały pieśni unieśmiertelniające ostatnią heroiczną batalię. Zamiast blednąć z czasem, historia w istocie zyskiwała głębię i oddźwięk. W latach osiemdziesiątych byli partyzanci wrócili do Kalniškės i wznieśli sanktuarium dla poległych towarzyszy, w którym odprawiono uroczystości w rocznicę bitwy. W 1989 roku stało się to źródłem napięć w stosunkach z Sowietami. Stacjonujący w pobliskim radzieckim garnizonie żołnierze celowo odbywali ćwiczenia w czasie rocznicowych obchodów i strzelali nad głowami zgromadzonych ludzi. W nocy zniszczyli świątynię. Jednak po uzyskaniu przez Litwę niepodległości wzniesiono nowy pomnik, a ciała poległych pod Kalniškės partyzantów ekshumowano i godnie pochowano. Dzisiaj bitwę wciąż upamiętniają doroczne uroczystości, w których uczestniczą byli partyzanci i ich rodziny, przedstawiciele litewskiego rządu i wojska, a także lokalni politycy i uczniowie. Wydarzenie urosło do rangi symbolu nie tylko bohaterstwa partyzantów, ale i zmagań o niepodległość Litwy, które trwały niemal pół wieku.
Nie należy dzisiaj lekceważyć zmagań leśnych braci jako bezsensownego poświęcenia. Ich skazana na porażkę walka nie jest tylko pewną historią o tragicznym zakończeniu – od wczesnych lat dziewięćdziesiątych stała się także częścią ogólnej historii, którą wieńczy odzyskanie niepodległości przez wszystkie trzy kraje bałtyckie. W tym kontekście ofiary poniesione przez partyzantów i ich bliskich oraz zwolenników są przynajmniej częściowo usprawiedliwione. Mimo dziesiątków tysięcy zabitych po obu stronach oraz wegetujących na uchodźstwie i zmarnowanych egzystencji obywatele Litwy, Łotwy i Estonii widzą teraz w czynach leśnych braci sprawę wartą zachodu i źródło narodowej dumy.
źródło: histmag.org/Lesni-bracia-baltyccy-zolnierze-wykleci-8346
"Operacja Polska" -Rozkaz NKWD Nr 00485
W Związku Sowieckim pod koniec lat 30. XX wieku miało miejsce ludobójstwo na Polakach. Ofiary wyselekcjonowano na podstawie kryteriów narodowościowych i politycznych, w obu wypadkach podkreślając ich etniczność jako funkcję determinującą ich rzekomą winę. Decyzja o przeprowadzeniu ludobójstwa zapadła na szczycie sowieckiej władzy.
11 sierpnia 1937 roku Nikołaj Jeżow, po otrzymaniu zatwierdzenia przez Biuro Polityczne KC WKP(b), którego sekretarzem był Józef Stalin, wydał rozkaz operacyjny nr 00485, który przewidywał aresztowanie określonych grup Polaków zamieszkujących ówczesny ZSRS i ukaranie ich „w dwóch kategoriach”. Pierwsza z tych kategorii, obejmująca zdecydowaną większość, tj. niemal 80 proc. objętych akcją, została zamordowana; druga została wysłana do więzień i łagrów. W sumie, wg najbardziej rozpowszechnionego szacunku, represjonowano 143.810 osób, 139.835 z nich skazano, a 111.091 rozstrzelano. Nieznana część represjonowanych, których skazano, ale nie rozstrzelano, tylko wysłano do łagrów, zmarła wkrótce w wyniku przepracowania, głodu, chorób, tortur, złego traktowania. Ciąg zdarzeń, jaki miał miejsce w latach 1937-1938, polegał na mordowaniu, zamykaniu w łagrach oraz przesiedlaniu – zgodnie ze specjalną procedurą wynikającą z rozkazów operacyjnych szefa NKWD Jeżowa – przedstawicieli polskiej mniejszości z uwagi na jej charakter narodowościowo-polityczny. Narodowościowy – bo w samym rozkazie 00485 w kilku miejscach jako wyróżnik ofiar podaje się ich polskość. Polityczny – bo z polskością tą, w ocenie autorów rozkazu, wiązała się szczególna skłonność do działania w charakterze szpiegów, powstańców, terrorystów i dywersantów działających na rzecz Polski. Hasłowo opisując ten ciąg zdarzeń, nie można więc określić go – biorąc pod uwagę, że wg różnych ocen dotknął od co najmniej 25 do 50 proc. ludności polskiej mieszkającej w ówczesnym Związku Sowieckim, z czego ponad połowa zginęła – inaczej niż ludobójstwo popełnione z przyczyn etnicznych.
Z różnych przyczyn to określenie w odniesieniu do „operacji polskiej” jak dotąd nie padło z ust polskich historyków. Co ciekawe, jako pierwszy użył go w formie „ludobójstwo w lokalnej skali” historyk brytyjski Simon Sebag Montefiore. Ludobójstwo na Polakach z lat 1937-1938 było eskalacją rzezi Polaków zamieszkujących ZSRS oraz likwidowania polskości, które to procesy, z różnym nasileniem, trwały od zarania bolszewickiej władzy. Tak naprawdę wiadomo o nich jeszcze bardzo niewiele, po za tym, że – jak wyliczył amerykański historyk Terry Martin – to właśnie Polacy byli grupą narodowościową, którą dotknęły największe straty ludnościowe. Z kolei grupą narodowościową, która straciła w tym wymiarze najmniej, byli Żydzi.
Ramy czasowe operacji
Według oryginalnego rozkazu 00485, wyłapywanie Polaków miało trwać trzy miesiące, czyli do połowy listopada 1937 roku. Jednak rozkręcony młyny NKWD nie chciały przerwać zbrodniczej pracy po trzech miesiącach i działały na mniejszą skalę bez specjalnego rozkazu jeszcze przez 1,5 miesiąca, a w styczniu 1938 roku, po licznych monitach ze strony najbardziej gorliwych dowódców NKWD, „operację” przedłużono do 15 kwietnia tegoż roku. Po zezwoleniu na przedłużenie ludobójstwa nastąpiło jego nasilenie. W dodatku 15 kwietnia 1938 roku operacji nie przerwano. Zmieniono jej charakter – sprawy przestano rozpatrywać w „trybie albumowym”, natomiast rozpatrywanie wyroków oddano w ręce funkcjonujących w podmiotach ZSRS „trójek specjalnych”. Prawdopodobnie planowano wygaszenie akcji na początku sierpnia 1938 roku. Lokalni czekiści nie chcieli jednak przerwać swego krwawego dzieła. Po kolejnych monitach NKWD w zasadzie zezwolono na jej kontynuowanie. Ostatecznie akcję zamknięto rozkazem 00762 z 26 listopada 1938 roku. Ludobójstwo na Polakach trwało więc, według oficjalnych dokumentów, nieco ponad 14 miesięcy.
