Niezwykle tolerancyjny musi być naród, w przeważającej mierze katolicki, wybierający prezydenta mającego żydowskich przodków, syna rabina na ministra, wnuka żołnierza Wehrmachtu na premiera, oddający w większości głos na partię kierowaną przez mniejszości narodowe.
Nazywając Jana Kobylańskiego antysemitą i typem spod ciemnej gwiazdy, za najbardziej obciążający zarzut Sikorski uznał spostrzeżenie lidera południowoamerykańskiej Polonii: W Polsce muszą rządzić Polacy, to tragedia, że w polskim MSZ 80 proc. stanowisk mają Żydzi”. Ciekawe, że dostrzegł to też Bartoszewski. W lutym 2011 r. po wizycie premiera w Jerozolimie, znany z niepohamowanego gadulstwa, ogłosił: Polska to ewenement. Proszę wskazać inny kraj w Europie, w którym w ostatnim 20-leciu trzech szefów dyplomacji, Meller, Rotfeld i Geremek, było żydowskiego pochodzenia, jeden ma honorowe obywatelstwo Izraela, a obecny ma żonę Żydówkę (dziwnie zapomniał o rodowodzie swoim, swojej żony i żony prezydenta). Z kolei minister (ten od żony Żydówki) przy tej samej okazji zadekretował: Polska to kraj filosemicki. Wiemy, także od Bartoszewskiego, jak zostaje się ministrem spraw zagranicznych. Geremek telefonicznie zapytał go: Władek, mam dla ciebie propozycję na tak lub na nie. Chcesz porządzić w MSZ?
Ewenementem w skali światowej jest zdominowanie przez mniejszość jednego z decydujących segmentów administracji publicznej, i to w kraju o społeczeństwie homogenicznym narodowościowo, jak żadne inne w Europie. Rzeczą złą jest dyskryminowanie kogokolwiek tylko z powodu jego pochodzenia, ale haniebną – wymuszanie dla siebie specjalnych przywilejów tylko dlatego, że się jest określonej nacji i wzajemne wspieranie się w tym w ramach solidarności etnicznej. Niezwykle tolerancyjny musi być naród, w przeważającej mierze katolicki, wybierający prezydenta mającego żydowskich przodków, syna rabina na ministra, wnuka żołnierza Wehrmachtu na premiera, oddający w większości głos na partię kierowaną przez mniejszości narodowe. W tej sytuacji Bartoszewski i Sikorski stają za granicą przed nie lada trudnym i dwuznacznym zadaniem przekonywania rozmówców, że ich oskarżenia Polaków o nacjonalizm, antysemityzm i ksenofobię oraz że w Polsce nie brak ludzi myślących tak, jak Breivik, są prawdziwe.
W świecie cywilizowanym od dawna funkcjonuje zawodowy korpus urzędników, pozostających w służbie państwa, obowiązują jasne kryteria przystępowania do niego, a dyplomatami są ludzie znający swój fach. Nie z układu, ale za sprawą prezentowanych kompetencji. Nienaganna przeszłość, poczucie odrębności wobec innych narodów kształtowane przez czynniki takie, jak: język, świadomość pochodzenia, poczucie tożsamości narodowej, historia, więzy krwi, stosunek do dziedzictwa kulturowego, szczególnie ujawniające się w sytuacjach kryzysowych, gdy potrzebne jest wspólne działanie na rzecz ogólnie pojętego dobra narodu – oto podstawowe cechy, które powinny określać dyplomatę Rzeczypospolitej.
