Powstaje film o Powstaniu Warszawskim. Będzie długo jeśli cię to nie interesuje to przewijaj dalej.
"Miasto 44" - Jan Komasa kręci film o Powstaniu Warszawskim
Młody reżyser, niedoświadczeni aktorzy, wielkie pieniądze. I jeden z najświętszych polskich mitów opowiedziany na nowo. W ostatnią sobotę ruszyły zdjęcia do „Miasta 44”, superprodukcji o Powstaniu Warszawskim.
Trudno go wypatrzyć w eleganckim tłumie wypełniającym Muzeum Powstania Warszawskiego. W pierwszym rzędzie minister kultury Bogdan Zdrojewski, obok prezes TVP Juliusz Braun, zaraz za nimi weterani Powstania Warszawskiego, ludzie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, producenci, ekipa, tłum dziennikarzy, PR-owcy i fotoreporterzy. Jan Komasa siedzi schowany w którymś z dalszych rzędów.
Ze sceny padają poważne słowa: o doniosłym wydarzeniu, o święcie polskiej kinematografii, tragicznej historii. Oczekiwania są wielkie, nikt ich nie wypowiada wprost, ale to chyba jasne dla wszystkich. „Miasto 44”, jedna z największych polskich produkcji ostatnich lat, z 24-milionowym budżetem i premierą na Stadionie Narodowym zaplanowaną na 70. rocznicę Powstania Warszawskiego, ma być czymś więcej niż zwykłym filmem. Ma być dla generacji dorastającej w wolnej Polsce czymś takim, czym był „Kanał” Andrzeja Wajdy dla tych, którzy pamiętali wojnę.
– Nie przeraża cię ta oprawa? – pytam Komasę, kiedy siadamy w kawiarni na piętrze muzeum. Konferencja dobiegła końca, ekipa rozmontowująca scenę bierze się do pracy, właściciel kawiarni oddycha z ulgą po tym, jak przez godzinę większa część lokalu pełniła funkcję studia fotograficznego. Mniej przytomne dzieciaki rozglądają się jeszcze za autografami, jednak za chwilę limuzyny, taksówki i autokary odjeżdżają, a budynek zaczyna znowu przypominać muzeum.
– Trochę tak, ale to nieuniknione przy takim budżecie. Dużo ludzi daje dużo pieniędzy, trzeba im pokazać, jakie to wydarzenie – odpowiada Komasa. Niedawno skończył trzydziestkę, wygląda trochę jak nad wyraz dojrzały chłopiec. Teraz ktoś temu chłopcu dał mnóstwo pieniędzy i pozwolił zrobić superprodukcję. Na dodatek taką, która stanie się przedmiotem narodowej dyskusji.
Heinz Reinefarth rozmawia z żołnierzami na Wolskiej w Warszawie (Żródło: Stanisław Kopf, "63 dni Warszawy")
– Jakbym nie zaczął wreszcie robić tego filmu, pewnie bym zwariował – przyznaje Komasa, trochę żartem, ale też trochę na serio. Na pomysł „Miasta” producent Michał Kwieciński wpadł osiem lat temu. Chciał, by zrobił to ktoś młody, bez doświadczenia, ale z talentem i odpowiednimi ludźmi. Gdy zobaczył „Warszawę”, nowelę, którą Komasa nakręcił w ramach filmu „Oda do radości”, zrozumiał, że znalazł odpowiedniego człowieka. Tylko że ten człowiek wcale nie chciał robić filmu historycznego. Dla niego, podobnie jak dla sporej części pokolenia urodzonego w latach 80. i wychowanego na amerykańskim kinie klasy B, odkryciem były filmy w rodzaju „Trainspotting” czy „Traffic”.
Dynamiczne, eksperymentujące z formą, szukające kontrowersji w ulicznych tematach, łączące mainstream ze stylem kina niezależnego. – Nigdy nie myślałem ani o kinie historycznym, ani o obrazach stricte artystycznych. Już prędzej bym zrobił film SF, uwielbiam fantastykę. Moim marzeniem jest nakręcić „Thorgala” – przyznaje Komasa.
Ale podjął wyzwanie. Zdjęcia do „Miasta 44” miały ruszyć już w 2006 roku, ale projekt okazał się trudniejszy, niż można było przypuszczać. Komasa wyciągnął więc z szuflady napisaną jeszcze na studiach historię o nastolatku, który nie radząc sobie z problemami, zbyt głęboko wchodzi w rzeczywistość wirtualną. „Sala samobójców”, jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat, pokazała talent młodego reżysera i zapewniła mu kredyt zaufania u sponsorów.