W praktyce ciągnęło się jednak nieco dłużej – zdarzało się bowiem, że aresztowanych już Polaków, wbrew oficjalnemu rozkazowi 00762, najprawdopodobniej jednak za zgodą przynajmniej kierownictwa NKWD, dalej rozstrzeliwano, zamiast oddawać ich sprawy do właściwego sądu – a taki teoretycznie był wymóg zawarty w rozkazie 00762.
Ofiary ludobójstwa
Liczba osób skazanych w wyniku rozkazu 00485, według ustaleń Memoriału sprzed 15 lat, wynosi 139.835, a rozstrzelanych – 111.091. Tak wielka precyzja ustaleń wynika z tego, że zgodnie z rozkazem 00485, z terenowych jednostek NKWD spływały dokładne raporty dotyczące liczby ofiar. Policzenie aresztowanych i zamordowanych polegało więc na zsumowaniu danych z tych raportów oraz częściowym porównaniu ich z zachowanymi „albumami”. W praktyce, co nie wynika bezpośrednio z rozkazu, ta ludobójcza statystyka dotyczyła głównie pracujących mężczyzn w wieku produkcyjnym. Wynikało to z doświadczenia komunistycznego w rozbijaniu społeczeństw tradycyjnych, w których role społeczne odzwierciedlały naturę, a więc stawiały mężczyzn w pozycji głowy rodziny, po której utrąceniu rodzina rozpadała się. Było też podyktowane zdrowym, choć zbrodniczym rozsądkiem decydentów sowieckich – dla nich kategoria wroga była zarezerwowana właśnie dla aktywnych mężczyzn, mogących stanowić największe zagrożenie z uwagi na możliwości, czyli siłę fi zyczną, zdolności intelektualne oraz potencjalną aktywność.
Jeśli chodzi o przekrój społeczny aresztowanych, a następnie w większości wymordowanych polskich mężczyzn, to odzwierciedlał on cały przekrój społeczny mieszkających w Związku Sowieckim Polaków. Nadreprezentowana była inteligencja oraz specjaliści, zwłaszcza ci, którzy zajmowali funkcje urzędowe, co wiązało się ze ścisłym nadzorem politycznym. Skali tej nadreprezentacji na razie nie da się dokładnie określić, gdyż nie są znane listy wszystkich represjonowanych. Nie ma wszelako wątpliwości co do tego, że liczbowo największą grupę rozstrzelanych stanowili jednak pracownicy rolni – zarówno z tego powodu, że stanowili oni przytłaczającą większość polskich mężczyzn zamieszkujących ZSRS, jak i dlatego, że na wsi ludobójcza akcja przebiegała często w formie łapanki i zdarzały się miejscowości, z których wywieziono na rozstrzelanie wszystkich mężczyzn, jakich udało się w trakcie krótkotrwałej akcji NKWD schwytać. W miastach starano się, zwłaszcza w początkowej fazie ludobójstwa, aresztować Polaków wybiórczo. Wybierano mężczyzn z kategorii wymienionych w rozkazie 00485. Gdy jednak tych zabrakło, a „operację” trzeba było prowadzić dalej, uciekano się do takich metod jak np. wyłapywanie ludzi na podstawie książek telefonicznych (co jednocześnie pozwalało złapać ludzi, którzy byli na wyższym poziomie społecznym – nie każdy w Związku Sowieckim w tym okresie miał przecież telefon). Do akcji wprzęgano także np. poborców opłat za energię elektryczną, będących jednocześnie agentami tajnej policji, którzy odwiedzając mieszkania odbiorców prądu bądź przeglądając listy płatników za energię, poszukiwali tych, którzy byli obcej, wrogiej narodowości.
Dwie kategorie polskich mężczyzn, które ucierpiały w wyniku ludobójstwa zarządzonego rozkazem 00485, są znane lepiej niż pozostałe. Po pierwsze – polscy komuniści (ta grupa zresztą nie była w stu procentach męska – zabito też sporo komunistek, choć generalnie stalinowscy kaci zachowywali się wobec nich bardziej pobłażliwie); po drugie – księża. Jeśli chodzi o księży, to polityka sowiecka doprowadziła do tego, że spośród ponad 470 kapłanów katolickich (zdecydowana większość z nich była Polakami), którzy pozostali na terenach ZSRS po przewrocie bolszewickim, rok 1938 przetrwało na miejscu zaledwie nieco ponad 10. Duża część z nich uciekła (bądź została wymieniona) do Polski lub innych krajów przed latami 1937-1938, a spośród tych, którzy pozostali, większość została rozstrzelana w ramach ludobójstwa na Polakach.
Ksiądz Roman Dzwonkowski stwierdza nawet, że wobec duchowieństwa katolickiego władze sowieckie po prostu przyjęły plan całkowitej likwidacji. Paradoksalnie podobne były losy polskich komunistów, wcześniej tak bardzo zaawansowanych w zwalczanie katolicyzmu i polskości wśród swoich rodaków. To oni, zdaniem swych oprawców, mieli się okazać grupą najbardziej przeżartą przez polską agenturę spod znaku POW. Zamordowano niemal wszystkich działaczy wyższego stopnia – w różnych źródłach mówi się o od 3 tys. do 5 tys. ofiar. Oczywiście księży od komunistów różniła zasadnicza sprawa – ci drudzy sami uczestniczyli wcześniej w potoku zbrodni, którego później sami stali się ofi arą. Co więcej, sami przyczyniali się do śmierci księży, prowadząc wobec nich brutalną nagonkę, a niekiedy fizycznie uczestnicząc w represjach.