Niestety, można powiedzieć, że w Polsce obowiązuje model stalinowski, gdzie ambasadorami i wysokimi rangą dyplomatami zostają ludzie, których główną rekomendacją jest znajomość z kimś ważnym, przynależność do jednej koterii, rasy. Pomaga metryka urodzenia i powiązanie z klanowym układem narodowościowym. Czasami wygląda na to, że dobrze być „wyselekcjonowanym przez Kiszczaka” lub „poleconym przez Urbana”. Szansę stworzenia po 1989 r. profesjonalnej służby dyplomatycznej zmarnowało wąskie grono ludzi związanych z Geremkiem, którzy potraktowali MSZ niemal jak łup, obsadzili w nim wszystkie ważniejsze stanowiska, dobrze przy tym chroniąc PRL i jego nomenklaturę.
Jeśli się przyjrzeć bliżej sprawie Geremka, w ścisłym kierownictwie dyplomaci z klucza narodowościowego stanowili nie mniej niż 80 procent. Paradoksalnie – równocześnie jego partia oraz jego „organ prasowy” – „Gazeta Wyborcza” – twierdzili, że Polska to kraj nękany antysemityzmem bez Żydów. Że chodziło o coś zupełnie innego, niech świadczą wypowiedzi sojuszników Geremka „w rządzeniu ksenofobicznym narodem”. W wywiadzie dla ukraińskiego „Zierkało Niedieli” – Kwaśniewski rzekł: w naszym kraju nie ma zbyt licznie reprezentowanych mniejszości narodowych, tym bardziej je więc wysoko cenimy. Wtórował mu Michnik: być może rządy AWS przyniosą pożegnanie z mityczną, choć bezsensowną wiarą w państwo narodowo-katolickie rządzone przez lustratorów i dekomunizatorów.
I przyniosły – w MSZ do takiego pożegnania doszło. „Dorobek kadrowy” Geremka w uwalnianiu MSZ od chorej polskiej ksenofobicznej tradycji był zaiste imponujący. Znaczna ilość nie tylko ważnych stanowisk, ale także dotyczących szeroko rozumianej polityki zagranicznej znalazły się pod kontrolą owej mniejszości: Geremek i jego ekipa w MSZ, przewodniczący komisji spraw zagranicznych Sejmu i Senatu, szef Komisji Integracji Europejskiej, doradca lidera „S” ds. zagranicznych. Jeśli dorzucimy do nich, jak go nazwał Siemiątkowski, „Mojżesza polskiej lewicy” – Kwaśniewskiego, upiorny krąg się domknął. Przedstawiciele owej mniejszości niby żartem konstatowali, że w takiej sytuacji zebranie „minianu”, tj. co najmniej 10 mężczyzn potrzebnych dla odbycia popołudniowej modlitwy żydowskiej, stało się w ścisłym kierownictwie MSZ, po raz pierwszy od 1968 r., znowu możliwe.
Dzieła Geremka w MSZ dokończył Sikorski. Ludzie „korporacji Geremka” masowo pojawili się w jego otoczeniu, a on sam skutecznie „dba” o nich, chyba spłacając w ten sposób dług z kampanii wyborczej. Gabinety dyrektorskie ministerstwa wypełniły się – tak, jak za czasów Geremka – prawdziwymi weteranami grupy „wujka Bronka”. Przyglądając się polskim dyplomatom, nie sposób nie zauważyć, że najatrakcyjniejsze ambasady otrzymali w mniejszym lub większym stopniu związani z nieboszczką UW. Całą dwulicowość Sikorskiego można by streścić w nominacji Ryszarda Schnepfa na ambasadora w Waszyngtonie. Schnepf to ważna postać „lobby żydowskiego”: jego ojciec, funkcjonariusz Informacji Wojskowej, przez wiele lat stał na czele Związku Religijnego Wyznania Mojżeszowego, a sam syn w latach 90. był dyrektorem w Fundacji Shalom, kierowanej przez Gołdę Tencer i Szymona Szurmieja. Gdy przypomnimy, że od dwóch lat konsulem generalnym w Nowym Jorku jest czołowa filosemitka Ewa Juńczyk-Ziomecka, a w Los Angeles Joanna Frybes-Kozińska, można wręcz powiedzieć, że stosunki polsko-amerykańskie Sikorski zamienił w stosunki żydowsko-amerykańskie.