– Tam miałem pełną swobodę, do tego stopnia, że nawet starałem się dbać o to, żeby to wyglądało mainstreamowo. Teraz, przy całym tym budżecie, przy wielkich oczekiwaniach, chcę w tym filmie znaleźć trochę intymności – deklaruje.
– Chcę unikać patosu, nie iść w pompę. Nie każdy reżyser marzy o filmie z takim budżetem, ja marzyłem od zawsze. Żeby mając te zabawki, znaleźć głębię psychologiczną. Dlatego lubię Nolana, bo on tego w swoich „Batmanach” pilnował – mówi reżyser. Christopher Nolan pojawia się w naszej rozmowie nie przypadkiem. Za efekty specjalne w „Mieście” ma odpowiadać Richard Bain, pracujący m.in. nad jego głośną „Incepcją”.
– A kontekst narodowej tragedii? Nie paraliżuje cię to? – pytam.
– Wiadomo, że historię trzeba uszanować. Przyjąć ten temat z całym dobrodziejstwem, a na końcu zrobić swoje. To jak z aktorami, można im było dać pamiętniki powstańców i mieć z głowy. Ale ja chcę, żeby oni to sami wykreowali, tłumaczę im: „To jest przede wszystkim wasze”. Tu musisz najpierw dowiedzieć się wszystkiego o tym temacie, rozmawiać z ludźmi, czytać książki, poznawać historię. A potem w jakimś sensie musisz to zostawić i zająć się kreacją.
Wiele umiejętności przydatnych w pracy nad dużymi produkcjami Komasa zdobył, kręcąc reklamy. Jogurty dla dzieci, proszki do prania, banki, telefonia komórkowa. Z czegoś trzeba żyć, kiedy z filmów się nie da. – Poza tym – uśmiecha się – w reklamie dostajesz zabawki, których na co dzień nie masz. Uczysz się ich używać, to bardzo przydatne. Bardzo wielu reżyserów to robi, duże nazwiska również. Tylko nie każdy się przyznaje.
W reklamie nauczył się też pracować pod presją. – Masę trzęsień ziemi przeżyłem o różne głupstwa. Wiesz, jak jest budżet, powiedzmy, milion złotych, to jeśli coś idzie nie tak, zaczyna się histeria – mówi. Teraz presję chce wziąć na siebie, tak by nie czuli jej aktorzy, którzy nie zdążyli nawet oswoić się z wywiadami, nie wspominając o wysokobudżetowych przedsięwzięciach. – Chcę być takim rodzajem bufora między wielkimi pieniędzmi a nimi. Chcę, żeby czuli się swobodnie. Bo im więcej kasy jest za tobą, tym bardziej się spinasz. Powiem więcej, jeśli to ma wyjść tak, jak chcę, muszę w pewnym sensie stanąć między budżetem a story tego filmu.
– Nie obawiasz się awantur po premierze? – pytam.
– Wiadomo, że będą, jak nie z lewa, to z prawa. Czegokolwiek byś dotknął w tym temacie, będzie kilka różnych zdań, nawet wśród powstańców. Ten film ma pokazywać Europejczyków, sąsiadów, wcale tak bardzo od siebie się nieróżniących, którzy zaczynają się zabijać. To ma być film antywojenny, pokazujący szaleństwo wojny. Może to naiwne, ale wszystko się sprowadza do tego, że wojna bierze się z nienawiści. Wzbudzenie nienawiści jest bardzo proste.
Większość obsady to studenci szkół aktorskich, świeżo upieczeni absolwenci, a nawet licealiści, zwykle bez filmowego doświadczenia. Aktorów wyłoniono podczas trwających prawie trzy lata castingów. Komasa szukał odpowiednich ludzi, łączył ich w grupy i przyglądał się relacjom, w jakie ze sobą wchodzą. Celowo zrezygnował z udziału gwiazd, bo to indywidualiści, a tu ważny jest bohater zbiorowy.
Józefa Pawłowskiego, odtwórcę jednej z głównych ról, spotykam w drodze z wywiadu dla jednej z telewizji na sesję zdjęciową. W stroju z epoki, z lekko zmęczonym uśmiechem. Nie przepada za wywiadami. – Przerażają mnie – przyznaje. – Strasznie słabo się czuję w tych sprawach.