Ludobójstwo na Polakach, jak widać, pochłonęło zarówno ludzi zupełnie niewinnych, jak i takich, których sumienie było mocno obciążone. Niejako w cieniu komunistów i księży pozostała największa liczba polskich ofiar, jaką byli pracownicy kołchozów lub wyrażając się precyzyjniej: mieszkańcy wsi, głównie płci męskiej. Jak już wspomniałem, byli oni często przedmiotem łapanek, czasem jednak ginęli w wyniku donosów, także z powodu napięć etnicznych. Na Polaków często donosili Żydzi, choć zdarzały się sytuacje, w których, z racji związków z sowiecką władzą, co dawało im dostęp do informacji, Żydzi ostrzegali swoich polskich znajomych przed potencjalnym zagrożeniem. Czasem do aresztowania, a w efekcie stracenia Polaka wystarczył zarzut antysemityzmu.
Istnieje także jeszcze jedna, niemal kompletnie nieznana grupa ofiar, która liczbę represjonowanych znacznie – być może nawet dwukrotnie – powiększa. Chodzi o rodziny aresztowanych. By uniknąć problemów – takich jak na przykład skargi, poszukiwanie miejsca aresztowania czy pochówku małżonka, czy po prostu nagłaśnianie informacji o szczegółach Wielkiego Terroru przez rodziny, które straciły najbliższych – Jeżow wydał rozkaz 00486, który precyzował, jak władze mają się zachowywać wobec rodzin represjonowanych wrogów ludu. Początkowo miał on dotyczyć rodzin wrogów ludu represjonowanych w ramach innych operacji Wielkiego Terroru, jednak szybko rozszerzono go także na ofiary „operacji polskiej”. Rozkaz przewidywał, że po aresztowaniu męża aresztowana ma także zostać jego żona i za sam fakt bycia żoną wroga ludu ma zostać zesłana, w praktyce najczęściej do Kazachstanu, na pięć do 10 lat. Z kolei dzieci wroga ludu, zgodnie z tym rozkazem, trafiały do domów dziecka, gdzie wynaradawiano je (w przypadku gdy nie były narodowości rosyjskiej), a majątek rodziny konfiskowano w całości. Konfiskata majątku z kolei uderzała w rodziców bądź teściów aresztowanego, a trzeba mieć świadomość, że w tym okresie, zwłaszcza na wsi, rodziny były zwykle trzypokoleniowe – czyli składały się z rodziców oraz będących na ich utrzymaniu dzieci i dziadków. Los starców pozbawionych dzieci, a tym samym źródła utrzymania, oraz majątku był z reguły tragiczny. Los dzieci, które trafiały do domów dziecka w tym okresie, też był co najmniej niepewny. Można z dużą pewnością założyć, że w wyniku procedur zawartych w rozkazie 00486 w każdej trzypokoleniowej rodzinie, która straciła ojca, zginęła bezpośrednio wskutek tego zdarzenia, w krótkim okresie czasu, jeszcze co najmniej jedna osoba. Chociaż szacunek ten prawdopodobnie trudno będzie oprzeć na twardych danych statystycznych.
W sumie więc akcja ludobójcza przeprowadzona przez Sowietów w latach 1937-1938 spowodowała aresztowanie nie 144 tys. ale pomiędzy 240 tys. a 280 tys. Polaków. Z kolei śmierć poniosło od 200 tys. do 250 tys. Polaków (z czego znaczna, ale trudna do oszacowania część nie była aresztowana, a zmarła w wyniku aresztowania dzieci bądź rodziców). Te liczby stanowią ponad jedną trzecią Polaków, jacy wg oficjalnych danych zamieszkiwali wówczas ZSRS.
Wykonanie wyroków
Sposób wykonania wyroków w czasie trwania Wielkiej Czystki, której częścią było ludobójstwo na Polakach, opisał w obszernej pracy A. G. Tiepliakow. Skazanych rozstrzeliwano, najczęściej strzałem w tył głowy, choć nie była to reguła – czasem zabijano salwami niemal na oślep. Czasem zabijano też skazanych bez użycia broni palnej, np. przy pomocy kijów. W toku mordów używano specjalnego oprzyrządowania – fartuchów, wiader, sznurów, szczotek itp. – co pomagało uchronić ubrania i mundury katów oraz miejsca kaźni przed lejącą się z przestrzelonych głów krwią. Na podstawie doświadczenia wypracowano też technologię użycia i wybierania broni, która była najskuteczniejsza i najmniej awaryjna. Generalnie procedura mordowania związana była z użyciem brutalnej przemocy, w tym przemocy seksualnej. Mordowani byli dodatkowo okradani. Wykonanie wyroków nie polegało tylko na samym rozstrzelaniu ofiar, ale także na pochowaniu zwłok oraz przeprowadzeniu całej procedury przy zachowaniu tajności. Masowe mordy skazanych przeprowadzano często na terenach będących z różnych powodów we władaniu NKWD i zakopywano je na miejscu, co miało także miejsce w przypadku późniejszej o dwa lata Zbrodni Katyńskiej. Czasem jednak ciała wrzucano np. do rzek czy zakopywano w lasach bez oznaczenia miejsca. Do takich praktyk dochodziło zwłaszcza na Syberii i w północnej Rosji, gdzie znajdują się duże dzikie przestrzenie. Wykonywanie wyroków i ukrywanie ciał na obszarach byłej I Rzeczpospolitej, które znalazły się w Związku Sowieckim, także miało swoją specyfikę. Należało do niej mordowanie skazanych i zakopywanie ich ciał w kościołach i budynkach poklasztornych.
W sumie, jak wspomniałem, w morderczych operacjach Wielkiej Czystki w roli katów wystąpiło być może nawet kilkanaście tysięcy osób. Za szczególne dokonania w tej morderczej działalności czekiści mogli liczyć na awanse oraz przywileje finansowe i wypłacane w naturze. Wiadomo też, że wielu z dowódców NKWD z okradania mordowanych uczyniło sobie intratny biznes.
Autorem tekstu jest Tomasz Sommer
Źródło: http://nczas.com/wyroznione/operacja-polska-czyli-rozstrzelac-polakow/
A teraz artykuł o tym skurwysynie.
Minister nauki w specjalnym liście przeprasza i wychwala prof. Zygmunta Baumana po incydencie na Uniwersytecie Wrocławskim, gdzie grupa narodowców głośno wyraziła sprzeciw wobec zapraszaniu na uczelnię komunistycznych aparatczyków z najczarniejszego okresu PRL.
W obronie Baumana stanęli również minister spraw wewnętrznych i premier. Wszyscy oni podkreślają, że nie wolno w taki sposób odnosić się do szanowanych naukowców.