Po 1944 r. Stalin z pełnym cynizmem powierzył władzę w Polsce etnicznym mniejszościom, umieścił kolaborujących z Sowietami Żydów na kluczowych stanowiskach w partii i administracji państwowej. Najważniejsze ministerstwa, w tym spraw zagranicznych, zostały obsadzone przez jej przedstawicieli. Był to wyrachowany zamysł socjotechniczny dla zniewolenia i podzielenia Polaków. Mniejszość poddawała się łatwej kontroli, była w opozycji do większości, spełniała wszystkie polecenia nowego okupanta. Ważne także były motywacje ideologiczne, tj. jej historyczne zauroczenie komunizmem. Stalin po wojnie przysłał do Polski tysiące takich agentów, aby w miejsce wyniszczonych polskich elit stanowili trzon nowej „polskiej” inteligencji. Najważniejsze stanowiska rządowe objęli wywodzący się z KPP ludzie narodowości żydowskiej, ci sami, którzy 17 września 1939 r. „całowali sowieckie czołgi” we Lwowie i Białymstoku. Z sowieckiego punktu widzenia byli wprost bezcenni. Nieskażeni patriotyzmem gwarantowali brak jakichkolwiek skrupułów w sprawach narodowych. Pod tym względem Sowieci się nie zawiedli. Gorliwość kolaborantów była wielka.
Jakże przewrotnie w świetle powyższego brzmią żądania organizacji żydowskich pod adresem Polski – „zadośćuczynienia za krzywdy, jakich doznała ludność żydowska na skutek komunistycznych prześladowań”. Ich zdaniem mniejszość ta była obiektem brutalnej dyskryminacji z rąk komunistów-Polaków i oddana w „polską niewolę”. W 1968 r. różni „Michniki i Szlajfery” spreparowali „powracającą falę polskiego antysemityzmu” oraz exodusu resztek Żydów z ziemi polskiej, emigrację „oddanych członków partii” do Izraela. Przed „okrągłym stołem” zaczęto przedstawiać marcowych emigrantów jako wcielenie oporu antykomunistycznego, wręcz uosobienie wszelkich cnót i zasług. Trafnie ujął to J. Eisler, który przyznał, iż współczesnych polityków polskich zrobiła marcowa propaganda komunistyczna. Można zaryzykować analogię, że tak, jak Stalin w 44 r. sięgnął do Bermana i Minca, tak Jaruzelski manewr ten powtórzył z Geremkiem i Michnikiem. W 1989 r. ludzie pokolenia marca swych przedstawicieli wprowadzili do wszystkich ważnych struktur rządowych (a i antyrządowych na wszelki wypadek). Okazało się, że w suwerennej RP aby zostać ambasadorem, najlepiej być marcowym kombatantem. Gdy w dodatku pochodziło się z rodziny sowieckich agentów albo innych TW – zawrotna kariera była niemal zagwarantowana. To dlatego syn KPP-owca i stalinowskiego dyplomaty, gdy „wypomniano” mu ojca, odparował: przecież w 1968 r. mówiliśmy wam, że wrócimy!
W niektórych przypadkach na dyplomatycznych stołkach siedzi już drugie, a nawet trzecie pokolenie pochodzącej od stalinowskich władców Polski tej mniejszości. Właściwie nic się nie zmieniło. Mniejszość ta jak rządziła, tak rządzi. Reprodukcji pokoleniowej i swoistemu ideologicznemu recyclingowi podlega kolejne pokolenie KPP-owców. Dzisiejsza dekomunizacja w Polsce lub raczej jej nieudane próby nie sięgają istoty problemu polskiego stalinizmu, gdzie Żydzi byli kastą rządzącą, a co najmniej znaczną jej częścią. Pociągnięcia dekomunizacyjne, które przede wszystkim powinny były objąć stalinowskich siewców komunizmu oraz ludzi pokroju Michnika, Urbana i Geremka, dotknęły jedynie szeregowych członków PZPR i zazwyczaj tylko tych, którzy walczyli o wpływy z KOR-owcami.