Pawłowski kończy szkołę teatralną, rola w takiej produkcji to dla niego nowość. Dlaczego postanowił starać się o rolę? – Warto przyjrzeć się ludziom, którzy walczyli w powstaniu – tłumaczy. – Dotknąć tego, co przeżywali, jak bardzo byli inni od nas. Nie wiem, czy lepsi, czy gorsi. Ale na pewno mógłbym się od nich wiele nauczyć. Oni naprawdę rozumieli, co znaczy carpe diem. Była okupacja, zabrano im młodość, szkołę, pasje. A oni o to walczyli i chcieli żyć. Przecież oni się uczyli, na inżynierów, na lekarzy, mimo strasznych warunków walczyli o siebie. Ten głód rozwoju, głód życia, to jest dla mnie genialne.
Pawłowski, podobnie jak reszta aktorów, dostał od Komasy listę lektur. Przyznaje jednak, że choć dziś dobrze zna historię powstania, nie chce wchodzić w spory u zbiegu historii i polityki. – Nienawidzę tego polskiego krzykactwa. Żadnej rzeczowej dyskusji, tylko krzyk. Dla mnie ważne jest to, jak oni się zachowali w tej strasznej sytuacji. I jak ja bym się zachował, gdybym miał 20 lat i odebrano by mi młodość.
Maurycy Popiel, w filmie grający Górala, na casting do filmu poszedł na trzecim roku krakowskiej PWST. Teraz ma już dyplom i pierwsze doświadczenia przed kamerą. Zagrał niedużą rolę w „Małej maturze 1947” Janusza Majewskiego. Film przeszedł bez większego echa. Tym razem raczej nie ma na to szans. – Trochę mnie niepokoi ten szum wokół „Miasta” – przyznaje. – To zwiększa odpowiedzialność, a ja jeszcze nie miałem okazji się przekonać, czy jestem w tym dobry, czy nie.
18-letnia Zosia Wichłacz, jedna z najmłodszych w ekipie, na pierwszy casting poszła półtora roku temu. – Zafascynowała mnie moja bohaterka – opowiada. – Widzę w niej dużo z siebie. Ale ma też takie cechy, które są dla mnie wyzwaniem. My jesteśmy pokoleniem dzieciaków, które z góry dostały wszystko. Nie wiem, jak teraz byśmy się zachowali w tej sytuacji. Te ich ideały, marzenia, nie wiem, czy to istnieje w świecie, w którym wszystko jest na wyciągnięcie ręki.
– Masz młodych, pełnych entuzjazmu aktorów, duże pieniądze, profesjonalną ekipę, wszyscy ci dobrze życzą. Można chcieć czegoś więcej? – prowokuję Komasę.
– Kocham niezależność, zazdroszczę tym, którzy nie muszą pytać ludzi, czy ma być tak, czy siak. Kiedy robisz coś naprawdę tak, jak czujesz i się na tym wywalisz, to trudno, bo robisz to dla siebie. Ja muszę wejść w świat, który jest naszym dobrem narodowym i wywalczyć w nim przestrzeń dla siebie. Zrobić z tego mój świat.
Komasa mówi, że „Miasto 44” będzie specyficznym kinem drogi. Inaczej niż „Kanał” Wajdy rozgrywający się na Mokotowie, film będzie podzielony na kolejne rozdziały, tak by pokazać cały szlak powstańców, dzielnica po dzielnicy. Historia ma rozpocząć się na krótko przed wybuchem powstania, będziemy mieć szansę zobaczyć w głównych bohaterach zwykłych ludzi, próbujących przeżywać młodość w okupowanej Warszawie.
Wszyscy członkowie ekipy podkreślają, że fabuła ma koncentrować się na młodych powstańcach i emocjach, które towarzyszyły im podczas walk. Brzmi może banalnie, ale jeśli się nad tym dobrze zastanowić, być może takie podejście pozwoli uniknąć sztuczności. Pokolenie Facebooka nie może przecież nagle zacząć udawać, że utożsamia się z mitem heroicznych powstańców. Może za to próbować zrozumieć swoich rówieśników sprzed prawie 70 lat. Sprowadzenie jednego z najważniejszych polskich mitów do ludzkich historii, opowiedzianych przez młodych i dla młodych, może być największą siłą „Miasta 44”.
źródło: newsweek.pl
trzeba kurwa krwawej rzeźni dla tych oszustów i zlodzieji, wrogów państwa Polskiego,