Warto więc przypomnieć ministrom polskiego rządu, kogo tak ochoczo bronią.
Przeszłość Zygmunta Baumana poznaliśmy nieco bliżej za sprawą publikacji historyków Bogdana Musiała oraz Piotra Gontarczyka. Ujawnili oni szczegóły działalności Baumana w Korpusie Bezpieczeństwa Publicznego (w latach 1945-1953) oraz jako agenta Informacji Wojskowej o pseudonimie „Semjon”.
Przed sześcioma laty w brytyjskim “Guardianie” Bauman tłumaczył swoją działalność w – jak mówił – „wewnętrznej armii” m.in. młodym wiekiem. Stwierdził, że ponosi pełną odpowiedzialność za swoją przeszłość. Tyle, że z tego wyświechtanego zwrotu nic nie wynika. Nigdy nie wyraził skruchy z powodu wiernej służby stalinowcom, nigdy nie przeprosił też swoich ofiar.
Bagatelizował pracę w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli specjalnym oddziale wojskowym tropiącym bohaterów podziemia niepodległościowego, odpowiedniku sowieckiej NKWD.
Tłumacząc się z umiłowania komunizmu (w jego stalinowskiej odmianie) twierdził, że był on… kontynuacją Oświecenia. Powoływał się też na swój młody wiek. Warto pamiętać, że polscy bohaterowie, którzy kilka miesięcy wcześniej ginęli w Powstaniu Warszawskim, mieli często jeszcze mniej lat.
KBW Bauman nazwał jednostką analogiczną do dzisiejszych prowadzących wojnę z terroryzmem!
Cóż, to kontrwywiad. Każdy dobry obywatel powinien współpracować z kontrwywiadem. To była jedyna rzecz, którą utrzymywałem w tajemnicy, bo podpisałem zobowiązanie, że tajemnicy dochowam.
- mówił o ujawnieniu jego zaangażowania dla Informacji Wojskowej.
Zapytany, czy oznaczało to donoszenie na ludzi walczących z komunistycznym reżimem, Bauman odpowiedział:
Tego można było ode mnie oczekiwać, ale nie pamiętam niczego takiego. Siedziałem w moim biurze i pisałem – w taki sposób zdobywałem ciekawe informacje.
Czy zrobił cokolwiek, co mogło mieć negatywne konsekwencje (dla innych ludzi - przyp. red.)?
Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie
– rzucił zdenerwowany i dodał:
Nie wierzę, by jakiekolwiek miały miejsce. Byłem częścią czegoś dużo szerszego.
Na szczegóły nie dał się już namówić. Zbył rozmówczynię:
Naprawdę nie chcę o tym mówić, bo już zmusiła mnie pani dokładnie do tego, czego nie chcę robić, przykładając wagę do czegoś, co jest bez znaczenia.
Następnie z kata zamienił się w ofiarę – sam zresztą tak siebie nazwał. Skarżył się, że po trzech latach współpracy ze służbami stalinowskiej PRL, przez 15 lat był prześladowany – szpiegowany, podsłuchiwany.
Na pytanie, czy te trzy lata były błędem, odpowiada:
Są częścią mojej biografii. I ponoszę za nie pełną odpowiedzialność. Wtedy wydawało mi się to słuszne... W życiorysie każdego z nas niektóre wybory mogą być postrzegane jako złe, ale nie wydają się złe w owym czasie. Gdy miałem 19 lat, nie wiedziałem tak wiele, jak wiem dziś
- takim cytatem kończy się tekst Aidy Edemarium, który w oryginale można przeczytać tutaj.
Przypomnijmy - nie trzy lata, a osiem służył Bauman w KBW. Oto dowód – lista jego funkcji na podstawie archiwów IPN.
Jak widać, przyszły autorytet już w czerwcu 1945 roku objął stanowisko zastępcy dowódcy ds. polityczno-wychowawczych w 5. samodzielnym batalionie ochronnym w Bydgoszczy.
W grudniu tego samego roku został mianowany starszym instruktorem ds. polityczno-wychowawczych.
Sprawowanie powyższych funkcji musiało przebiegać wyjątkowo sprawnie, bo już lipcu 1946 roku Zygmunt Bauman został przeniesiony do Warszawy, by w Samodzielnym Pułku Szkolnym objąć stanowisko starszego wykładowcy ds. społeczno-politycznych.
Rok później, w lipcu 1947 roku, został Starszym Instruktorem Wyszkolenia Polityczno-Wychowawczego w Zarządzie Polityczno-Wychowawczym w Wydziale Wyszkolenia Politycznego.
Już kilka miesięcy później Baumana awansowano po raz kolejny. W lutym 1948 roku został szefem Wydziału I Oddziału Wyszkolenia Politycznego i Propagandy w Zarządzie Polityczno-Wychowawczym.
W grudniu 1948 został szefem i jednocześnie zastępcą szefa Wydziału I. Zarządu Polityczno-Wychowawczego.
W kolejnym roku oprócz wychowania Bauman zajął się także propagandą.
W lipcu 1949 roku został szefem Oddziału Propagandy i Agitacji w Zarządzie Politycznym.
Do marca 1953 roku był szefem Oddziału II Zarządu Politycznego, służąc w stopniu majora.
W internecie krąży dokument – wniosek Dowódcy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego do Ministra Bezpieczeństwa Publicznego o zatwierdzenie kandydatury Baumana na stanowisko Szefa Oddziału Propagandy i Agitacji Zarządu Politycznego KBW.
Nie pozostawia on wątpliwości – Bauman był bardzo cenny dla stalinowskiego aparatu terroru i spokojnie można było go oddelegować do zadań specjalnych. Szczególnie przerażająco brzmi ten fragment wniosku:
Jako Szef Wydziału Pol-Wych operacji bierze udział w walce z bandami. Przez 20 dni dowodził grupą, która wyróżniła się schwytaniem wielkiej ilości bandytów. Odznaczony Krzyżem Walecznych.
Oznacza to, że szanowany dziś w pewnych kręgach profesor, w dorosłe życie wszedł wydając na tortury i okrutną śmierć niezłomnych żołnierzy AK, NSZ czy WiN.
Oto jego treść:
Warszawa dnia listopada 1950 r.
TAJNE
Egz. Nr ………..