W 1989 r. w MSZ zaroiło się od nazwisk „z notesu wujka Bronka”: Szlajfer, Meller, Minc, Reiter, Schnepf, Winid, Kranz, Ananicz, Lindenberg, Perlin. Wszyscy kolejni włodarze ministerstwa mieli bardzo dziwną predylekcję do obco brzmiących nazwisk, mimo świadomości, że nie zawsze są prawdziwe. Modelowym wręcz przykładem owych „80 procent stanowisk” jest Ryszard Schnepf – autor haniebnej nagonki na Jana Kobylańskiego, syn pochodzącego z Ukrainy żydowskiego funkcjonariusza NKWD, oficera Informacji Wojskowej, jednego z szefów społeczności żydowskiej w PRL. Innym znamiennym przykładem „udanej” wymiany elit i „recyklingu” pokoleniowego w Polsce posierpniowej, gdy dyplomacja padła łupem opcji narodowościowej związanej z nomenklaturą PRL sprzed marca 1968 r., czyli de facto tych samych, co za czasów Bieruta i Bermana elit władzy, jest Stefan Meller – potomek agenta Kominternu i oficera Informacji Wojskowej. I w jego przypadku pokoleniowa zmiana warty udała się znakomicie. Wywodzący się rodzinnie z kręgów agenturalnej, antypolskiej organizacji znalazł się w pierwszym szeregu budowniczych Rzeczypospolitej. W suwerennej RP doszło przy tym do bezprecedensowej sytuacji. Dwóch potomków stalinowskich oficerów – Cimoszewicz i Meller, zostaje, jeden po drugim, ministami SZ. W jakim innym kraju możliwa byłaby tak żelazna logika postępowania, precyzja w obsadzie kluczowego stanowiska?
Oprócz „sprawdzonego patrioty” Geremka za głównego konstruktora narodowościowej polityki personalnej dyplomacji można uznać… Urbana i jego organ prasowy – tygodnik „Nie”. I to bez względu na to, kto w MSZ rządzi. Gdyby przyjrzeć się bliżej jego działalności, to można spostrzec, że niejednego dyplomatę wypromował i niejednemu karierę złamał. Swoistą „filozofię kadrową” Urbana dobrze ilustruje zamieszczony w jego szmatławcu cytat, a raczej instrukcja: „Prawdziwi zwolennicy suwerenności codziennie pokazują, że Polska, w której zechce żyć większość Polaków, suwerenna być nie może. Jej władcami byliby bowiem Rydzyk, Świtoń, Glemp, Olszewski”.
Wbrew logice – duże znaczenie w sprawach kadrowych mają… żony ministrów. Pokrewieństwo z nimi procentuje znakomicie. Krzysztof Krzymowski, ambasador RP w Zjednoczonych Emiratach Arabskich jest siostrzeńcem Zofii Lewin, połowicy Bartoszewskiego. W karierze pomaga też żona stosownego pochodzenia. Raban wszczęty w związku ze zdemaskowaniem przez „Nasz Dziennik” komunistycznego kapusia, dziennikarza „Polityki”, ambasadora w Indiach Krzysztofa Mroziewicza, miał chyba zgoła inne powody. Mroziewicz aureolą dziennikarskiej sławy opromieniony został po roztropnym ożenku z Alicją Albrecht, córką Jerzego, starego KPP-owca, byłego sekretarza KC PZPR. Wiele wskazuje, że inną, ale też oryginalną i niezwykle skuteczną metodę robienia kariery obrała Regina Jurkowska (była konsul przy Schnepfie i Gugale w Urugwaju), zgłaszając się, z własnej inicjatywy, na świadka obrony w procesie wytoczonym przez Sikorskiego J. Kobylańskiemu. Jak widać – na nagrodę nie czekała długo. Jest wicedyrektorem Departamentu Współpracy z Polonią. Także nabór, a raczej selekcja młodzieży do pracy w MSZ przebiega w sposób świadczący o zamiarze szybkiego uwalniania Polski od chorej i ksenofobicznej części „populacji” (żeby użyć ulubionego słowa red. Skalskiego z „GW”). Wśród dyplomatycznego narybku mamy: wnuka szefa dystryktu loży B’nei B’rith w II RP i wnuka ostatniego w okresie międzywojennym Wielkiego Mistrza Wielkiej Loży Narodowej Polskiej. Są też byli stażyści Fundacji Sorosa i Fundacji Shalom.
Nikt nie chce ich piętnować za przeszłość ojców. Ale czy w pierwszym szeregu dyplomacji suwerennej Rzeczypospolitej powinny być dzieci funkcjonariuszy KPP, ludzi wywodzących się rodzinnie z kręgów agenturalnej, antypolskiej organizacji? Jeśli ojciec był sowieckim agentem, czy syn może być polskim patriotą i przyzwoitym człowiekiem? Wydaje się to bardzo mało prawdopodobne. Jabłko od jabłoni niedaleko pada. Wszyscy wymienieni, ze Schnepfem na czele, twierdzą, że w dyplomacji znaleźli się dzięki posiadanym kwalifikacjom, talentowi lub szczęściu, a nie powiązaniom rodzinnym. Wydaje się jednak, że ich kariery i, jak w przypadku Schnepfa, funkcje społeczne i urzędy to następstwo „zapobiegliwości” Bermana, Geremka lub Kiszczaka.
Także Lewica przejawiała, co nie dziwi, słabość do potomków „desantu wschodniego”. Zakompleksiona wobec USA SLD ewidentnie starała się kokietować Waszyngton poprzez przypodobanie się kręgom żydowskim. Wybraniec Rosatiego Daniel Passent w swym pożegnalnym felietonie, przed wyjazdem do Chile, napisał: ojczyzna powierza mi zaszczytny obowiązek ambasadora RP, zostaję ambasadorem wszystkich Polaków., co w jego wykonaniu zabrzmiało jak kpina, zwłaszcza, że w innym miejscu przyznał, iż jednym z powodów jego wyjazdu do Chile jest fakt, że czuje się zmęczony Polską. Urodzonemu w Kołomyi w 1941 r. w dobrych sowieckich czasach Andrzejowi Załuckiemu zawdzięczamy niezapomnianą humorystyczną i zarazem rodzajową scenkę: w doborowym towarzystwie – z jednej strony Primakowa (Jojny Finkelsteina), a z drugiej „naszego” ambasadora w Moskwie, Geremek w lutym 1998 r. ni stąd, ni zowąd, oświadczył: polskie sprawy są w polskich rękach. Ku zdumieniu otoczenia Geremek szczególnie zainteresował się losem Marka Greli, dyplomaty ściśle powiązanego z SLD, PZPR i innymi „organami” oraz Rosatim. Skąd owa troska? Sprawa wydaje się prosta: spowinowacenie etniczne i zasługi wobec narodu wybranego. Dowody? Grela był autorem decyzji rządowej z 1997 r. o przekazaniu 40 kg złota, wartości pół miliona dolarów na fundację pomocy ofiarom Holocaustu. Była to ostatnia część zdeponowanego po wojnie w skarbcach zachodnich należnego nam kruszcu, zrabowanego z NBP przez hitlerowskie Niemcy. Adam Daniel Rotfeld w ciągu kilku miesięcy swego urzędowania wypromował i rozesłał po świecie, niczym Trocki, kurierów Kominternu, kilkunastu wysokich rangą dyplomatów „etnicznego chowu”. Sam Rotfeld utrzymuje, że z powodu „niesłusznego nazwiska” i tzw. złego wyglądu kariery w dyplomacji PRL nie zrobił. Do MSZ w 1956 r. nie został przyjęty, mimo iż – jak twierdzi – był jednym z trzech, którzy zdali egzamin celująco. W znajdujących się w archiwach IPN meldunkach operacyjnych MBP (przypomnijmy, wówczas zarządzanego przez Fejgina i Różańskiego) zarzucono mu kontakty z syjonistami (m.in. ze spokrewnionym z nim ojcem obecnego ministra finansów). Tenże Rotfeld, eksponent dyplomatycznej elity RP, tak dla „Rz” wyłożył teoretyczne podwaliny teorii tworzenia elit: naród pozbawiony elit jest tłumem, motłochem, a nie społeczeństwem. Jak widać, elita MSZ została stworzona, chociaż niepolska, ale motłoch… pozostał.
Czy od przedstawiciela mniejszości narodowej można oczekiwać reprezentowania i obrony polskiego interesu narodowego? Czy nie dojdzie u niego, prędzej czy później, do konfliktu identyfikacyjnego i poczucia lojalności? Ryszard Schnepf, jako minister w kancelarii premiera, szczególnie gorliwie zajmował się lobbingiem na rzecz organizacji żydowskich z USA, domagających się od Polski miliardowych odszkodowań za mienie pozostawione w Polsce. Jest także współzałożycielem i członkiem loży – B’nai B’rith, która oficjalnie za cel stawia sobie walkę o przejęcie mienia żydowskiego. Czy, jako ambasador RP, da tym roszczeniom właściwy odpór? Wobec kogo przeważy poczucie lojalności? Jacek Chodorowicz, formalnie „ambasador wszystkich Polaków” w Tel Awiwie, pierwsze urzędowe kroki skierował do Dawida Pelega dyrektora World Jewish Restitution Organization, chyba tylko po to, aby wysłuchać jego roszczeń majątkowych wobec Polski i pilnie przekazać je rządowi RP! Za swą pierwszą powinność dyplomatyczną uznał także wystąpienie o przyznanie honorowego obywatelstwa polskiego szefowi Mosadu. Tadeusz Chomicki, ambasador RP w Pekinie, z uwagi nie tylko na wzrost w MSZ zwany „Dawidkiem”, u zarania swojej dyplomatycznej kariery był dyrektorem komórki kontrolującej eksport broni. Utworzył tzw. listę negatywną, czyli wykaz państw, do których broni eksportować nie wolno. Była ona dłuższa od analogicznej ONZ i USA. Straciliśmy z tego powodu duże pieniądze, przerywając zyskowny eksport, m.in. do krajów arabskich i Birmy. Słuszne zatem wydaje się podejrzenie, że głównym jej celem było zrujnowanie branży, a prawdziwą hipoteza, iż pozostający w polskich rękach przemysł zbrojeniowy skazany został na zagładę i rugowanie z rynków, a jego produkcja zastąpiona miliardowym importem z… Izraela.
Od wielu już lat Polska i Polacy są obiektem wściekłej kampanii plugawienia, inspirowanej przez międzynarodowe środowiska żydowskie. Tymczasem urzędnicy MSZ, z wyrachowania i z premedytacją, uprawiają propagandę szkodzącą wizerunkowi Polski za granicą, sprzeczną z jej interesami, a nawet jej wrogą. Wysłannik RP w Pekinie swym kretyńskim wygłupem kompromituje w oczach zagranicy kraj, z którego się wywodzi, Polskę.
Czyż to nie my Polacy, a zwłaszcza sprawdzony polski patriota – Jan Kobylański – jesteśmy uprawnieni do nazwania osobnika, który stoi za nominacją Chomickich, Chodorowiczów, Schnepfów, który utożsamia się ze środowiskami antypolskimi, tytułem: antypolak i typ spod ciemnej gwiazdy?
*Autor jest pracownikiem MSZ, pisze pod pseudonimem.