MINISTER BEZPIECZEŃSTWA PUBLICZNEGO
W n i o s e k
Wnoszę o zatwierdzenie mjr. BAUMAN ZYGMUNTA s. Maurycego – na stanowisko Szefa Oddziału Propagandy i Agitacji Zarządu Polit. KBW.
Mjr. BAUMAN urodził się w 1925 r. w Poznaniu jako syn kupca, posiadającego swój własny sklep włókienniczy. Uczęszczał do szkoły w Poznaniu do 1939 r., kiedy to uciekł przed Niemcami wraz z rodzicami do ZSRR. W Związku Radzieckim kończy 10-latkę jako wyróżniający się uczeń, przyjęty do Komsomołu i udaje się do m. Gorki na studia. Po dwóch latach studiów zostaje w roku 1944 zmobilizowany przez Rejwojenkomat do Milicji Obywatelskiej m. Moskwy, gdzie pracuje jako inspektor.
W 1944 r. wstępuje do 4 DP., z którą przechodzi szlak bojowy. Pod Kołobrzegiem ranny. Po krótkim przeszkoleniu oficerskim zostaje oficerem politycznym. W okresie powojennym cały czas służy w politycznym aparacie szkoleniowym KBW.
Jako Szef Wydziału Pol-Wych operacji bierze udział w walce z bandami. Przez 20 dni dowodził grupą, która wyróżniła się schwytaniem wielkiej ilości bandytów. Odznaczony Krzyżem Walecznych.
Od 1947 r. pracuje na kolejnych szczeblach aparatu propagandy Zarządu Politycznego KBW. W ciągu tego czasu ukończył bez przerwy Akademię Nauk Politycznych jako jeden z przodujących absolwentów i obecnie studiuje jako wolny słuchacz na Szkole Partyjnej przy KC. Do PPR przyjęty w styczniu 1946 r., PZPR od dnia zjednoczenia.
Wyróżnia się nieprzeciętnymi zdolnościami zarówno w przyswajaniu sobie wiedzy, jak i w umiejętnościach propagandowych i agitacyjnych. W zagadnieniach politycznych zajmuje bardzo prawidłowe stanowisko. Bardzo wnikliwy i spostrzegawczy w analizie politycznej, szczególnie czujny na błędy ideologiczne. W pracy wykazuje duży talent organizatorski, bardzo szeroką inicjatywę, rozmach w realizacji i samodzielność. Umie wyciągać niewykorzystanych ludzi na poważną pracę. Ofiarny i bezinteresowny.
Biorąc pod uwagę jego pracę, postępowanie i fakt, że większość swego życia spędził w ZSRR i szeregach naszego wojska należy sądzić, że wpływy jego pochodzenia [klasowego] zostały przełamane. Wbrew woli ojca i z własnej inicjatywy wystąpił o przekazanie Partii sumy powstałej z praw rodziców do spadku rodzinnego w postaci części domu. Mimo opinii KC, iż sprawy tej nie warto podnosić wobec stosunkowo niewielkiej sumy (500 000 zł w starym pieniądzu) pozostał przy swym zdaniu i w dalszym ciągu mimo trudności czyni starania o przekazanie tych praw Państwu.
Potępia syjonistyczne poglądy ojca i odwiódł go od zamiaru emigracji. (Matka jest członkiem PZPR, aktywistką, pracuje w WSS jako inspektor. Również w ZSRR była aktywistką). Zdrowo przyjmuje krytykę. W samokrytyce i czujności nieco przesadny, w czym niewątpliwie wyraża się poczucie ciężaru swego pochodzenia klasowego.
Mimo nieodpowiedzialnej i nieprzemyślanej tendencji ze strony szeregu towarzyszy przedstawienia go ze względu na pochodzenie jako wroga klasowego zdobył sobie poważny autorytet. W stosunkach z ludźmi niekiedy ujawniają się resztki przezwyciężonego w zasadzie zarozumialstwa i oschłości. Mjr BAUMAN ma przed sobą poważną perspektywę naukową.
Zamiłowany jednak do służby nie chce opuszczać szeregów wojska. Na stanowisko Szefa Oddziału Propagandy i Agitacji Zarządu Politycznego nadaje się w zupełności.
Szef Zarządu Politycznego
Bibrowski płk.
Dowódca Korpusu Bezp. Wewn.
Hübner gen. bryg.
wpolityce.pl
Udało mi się nagrać nie tylko sceny z sali, których nie pokazała telewizja, ale również nagrałem "potajemnie" na komórkę pokój w którym było centrum dowodzenia policji, ich rozmowy, bałagan który tam panował. Zapraszam, zobaczcie jak to okiem blogera wyglądało od kuchni
Izaak Stolzman oskarżony jest o mordowanie patriotycznej ludności polskiej na Kresach Wschodnich oraz grabież i popełnianie zbrodni na Żydach w gettach w okresie okupacji niemieckiej Wileńszczyzny i Białorusi.
Po wkroczeniu wojsk sowieckich do Polski, Stolzman dowodzący oddziałem NKWD w latach 1945-1947 – dopuszcza się zbrodni ludobójstwa na: jeńcach niemieckich, marynarzach szwedzkich, żołnierzach AK, NSZ i innych formacji zbrojnych. Dokonuje egzekucji w okolicach Borne, Sulinowo (Gross Born), w nie istniejącej obecnie wsi Doderlage, w Berkniewie (Barkenbrucke) koło Bornego Sulimowa, po którym zostały szczątki fragmentów zniszczonych domów. Na terenie tym, będącym poligonem wojsk sowieckich, w okolicznych lasach grzebał swoje ofiary, których kości jeszcze obecnie są odnajdywane.
Stolzman vel Kwaśniewski pod koniec lat 40 -tych i na początku 50 -tych, z rozkazu władz NKWD nadzorował i koordynował zbrodniczą działalność powiatowych i miejskich urzędów bezpieczeństwa publicznego w: Drawsku, Białogardzie, Szczecinku, Wałczu, Kołobrzegu, Połczynie, Jastrowie i Okonku. Uczestniczył również w zbrodniach UBP w Gdańsku, Słupsku, Szczecinie, Ustce, Koszalinie i Elblągu. Oprawca ten pozbawiał życia więźniów przez rozstrzeliwanie, wieszanie, a także gazowanie, jak np. w gdańskiej siedzibie NKWD i przez wstrzykiwanie trucizny, co było wyłączną jego specjalnością.
Pułk. Izaak Stolzman dał się też poznać w 1947 r. uczniom gimnazjum w Wałczu. „Nadzorował” z ramienia UB sprawę założenia nielegalnej organizacji młodzieżowej na terenie Gimnazjum Ogólnokształcącego, której przywódcą konspiracyjnym był Bogdan Szczucki. Działalność tej grupy polegała m.in. na zdejmowaniu flag wywieszanych z okazji komunistycznych rocznic, rozrzucaniu ulotek, głośnym skandowaniu :”Precz z komuną!!!” lub „Pachołki Rosji”. Próbowali oni zwrócić uwagę na stalinowskie zbrodnie, których m.in. dopuszczał się Stoltzman.
Poczynania Izaaka Stoltzmana vel Kwaśniewskiego były częścią działań sowieckich grup operacyjnych w likwidacji członków polskiego ruchu oporu. Były to grupy kontrwywiadu sowieckiego, działające na terenie Polski zawsze i przede wszystkim przez przydzielonych specjalnie agentów. W czasie okupacji niemieckiej wywiad sowiecki rzucił na teren Polski tysiące swoich agentów, wśród których był Stolzman. Zadaniem ich było ustalenie osób oraz danych o polskim ruchu podziemnym po to, aby mieć adresy i nazwiska osób do likwidacji po wkroczeniu wojsk sowieckich. Byli oni nazywani „łowcami AK-owskich głów”.
Izaak Stolzman vel Kwaśniewski podejmuje się zacierania swojej zbrodniczej działalności zamykając usta świadkom pod groźbą utraty życia.
W roli lekarza zamieszkał w Białogardzie przy ul. Bohaterów Stalingradu 10 (obecnie Dworcowej). Przepoczwarza się w katolika, co wynika z księgi zawartych małżeństw kościoła parafialnego w Białogardzie, w którym 6 lutego 1954 r. zawarł związek małżeński. Zdzisław Kwaśniewski, ur. w 1921 r. w ZSRR poślubił Aleksandrę Pałasz, ur. 28 grudnia 1929 r. w Wilnie, z zawodu pielęgniarkę. Z małżeństwa tego w domu przy ówczesnej ul. Bohaterów Stalingradu 10, urodził się 15 listopada 1954 r. Aleksander – były prezydent i jego siostra Małgorzata Sylwia, o której wiadomo tylko tyle, że jest w Szwajcarii dyrektorem banku. A Kwaśniewski nie mówi o niej nic. W miejscowym kościele NMP nie ma ich metryki chrztu. Z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że nie zostali oni ochrzczeni.
Ojciec A. Kwaśniewskiego zmarł w 1990r i bez rozgłosu został pochowany na cmentarzu żydowskim w Warszawie. Matkę pochowano w 1995 przed wyborami prezydenckimi. Miała ona pogrzeb katolicki na cmentarzu warszawskim, dzięki uzyskaniu zaświadczenia od proboszcza kościoła parafialnego w Białogardzie. Fakt ten A. Kwaśniewski, bez zachowania prywatności, sprytnie wykorzystał w kampanii prezydenckiej, by zyskać na wiarygodności jako katolik.
4lomza.pl/
Były kierownik UB w Drawsku Pomorskim, Wacław Nowak, wyjawił, że Zdzisław Kwaśniewski, ojciec byłego Prezydenta R.P., to sowiecki zbrodniarz wojenny winny zbrodni przeciwko narodowi polskiemu.
Nowak mieszkał jako emeryt w Koszalinie przy ulicy Powstańców Wielkopolskich 22. Kilka miesięcy przed śmiercią w 1994 roku wyznał, że UB i NKWD zamordowało AK-owców, NSZ-owców i uczestników ruchu oporu na Pomorzu Zachodnim w 1945 roku, do czego on sam się przyczynił.
Nowak kierował operacjami UB w rejonie Drawsko, Czaplinek, Jastrowie, Połczyn, Białogard i Kołobrzeg. Otrzymywał rozkazy bezpośrednio od NKWD z placówek w Gross-Born (Borne-Sulimowo), Białogardzie i Rawiczu. Występował on pod przybranym nazwiskiem „Wacław Nowak” nadanym mu przez NKWD w trakcie nominowania go na stanowisko kierownika UB w Drawsku w 1945 roku. Jego prawdziwe nazwisko zdradzało jego rodowód żydowski.
Z nakazu NKWD Nowak wychwytał żołnierzy Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych i organizacji antysowieckich, ukrywających się na podległym mu terenie. Uczestniczył on w obławach na grupy żołnierzy Wileńskiej 5-tej Brygady AK oddziału majora Zygmunta Siendzielerza ps. „Łupaszka” (wcześniej należącego do 4-tej Brygady), które przedostawały się do lasów Pomorza Zachodniego. Złapanych odstawiał do obozu koncentracyjnego NKWD w Barkenbryge (Barkniewo) koło Gross-Born Borne (Sulimowo). (Nowak znał tylko niemieckie nazwy miejscowości.) Był to obóz przejściowy. Stamtąd były dla AK-owcóow tylko dwa wyjścia: do Rosji albo na „rozwałkę”.
NKWD-zistą, który nadzorował zbrodniczą działalność UB, w tym zbrodnie Nowaka, był Izaak Stolzman. AK-owców rozstrzelano we wsi Doberlage położonej około 5 km na północ od Nadarzyc. Wieś ta jest opuszczona od tamtego czasu, nawet jej nazwa wyszła z użycia. Zostały po niej tylko resztki murów i fundamenty. Zwłoki zakopano w okolicznych lasach. Jedne przykryto niewypałami, inne także minami i zasypano ziemią.
Nowak zapamiętał tylko trzy nazwiska spośród zamordowanych żołnierzy AK: Jerzy Łoziński, Stanisław Subotrowicz i Witold Milwid, (ich przesłuchiwano najdłużej). UB-owcy zastrzelili ich w Doberlage w obecności Nowaka i Stolzmana.
Stolzman przygotowywał również procesy polityczne młodzieży szkolnej.
W Wałczu doprowadził do skazania uczniów Bogdana Szczuckiego, Mariana Baśladyńskiego i Feliksa Stanisławskiego, a w Białogardzie Pszczółkowskiego i Tracza na więzienie i pracę w kopalniach węgla.
Wacław Nowak spotkał Stolzmana kilka lat później w Urzędzie Bezpieczeństwa w Białogardzie, ale on nazywał się już inaczej. Zmienił nazwisko na Zdzisław Kwaśniewski.
chwalewski.pl/
Zeznanie złożone pod przysięgą przez Dominika Dzimitrowicza :
Gdzieś w połowie 1945 r. wraz z rodzicami przyjechałem do Gdańska. W domu rodziców mieściła się Komorka Kontrwywiadu w dzielnicy Gdańsk-Wrzeszcz, ul. Wallenroda 4. Do Komórki przychodziły wiadomości, że w kierunku Gdańska są kierowani więźniowie, którzy nie docierają do miejsca przeznaczenia tzn. do więzienia.
Aby rozpoznać „sprawę” ojciec mój postanowił pójść do pracy UBP Gdańsk jako kierownik warsztatu krawieckiego, a mnie wziął jako ucznia. Podjęto szczegółowa penetrację UBP w Gdańsku. Rzeczywistość okazała się koszmarem.
Do gdańskiego UB przywożono tygodniowo od jednej do dwóch grup żołnierzy AK. Przesłuchiwania prowadzili NKWD-ziści w formie łamania rak, nóg, wyrywanie paznokci itd. Ww. przesłuchania były nadzorowane przez Stolzmana. Następnie przesłuchanych „więźniów” wysyłano transportem samochodowym w kierunku Słupska. Od 1947 r. zaczęto stopniowo likwidować obóz Barkniewo, gdzie byli rozstrzeliwani żołnierze Armii Krajowej.
W związku z tym część więźniów była kierowana do podziemi przy ulicy Jaracza w Słupsku, gdzie była mordowana, następnie zasypywana wapnem, gdzie do tej pory leżą ich prochy. W związku z tym, że Stolzman znał mego ojca, z którym uzgodnił, ze w rezerwie zawsze będzie wyprasowany mundur. Gdy był w Gdańsku, dzwonił do Konsumu, żeby wysłać mundur, wtedy ojciec posyłał mnie z mundurem do Stolzmana.
Wziąłem mundur i poszedłem do urzędu bezpieczeństwa w Gdańsku. Niosąc mundur dla Stolzmana nie spodziewałem się, ze w przeciągu 48 godzin znajdę się w przedsionku piekła. Gdy weszłem do pomieszczenia, gdzie znajdował się Lebe Bartkowski, który przygotował narzędzie do torturowania ludzi, zamiast zameldować swoje przybycie, to ja stanąłem i przyglądałem się, co Bartkowski robi. Tenże nie zastanawiając się uderzył mnie w twarz. Natychmiast odwzajemniłem Bartkowskiemu. Z opresji wybawił mnie Stolzman, który wszedł prowadząc dwie kobiety, jedna młodsza, druga starsza.
Okazało się, ze to była żona i córka jednego z uciekinierów, który przyznał się, że u niego w domu przechowywana jest część narkotyków – zabrano narkotyki i obie panie. Przez pół dnia Szwedzi i Polacy byli przesłuchiwani przez Stolzmana i Bartkowskiego.
Interesowało ich, kto i skąd dostarczył opium na statki, gdzie znajduje się miejsce składowania na terenie Trójmiasta, Ustki, Słupska. Gdy skończono ustne przesłuchiwanie i Stolzman nie dowiedział się, skąd brano tak duże ilości narkotyków, wtedy przystąpiono do fizycznego przesłuchania. „Na tapetę” wzięto więźnia, który na piersi miał zawieszony krzyż.
Bartkowski kazał zdjąć krzyż, lecz przesłuchiwany odmówił. Stolzman kazał Bartkowskiemu powiesić go na haku na łańcuszku od krzyża. Postawiono delikwenta na taborecie i ręce i nogi miał związane, głowę przełożono za łańcuszek powieszony na haku. Następnie Bartkowski raptownie wyrwał ławkę spod nóg. Łańcuszek pękł pod naprężeniem i jednocześnie przeciął prawdopodobnie tętnicę. Krew zaczęła lać się jak z „kranu”. Po kilku minutach człowiek nie żył.
Kazano mi pomóc wynieść zwłoki oraz zmyć podłogę. Krzyż zmywał NKWD-zista. Osobiście słyszałem jak Stolzman mówił do Bartkowskiego, ze krzyż ten weźmie do domu na pamiątkę. Następnym do przesłuchania był młody Polak. Związano mu ręce i nogi oraz powieszono jak świniaka na haku. Obnażono dolną część ciała i Bartkowski szczypcami zaczął ściskać przyrodzenie. Nastąpił niesamowity krzyk bólu torturowanego człowieka. Stolzman kazał przerwać tortury i zapytał czy juz sobie przypomniał, skąd mieli na statku narkotyki. Młody człowiek wskazał na małżeństwo z córką, którzy prawdopodobnie mieli się zajmować transportem narkotyków na statki.
W pierwszej kolejności wzięto seniora rodu. Żonę i córkę ze związanymi rękoma posadzono w bliskiej odległości od ojca i męża. Zaczęto mu zrywać paznokcie z rak i nóg, żeby nie krzyczał zaplombowano mu usta. Torturowany człowiek kilkakrotnie mdlał. Łamano mu palce u rąk i nóg, i ręce. Gdy zdjęto opaskę z ust Bartkowski zapytał go czy będzie zeznawał, odpowiedział, że tak.
Narkotyk – opium został przywieziony do miasta Ustka samochodem MO, a eskortę stanowili milicjanci. Gdy samochód pojechał pod statki, żołnierze, którzy pilnowali statki szwedzkie zniknęli na czas rozładunku towaru. Izaak Stolzman zagroził, ze jeżeli nie będzie mówił prawdy, to żona i córka zostaną zgwałcone a później zastrzelone.
Torturowany mężczyzna ‚przypomniał sobie’, że narkotyk był przywieziony z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Szczecinie. Stolzman jak to usłyszał, to sie wściekł, zawołał dwóch NKWD-zistow, tez żydów, którzy zgwałcili 15-letnią córkę oraz żonę. Po zgwałceniu kobiet, Stolzman wziął ze stołu aparat, rozerwał pochwę a Bartkowski wepchnął nagrzany pręt do czerwoności w skrwawiona pochwę dziewczyny. Nastąpił niesamowity krzyk bólu. Tak samo postąpiono z matką dziewczyny. Niepotrzebne kobiety wyniesiono do następnego pomieszczenia, gdzie zostały zastrzelone.
Stolzman w dalszym ciągu prowadził śledztwo w stosunku do torturowanego mężczyzny, nie wierzył jego zeznaniom, ze ten z uporem maniaka powtarzał, że narkotyki zostały przywiezione z UB w Szczecinie. W pewnym momencie kazał nagrzać pręt, a Bartkowski z cała siła wepchnął w odbytnicę, powtórzył sie ten sam scenariusz – ryk człowieka mordowanego. Po zakończeniu „eksperymentu” został zastrzelony, w tył głowy. Wykonawca był Lebe Bartkowski.
Stolzman zarządził przerwę na obiad. Gdy chciałem opuścić przybytek zbrodni zapytałem czy mogę pójść do domu. Stolzman powiedział, że zostanę i pójdę, gdy przyjdzie czas. Po jakimś czasie powrócił z obiadu Lebe Bartkowski, stanął w rozkroku i powiedział do mnie: „Nu ty Goj, czy wiesz, że nasze kamienice a wasze szubienice, za chwile zawiśniesz na tym haku !!!”
Po chwili przyszedł Izaak Stolzman i zarządził przesłuchanie pozostałych Polaków przez Bartkowskiego, a mnie kazał pozostać w pokoju. Natomiast Stolzman wziął dwóch pomocników i rozpoczął przesłuchania marynarzy szwedzkich, zastosował stopniowa metodę torturowania, zaczęto od zdzierania paznokci z rak i nóg oraz łamania palców. Następnie rozgrzanym prętem , prętami ciągnięto po całym ciele, plecach, nogach, brzuchu, piersiach itd.
Krzyki bólu, rozpaczy męczonych marynarzy szwedzkich. Gdy torturowano Szwedów i Polaków, Izaak Stolzman stał i przyglądał sie, gdy torturowani ludzie krzyczą. On uśmiechał się, wydawało się, ze Stolzman znajduje się w jakiejś „ekstazie”, która dawała mu niesamowita przyjemność.
Lebe Bartkowski podczas przesłuchania uciekinierów polskich nie uzyskał żadnych dodatkowych wiadomości. Stolzman kazał odprowadzić i rozstrzelać. Dla mnie dano siennik i koc do spania i tak przesiedziałem całą noc do następnego ranka.
Rano następnego dnia Stolzman kazał Bartkowskiemu załadować do samochodu rozstrzelonych Polaków, zawieźć do Brzeźna i zakopać. Sam natomiast przy pomocy dwóch NKWD-zistow rozpoczął kontynuację wczorajszych przesłuchań marynarzy szwedzkich, dochodzenie przeprowadzone było w języku niemieckim tak, że nic nie rozumiałem. Tyle mogłem zrozumieć, że gdy nie było po myśli Stolzmana, to wzmogło się znęcanie.
Gdy przyjechał Bartkowski, polecił, aby przygotować do drogi samochód, jeżeli będą pytać, dokąd zabiera – powiedzieć, że Szwedzi są wiezieni na statek, który ich zawiezie do Królewca-Kalingradu. Było to kłamstwo i wyprowadzenie wszystkich „zainteresowanych” w pole.
Następnie wszystkich porwanych Szwedów wsadzono do samochodu uprzednio wiążąc ręce i nogi. Konwojenci siedli razem z więźniami. Natomiast Naczalstwo w Gaziku, a ja z nimi ruszyliśmy w stronę Gdynia-Lębork-Słupsk. W Słupsku po kilku minutach pojechaliśmy pod budynek. Na zewnątrz budynku kształty półokrągłe, od podwórka wklęsłe. Po chwili stania na zewnątrz wyszło kilku ludzi. Bartkowski na czele ze swoimi ludźmi zaczął wyładowywać Szwedów. Po wyładowaniu ustawiono ich „gęsiego” i poprowadzono do budynku. Gdy ostatni zniknął w drzwiach, Stolzman kazał mi przejść na siedzenie obok niego.
”Dominik” – zwrócił się do mnie: „Przekroczyłeś próg swojego bezpieczeństwa. Zobaczyłeś i usłyszałeś to, co nie powinieneś… widzieć i usłyszeć. W związku z tym musiałbym ciebie zabić, ale tego nie zrobię. Zawdzięczasz swoje życie Dyrektorowi Konsumu, panu Kamińskiemu, który wstawił się za tobą. Jeżeli zaczniesz rozpowiadać, co słyszałeś i widziałeś, to zginie cala twoja rodzina i ty w podziemiach. Teraz zejdziemy na dół do podziemi to zobaczysz, ze ja ciebie nie okłamuję.”
Rozkazał, abym szedł za nim, tak mnie sprowadził do podziemia. W pierwszej kolejności poczuło się niesamowity zapach rozkładających ciał ludzkich oraz zobaczyłem leżących pokotem marynarzy szwedzkich, którzy przed kilkoma minutami zeszli do podziemi.
Dobijano z pistoletów tych, którzy dawali oznaki życia. Gdy chciałem opuścić przedsionek piekła, Stolzman złapał mnie za ramię, mówiąc mi, że muszę jeszcze zobaczyć krematorium i zwłoki, które są zasypane wapnem: „Jak ty nie będziesz posłuszny, to spotka ciebie to samo co tamtych.”
Podszedłem bliżej do zwłok zasypanych wapnem. Widok był straszny, usta otwarte, powieki nie zamknięte, wyraz twarzy wykazywał grymas – obraz był niesamowity. Do tej pory mam obraz tego nieboszczyka. Gdy tak przyglądałem się twarzy nieboszczyka, która mnie zafascynowała, do Stolzmana podeszło dwóch ludzi, którzy okazali się prokuratorami prokuratury powiatowej w Słupsku.
Przyszli do Stolzmana, aby uzgodnić ilu mają przysłać więźniów do zamordowania, spalenia lub zasypania wapnem. Po uzgodnieniu z nimi, ilu ludzi-więźniów mają dostarczyć, pociągnął mnie za NKWD-zistami, którzy ciągnęli zwłoki szwedzkiego marynarza. Raptownie trafiliśmy na kotłownie, piece krematoryjne. Widok wkładającego ciała do pieca oraz drugiego palącego ciała marynarza szwedzkiego spowodował, że straciłem przytomność, dopiero odzyskałem ją w samochodzie, w drodze powrotnej do Gdańska. z listu Jana Krawca do redakcji tygodnika „Gwiazda Polarna”
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów