Opuszczony szpital psychiatryczny w Gdańsku!
📌
Wojna na Ukrainie
- ostatnia aktualizacja:
11 minut temu
📌
Konflikt izrealsko-arabski
- ostatnia aktualizacja:
Dzisiaj 3:27
#psychiatryk
Zrzutka na serwery i rozwój serwisu
Witaj użytkowniku sadistic.pl,Od czasu naszej pierwszej zrzutki minęło już ponad 7 miesięcy i środki, które na niej pozyskaliśmy wykorzystaliśmy na wymianę i utrzymanie serwerów. Niestety sytaucja związana z niewystarczającą ilością reklam do pokrycia kosztów działania serwisu nie uległa poprawie i w tej chwili możemy się utrzymać przy życiu wyłącznie z wpłat użytkowników.
Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
Nie ma ludzi chorych i zdrowych - są tylko chorzy i nieprzebadani
Vol.1 - Zaburzenia osobowości
Zainteresowany tematem chorób psychicznych postanowiłem zagłębić się w temat. Na pierwszy odstrzał idą "zaburzenia osobowości".
Zaburzenie osobowości (łac. perturbatio personalitatis) – zaburzenie psychiczne, którego istotnymi cechami są głęboko zakorzenione, trwałe, nieprzystosowawcze wzorce relacji ze środowiskiem, myślenia o nim i postrzegania go, ukonstytuowane tak dalece, że powodują trudności w funkcjonowaniu społecznym i behawioralnym. Jeżeli zostały rozpoznane przed 18. rokiem życia, nazywane są zaburzeniami w okresie dzieciństwa.
Tyle teorii, czas na praktykę - każdy może znaleźć coś dla siebie, (zbadać swój stopień pokurwienia).
1. Osobowość paranoiczna (ICD-10 F60.0) - zaburzenie osobowości, w którym występuje chłód emocjonalny, wycofywanie się z kontaktów z innymi, wrogość, nadmierna podejrzliwość, nadmierna wrażliwość na lekceważenie i krytykę, niezdolność do wybaczania urazy.
Objawy:
- wrażliwość na niepowodzenia i odrzucenie
- tendencja długotrwałego przeżywania przykrości
- podejrzliwość, ujmowanie obojętnych działań otoczenia jako wrogich lub pogardliwych
- sztywne poczucie własnych praw
- podejrzenia dotyczące wierności (partnerów i przyjaciół)
- przecenianie własnego znaczenia
- pochłonięcie wyjaśnieniami wydarzeń
2. Osobowość schizoidalna (ICD-10 F60.1) – ten typ osobowości cechuje się tendencją do izolowania się, niewytwarzania silnych związków oraz wycofywania się z kontaktów emocjonalnych i społecznych, uznawania ich za niepotrzebne. Przy dużej wewnętrznej wrażliwości wyrażanie uczuć jest ograniczone, co powoduje pozorny chłód i dystans uczuciowy. Pacjentów ze schizoidalnym zaburzeniem osobowości nie obchodzą ani pochwały, ani nagany. Często występuje u nich poczucie osamotnienia i niezrozumienia przez otoczenie, podejrzliwość, niemożność odczuwania przyjemności. Osoby cierpiące na to zaburzenie na ogół działają samotnie, często żyją w świecie marzeń i fantazji, są ambitni, skłonni do introspekcji, ekscentryczni.
Zaburzenie to jest rzadkie w stosunku do innych zaburzeń osobowości i obejmuje mniej niż 1% populacji, częściej występuje u mężczyzn.
Objawy:
- brak lub znikome działania służące przyjemności
- chłód emocjonalny
- ograniczona zdolność wyrażania emocji wobec innych
- niezainteresowanie pochwałami i krytyką
- brak zainteresowania doświadczeniami seksualnymi
- preferencja samotnictwa
- pochłonięcie introspekcją
- brak bliskich związków
- niewrażliwość wobec norm społecznych
3. Osobowość dyssocjalna, psychopatia, osobowość antyspołeczna (ICD-10 F60.2) – zaburzenie struktury osobowości o charakterze trwałym, dotyczące 2–3% każdego społeczeństwa. Zaburzenie to wiąże się z obecnością trzech deficytów psychicznych: lęku, uczenia się i relacji interpersonalnych.
Objawy:
- nieliczenie się z uczuciami innych
- lekceważenie norm
- niemożność utrzymania związków
- niska tolerancja frustracji i próg wyzwalania agresji
- niezdolność przeżywania poczucia winy i uczenia się (kary)
- skłonność do obwiniania innych
4. Osobowość chwiejna emocjonalnie typ impulsywny (ICD-10 F60.30) - zaburzenie osobowości, w którym występuje wzorzec zachowań gwałtownych, przy braku przewidywania ich konsekwencji.
Objawy:
- niestabilność emocjonalna
- brak kontroli działań impulsywnych
- wybuchy gwałtownych zachowań
- tysiące myśli w głowie
- ochota wyżycia się na innych
- duże napięcie w sobie
- wroga postawa
- wrogie spojrzenia na ludzi
- nienawiść
*Muszą wystąpić co najmniej trzy spośród cech wymienionych poniżej, a w tym druga:
- wyraźna tendencja do nieoczekiwanych działań bez zważania na konsekwencje
- wyraźna tendencja do zachowań kłótliwych i do wchodzenia w konflikty z innymi, szczególnie jeżeli impulsywne działania zostały pokrzyżowane lub skrytykowane
- ciążenie ku erupcjom gniewu lub gwałtowności, połączone z niezdolnością do kontrolowania wynikającego z tego wybuchowego zachowania
- trudność utrzymania jakiegokolwiek kursu działań, który nie wiąże się z natychmiastową nagrodą
- niestabilny i kapryśny nastrój
5. Osobowość chwiejna emocjonalnie typu borderline (ICD-10 F60.31) - wzorzec osobowości, w którym występują wahania nastroju, napady intensywnego gniewu, niestabilny obraz siebie, niestabilne i naznaczone silnymi emocjami związki interpersonalne, silny lęk przed odrzuceniem i gorączkowe wysiłki mające na celu uniknięcie odrzucenia, działania autoagresywne oraz chroniczne uczucie pustki (braku sensu w życiu).
Zapadalność na osobowość borderline wynosi około 1–2% (w tym 75% to kobiety). Zaburzenie wymaga wielokierunkowego leczenia, długoletnich psychoterapii, a niekiedy też hospitalizacji.
Objawy (muszą wystąpić 3 spośród typu impulsywnego + 2 z wymienionych powyżej):
- zaburzenia w obrębie i niepewność co do obrazu ja (self image) oraz celów i wewnętrznych preferencji (włączając seksualne),
- ciążenie ku byciu uwikłanym w intensywne i niestabilne związki, prowadzące często do kryzysów emocjonalnych,
- nadmierne wysiłki uniknięcia porzucenia,
- powtarzające się groźby lub działania o charakterze autoagresywnym (self-harm),
- chroniczne uczucie pustki
6. Histrioniczne zaburzenie osobowości (ICD-10 F60.4) - zaburzenie osobowości, w którym występuje wzorzec zachowań zdominowany przesadnym wyrazem emocjonalnym, teatralnością zachowań, staraniami o zwrócenie na siebie uwagi i prowokacyjną seksualnością.
Objawy:
- teatralność
- sugestywność
- płytka uczuciowość
- poszukiwanie docenienia (bycie w centrum)
- niestosowna uwodzicielskość
- koncentracja na atrakcyjności fizycznej
7.Osobowość anankastyczna (osobowość obsesyjno-kompulsyjna) (ICD-10 F60.5) – zaburzenie osobowości, w którym występuje wzorzec zachowań zdominowany dbałością o porządek, perfekcjonizmem, kontrolą umysłową i w kontaktach interpersonalnych, kosztem elastyczności, otwartości i efektywności.
Objawy (muszą być spełnione minimum 3 żeby zdiagnozować chorobę):
- nadmiar wątpliwości i ostrożności,
- pochłonięcie przez szczegóły, regulaminy, inwentaryzowanie, porządkowanie, organizowanie lub schematy postępowania,
- perfekcjonizm (przeszkadza w wypełnianiu zadań),
- nadmierna sumienność z zaniedbaniem przyjemności i relacji interpersonalnych,
- pedanteria, uległość wobec konwencji społecznych,
- sztywność i upór,
- irracjonalne sądzenie, że inni dokładnie podporządkują swe działania sposobom działania pacjenta lub nieracjonalna niechęć do przyzwalania innym na działanie,
- natarczywe, niechciane myśli i impulsy
8. Osobowość unikająca (lękliwa) (łac. personalitas anxifera, ang. avoidant personality) (ICD-10 F60.6) – zaburzenie osobowości, w którym na pierwszy plan wysuwają się trudności w kontaktach społecznych i unikanie ich (skrajna introwersja), mimo dążenia do bycia akceptowanym i pragnienia relacji interpersonalnych oraz zaniżona nieprawidłowa samoocena (większość przypadków). W odróżnieniu od osobowości schizoidalnej, w przypadku osobowości unikającej przeżywane jest cierpienie z powodu braku umiejętności wiązania się z innymi ludźmi i wycofywania się (podobnie jak w przypadku zaburzenia schizotypowego).
Osoby dotknięte tym zaburzeniem wykazują chroniczną postawę unikającą wobec ludzi, ryzykownych sytuacji i wyzwań, popadają w społeczną izolację. Wynika to z nadmiernej wrażliwości, zwłaszcza z nieradzenia sobie z przejawami odrzucenia, upokorzenia lub poczuciem wstydu. Unikanie związków z innymi ludźmi jest konsekwencją przewidywania, że zostanie się upokorzonym lub odrzuconym; jedynie przejawy bezwarunkowej akceptacji umożliwiają nawiązanie bliższych relacji interpersonalnych.
W przeżywaniu na pierwszy plan mogą wysuwać się objawy depresji, lęku, fobii (szczególnie fobii społecznej – niektórzy znawcy określają osobowość unikającą wręcz jako skrajny przypadek tej fobii), a także gniewu, który wynika z niepowodzeń w relacjach społecznych. Zachowania podobne do przejawów osobowości unikającej spotyka się u dzieci (zespół unikania), czasami rozwój osobowości prowadzi jednak do utrwalenia cech osobowości o analogicznej formie, co w słabszym nasileniu należy traktować jako typ osobowości, a nie zaburzenie osobowości.
Osoby z zaburzeniem osobowości unikającej mogą nie zdawać sobie sprawy co jest rzeczywistym źródłem ich zahamowań. Mogą też wydawać się pozornie oziębłe emocjonalnie, ponieważ boją się okazać swoje uczucia.
Objawy (min. 4):
- stałe napięcie i niepokój,
- poczucie nieatrakcyjności indywidualnej,
- koncentracja na krytyce,
- niechęć do wchodzenia w związki,
- ograniczony styl życia – zapewnianie sobie fizycznego bezpieczeństwa,
- unikanie kontaktów społecznych z obawy przed krytyką, brakiem akceptacji, odrzuceniem.
9. Zaburzenie osobowości zależnej (ang. dependent personality disorder; dawniej: asteniczne zaburzenie osobowości - ang. asthenic personality disorder) (ICD-10 F60.7) - zaburzenie osobowości typu C (zaburzenie obawowo-lękowe), w którym występuje przesadna potrzeba bycia pod opieką, prowadząca do zachowań nacechowanych uległością oraz strachem przed opuszczeniem. Osoba dotknięta tym problemem zdrowotnym charakteryzuje się unikaniem podejmowania ważnych decyzji dotyczących swojego życia, wykazuje chęć przekazania odpowiedzialności za nie swojemu otoczeniu. Towarzyszy temu ciągła obawa przed popełnieniem błędu i związana z nią bierność.
Zaburzenie osobowości zależnej objawia się też przywiązywaniem przesadnie dużej wagi do relacji interpersonalnych i chęcią podtrzymania ich często za wszelką cenę. Dotyczy to także rezygnacji z własnych pragnień i potrzeb, jeżeli kolidowałyby z potrzebami innych osób. W skrajnych wypadkach osoba dotknięta zaburzeniem jest w stanie tolerować poniżające traktowanie, a nawet przemoc fizyczną otoczenia.
Objawy (min.3):
- pozwalanie innym na przejmowanie odpowiedzialności za swoje decyzje
- podporządkowywanie potrzeb potrzebom innych
- niechęć do stawiania wymagań osobom, od których jest się zależnym
- obawa przed niezdolnością do zatroszczenia się o siebie wynikająca z osamotnienia, powodujące dyskomfort
- obawa przed opuszczeniem
- ograniczona zdolność podejmowania decyzji bez radzenia się innych
10. Narcystyczne zaburzenie osobowości – zaburzenie osobowości, w którym występuje wzorzec zachowań zdominowany nastawieniem wielkościowym (w wyobraźni lub na jawie), potrzebą bycia podziwianym, brakiem empatii i niezdolnością do przyjęcia perspektywy innych osób.
Objawy:
- pretensjonalne poczucie własnego znaczenia (np. wyolbrzymianie osiągnięć i talentów, oczekiwanie bycia uznanym za lepszego bez współmiernych osiągnięć)
- zaabsorbowanie fantazjami o nieograniczonych sukcesach, władzy, błyskotliwości, pięknie lub idealnej miłości
wiara, że jest się kimś "szczególnym" oraz wyjątkowym i że można być w pełni zrozumianym tylko przez innych "szczególnych" ludzi
- przekonanie, że powinno się zadawać jedynie z ludźmi czy instytucjami o szczególnym bądź wysokim statusie
wymaganie nadmiernego podziwu
- poczucie wyjątkowych uprawnień (entitlement), czyli wygórowane oczekiwania co do szczególnie przychylnego traktowania lub automatycznego podporządkowania się przez innych narzucanym im oczekiwaniom
- eksploatowanie innych, czyli wykorzystywanie ich do osiągnięcia swych celów
- brak empatii: niechęć do honorowania lub utożsamiania się z uczuciami i potrzebami innych
- częsta zazdrość o innych lub przekonanie, że inni są zazdrośni o nas lub zazdroszczą nam
- okazywanie arogancji i wyniosłych zachowań lub postaw
11. Osobowość bierno-agresywna – rozpoznanie aktualnie nie należące do ICD-10, jednak zgodne z Badawczymi kryteriami diagnostycznymi ICD-10, zawartymi w aneksie 1.
Objawy:
- odwleka i opóźnia wypełnianie istotnych zadań, oczekiwanych przez innych
- zarzuca, że inni stawiają wymagania pozbawione rozsądku
- złości się, jest rozdrażniona lub kłótliwa, kiedy jest proszona o zrobienie czegoś, czego robić jej się nie chce
- bezzasadnie krytykuje albo lekceważy osoby będące z jej zawodowego lub społecznego punktu widzenia autorytetami
- rozmyślnie powoli lub niedobrze wykonuje zadania, których się jej robić nie chce
- blokuje współdziałanie podjęte przez innych
- zaniedbywanie wykonania zobowiązań tłumaczy zapomnieniem
A teraz drodzy sadole chwalcie się za co wsadziliby was do czubków (oprócz poćwiartowania żon etc.)
Vol.1 - Zaburzenia osobowości
Zainteresowany tematem chorób psychicznych postanowiłem zagłębić się w temat. Na pierwszy odstrzał idą "zaburzenia osobowości".
Zaburzenie osobowości (łac. perturbatio personalitatis) – zaburzenie psychiczne, którego istotnymi cechami są głęboko zakorzenione, trwałe, nieprzystosowawcze wzorce relacji ze środowiskiem, myślenia o nim i postrzegania go, ukonstytuowane tak dalece, że powodują trudności w funkcjonowaniu społecznym i behawioralnym. Jeżeli zostały rozpoznane przed 18. rokiem życia, nazywane są zaburzeniami w okresie dzieciństwa.
Tyle teorii, czas na praktykę - każdy może znaleźć coś dla siebie, (zbadać swój stopień pokurwienia).
1. Osobowość paranoiczna (ICD-10 F60.0) - zaburzenie osobowości, w którym występuje chłód emocjonalny, wycofywanie się z kontaktów z innymi, wrogość, nadmierna podejrzliwość, nadmierna wrażliwość na lekceważenie i krytykę, niezdolność do wybaczania urazy.
Objawy:
- wrażliwość na niepowodzenia i odrzucenie
- tendencja długotrwałego przeżywania przykrości
- podejrzliwość, ujmowanie obojętnych działań otoczenia jako wrogich lub pogardliwych
- sztywne poczucie własnych praw
- podejrzenia dotyczące wierności (partnerów i przyjaciół)
- przecenianie własnego znaczenia
- pochłonięcie wyjaśnieniami wydarzeń
2. Osobowość schizoidalna (ICD-10 F60.1) – ten typ osobowości cechuje się tendencją do izolowania się, niewytwarzania silnych związków oraz wycofywania się z kontaktów emocjonalnych i społecznych, uznawania ich za niepotrzebne. Przy dużej wewnętrznej wrażliwości wyrażanie uczuć jest ograniczone, co powoduje pozorny chłód i dystans uczuciowy. Pacjentów ze schizoidalnym zaburzeniem osobowości nie obchodzą ani pochwały, ani nagany. Często występuje u nich poczucie osamotnienia i niezrozumienia przez otoczenie, podejrzliwość, niemożność odczuwania przyjemności. Osoby cierpiące na to zaburzenie na ogół działają samotnie, często żyją w świecie marzeń i fantazji, są ambitni, skłonni do introspekcji, ekscentryczni.
Zaburzenie to jest rzadkie w stosunku do innych zaburzeń osobowości i obejmuje mniej niż 1% populacji, częściej występuje u mężczyzn.
Objawy:
- brak lub znikome działania służące przyjemności
- chłód emocjonalny
- ograniczona zdolność wyrażania emocji wobec innych
- niezainteresowanie pochwałami i krytyką
- brak zainteresowania doświadczeniami seksualnymi
- preferencja samotnictwa
- pochłonięcie introspekcją
- brak bliskich związków
- niewrażliwość wobec norm społecznych
3. Osobowość dyssocjalna, psychopatia, osobowość antyspołeczna (ICD-10 F60.2) – zaburzenie struktury osobowości o charakterze trwałym, dotyczące 2–3% każdego społeczeństwa. Zaburzenie to wiąże się z obecnością trzech deficytów psychicznych: lęku, uczenia się i relacji interpersonalnych.
Objawy:
- nieliczenie się z uczuciami innych
- lekceważenie norm
- niemożność utrzymania związków
- niska tolerancja frustracji i próg wyzwalania agresji
- niezdolność przeżywania poczucia winy i uczenia się (kary)
- skłonność do obwiniania innych
4. Osobowość chwiejna emocjonalnie typ impulsywny (ICD-10 F60.30) - zaburzenie osobowości, w którym występuje wzorzec zachowań gwałtownych, przy braku przewidywania ich konsekwencji.
Objawy:
- niestabilność emocjonalna
- brak kontroli działań impulsywnych
- wybuchy gwałtownych zachowań
- tysiące myśli w głowie
- ochota wyżycia się na innych
- duże napięcie w sobie
- wroga postawa
- wrogie spojrzenia na ludzi
- nienawiść
*Muszą wystąpić co najmniej trzy spośród cech wymienionych poniżej, a w tym druga:
- wyraźna tendencja do nieoczekiwanych działań bez zważania na konsekwencje
- wyraźna tendencja do zachowań kłótliwych i do wchodzenia w konflikty z innymi, szczególnie jeżeli impulsywne działania zostały pokrzyżowane lub skrytykowane
- ciążenie ku erupcjom gniewu lub gwałtowności, połączone z niezdolnością do kontrolowania wynikającego z tego wybuchowego zachowania
- trudność utrzymania jakiegokolwiek kursu działań, który nie wiąże się z natychmiastową nagrodą
- niestabilny i kapryśny nastrój
5. Osobowość chwiejna emocjonalnie typu borderline (ICD-10 F60.31) - wzorzec osobowości, w którym występują wahania nastroju, napady intensywnego gniewu, niestabilny obraz siebie, niestabilne i naznaczone silnymi emocjami związki interpersonalne, silny lęk przed odrzuceniem i gorączkowe wysiłki mające na celu uniknięcie odrzucenia, działania autoagresywne oraz chroniczne uczucie pustki (braku sensu w życiu).
Zapadalność na osobowość borderline wynosi około 1–2% (w tym 75% to kobiety). Zaburzenie wymaga wielokierunkowego leczenia, długoletnich psychoterapii, a niekiedy też hospitalizacji.
Objawy (muszą wystąpić 3 spośród typu impulsywnego + 2 z wymienionych powyżej):
- zaburzenia w obrębie i niepewność co do obrazu ja (self image) oraz celów i wewnętrznych preferencji (włączając seksualne),
- ciążenie ku byciu uwikłanym w intensywne i niestabilne związki, prowadzące często do kryzysów emocjonalnych,
- nadmierne wysiłki uniknięcia porzucenia,
- powtarzające się groźby lub działania o charakterze autoagresywnym (self-harm),
- chroniczne uczucie pustki
6. Histrioniczne zaburzenie osobowości (ICD-10 F60.4) - zaburzenie osobowości, w którym występuje wzorzec zachowań zdominowany przesadnym wyrazem emocjonalnym, teatralnością zachowań, staraniami o zwrócenie na siebie uwagi i prowokacyjną seksualnością.
Objawy:
- teatralność
- sugestywność
- płytka uczuciowość
- poszukiwanie docenienia (bycie w centrum)
- niestosowna uwodzicielskość
- koncentracja na atrakcyjności fizycznej
7.Osobowość anankastyczna (osobowość obsesyjno-kompulsyjna) (ICD-10 F60.5) – zaburzenie osobowości, w którym występuje wzorzec zachowań zdominowany dbałością o porządek, perfekcjonizmem, kontrolą umysłową i w kontaktach interpersonalnych, kosztem elastyczności, otwartości i efektywności.
Objawy (muszą być spełnione minimum 3 żeby zdiagnozować chorobę):
- nadmiar wątpliwości i ostrożności,
- pochłonięcie przez szczegóły, regulaminy, inwentaryzowanie, porządkowanie, organizowanie lub schematy postępowania,
- perfekcjonizm (przeszkadza w wypełnianiu zadań),
- nadmierna sumienność z zaniedbaniem przyjemności i relacji interpersonalnych,
- pedanteria, uległość wobec konwencji społecznych,
- sztywność i upór,
- irracjonalne sądzenie, że inni dokładnie podporządkują swe działania sposobom działania pacjenta lub nieracjonalna niechęć do przyzwalania innym na działanie,
- natarczywe, niechciane myśli i impulsy
8. Osobowość unikająca (lękliwa) (łac. personalitas anxifera, ang. avoidant personality) (ICD-10 F60.6) – zaburzenie osobowości, w którym na pierwszy plan wysuwają się trudności w kontaktach społecznych i unikanie ich (skrajna introwersja), mimo dążenia do bycia akceptowanym i pragnienia relacji interpersonalnych oraz zaniżona nieprawidłowa samoocena (większość przypadków). W odróżnieniu od osobowości schizoidalnej, w przypadku osobowości unikającej przeżywane jest cierpienie z powodu braku umiejętności wiązania się z innymi ludźmi i wycofywania się (podobnie jak w przypadku zaburzenia schizotypowego).
Osoby dotknięte tym zaburzeniem wykazują chroniczną postawę unikającą wobec ludzi, ryzykownych sytuacji i wyzwań, popadają w społeczną izolację. Wynika to z nadmiernej wrażliwości, zwłaszcza z nieradzenia sobie z przejawami odrzucenia, upokorzenia lub poczuciem wstydu. Unikanie związków z innymi ludźmi jest konsekwencją przewidywania, że zostanie się upokorzonym lub odrzuconym; jedynie przejawy bezwarunkowej akceptacji umożliwiają nawiązanie bliższych relacji interpersonalnych.
W przeżywaniu na pierwszy plan mogą wysuwać się objawy depresji, lęku, fobii (szczególnie fobii społecznej – niektórzy znawcy określają osobowość unikającą wręcz jako skrajny przypadek tej fobii), a także gniewu, który wynika z niepowodzeń w relacjach społecznych. Zachowania podobne do przejawów osobowości unikającej spotyka się u dzieci (zespół unikania), czasami rozwój osobowości prowadzi jednak do utrwalenia cech osobowości o analogicznej formie, co w słabszym nasileniu należy traktować jako typ osobowości, a nie zaburzenie osobowości.
Osoby z zaburzeniem osobowości unikającej mogą nie zdawać sobie sprawy co jest rzeczywistym źródłem ich zahamowań. Mogą też wydawać się pozornie oziębłe emocjonalnie, ponieważ boją się okazać swoje uczucia.
Objawy (min. 4):
- stałe napięcie i niepokój,
- poczucie nieatrakcyjności indywidualnej,
- koncentracja na krytyce,
- niechęć do wchodzenia w związki,
- ograniczony styl życia – zapewnianie sobie fizycznego bezpieczeństwa,
- unikanie kontaktów społecznych z obawy przed krytyką, brakiem akceptacji, odrzuceniem.
9. Zaburzenie osobowości zależnej (ang. dependent personality disorder; dawniej: asteniczne zaburzenie osobowości - ang. asthenic personality disorder) (ICD-10 F60.7) - zaburzenie osobowości typu C (zaburzenie obawowo-lękowe), w którym występuje przesadna potrzeba bycia pod opieką, prowadząca do zachowań nacechowanych uległością oraz strachem przed opuszczeniem. Osoba dotknięta tym problemem zdrowotnym charakteryzuje się unikaniem podejmowania ważnych decyzji dotyczących swojego życia, wykazuje chęć przekazania odpowiedzialności za nie swojemu otoczeniu. Towarzyszy temu ciągła obawa przed popełnieniem błędu i związana z nią bierność.
Zaburzenie osobowości zależnej objawia się też przywiązywaniem przesadnie dużej wagi do relacji interpersonalnych i chęcią podtrzymania ich często za wszelką cenę. Dotyczy to także rezygnacji z własnych pragnień i potrzeb, jeżeli kolidowałyby z potrzebami innych osób. W skrajnych wypadkach osoba dotknięta zaburzeniem jest w stanie tolerować poniżające traktowanie, a nawet przemoc fizyczną otoczenia.
Objawy (min.3):
- pozwalanie innym na przejmowanie odpowiedzialności za swoje decyzje
- podporządkowywanie potrzeb potrzebom innych
- niechęć do stawiania wymagań osobom, od których jest się zależnym
- obawa przed niezdolnością do zatroszczenia się o siebie wynikająca z osamotnienia, powodujące dyskomfort
- obawa przed opuszczeniem
- ograniczona zdolność podejmowania decyzji bez radzenia się innych
10. Narcystyczne zaburzenie osobowości – zaburzenie osobowości, w którym występuje wzorzec zachowań zdominowany nastawieniem wielkościowym (w wyobraźni lub na jawie), potrzebą bycia podziwianym, brakiem empatii i niezdolnością do przyjęcia perspektywy innych osób.
Objawy:
- pretensjonalne poczucie własnego znaczenia (np. wyolbrzymianie osiągnięć i talentów, oczekiwanie bycia uznanym za lepszego bez współmiernych osiągnięć)
- zaabsorbowanie fantazjami o nieograniczonych sukcesach, władzy, błyskotliwości, pięknie lub idealnej miłości
wiara, że jest się kimś "szczególnym" oraz wyjątkowym i że można być w pełni zrozumianym tylko przez innych "szczególnych" ludzi
- przekonanie, że powinno się zadawać jedynie z ludźmi czy instytucjami o szczególnym bądź wysokim statusie
wymaganie nadmiernego podziwu
- poczucie wyjątkowych uprawnień (entitlement), czyli wygórowane oczekiwania co do szczególnie przychylnego traktowania lub automatycznego podporządkowania się przez innych narzucanym im oczekiwaniom
- eksploatowanie innych, czyli wykorzystywanie ich do osiągnięcia swych celów
- brak empatii: niechęć do honorowania lub utożsamiania się z uczuciami i potrzebami innych
- częsta zazdrość o innych lub przekonanie, że inni są zazdrośni o nas lub zazdroszczą nam
- okazywanie arogancji i wyniosłych zachowań lub postaw
11. Osobowość bierno-agresywna – rozpoznanie aktualnie nie należące do ICD-10, jednak zgodne z Badawczymi kryteriami diagnostycznymi ICD-10, zawartymi w aneksie 1.
Objawy:
- odwleka i opóźnia wypełnianie istotnych zadań, oczekiwanych przez innych
- zarzuca, że inni stawiają wymagania pozbawione rozsądku
- złości się, jest rozdrażniona lub kłótliwa, kiedy jest proszona o zrobienie czegoś, czego robić jej się nie chce
- bezzasadnie krytykuje albo lekceważy osoby będące z jej zawodowego lub społecznego punktu widzenia autorytetami
- rozmyślnie powoli lub niedobrze wykonuje zadania, których się jej robić nie chce
- blokuje współdziałanie podjęte przez innych
- zaniedbywanie wykonania zobowiązań tłumaczy zapomnieniem
A teraz drodzy sadole chwalcie się za co wsadziliby was do czubków (oprócz poćwiartowania żon etc.)
naprawdę dobry filmik
Najlepszy komentarz (77 piw)
~Griszon
• 2012-10-30, 14:03
Pierwszy mój temat wiec bez napinki
Dawno temu moja dziewczyna podsunęła mi kawałek Jacka Kaczmarskiego "A my nie chcemy"
nuta wpadła mi dość szybko w ucho i spora ja katowałem..... ale nie o tym chciałem tutaj.
Po jakimś czasie dowiedziałem się, że temat piosenki nie jest jakimś tam wymysłem fantazji Kaczmarskiego, tylko w gruncie rzeczy opisem niestety zaistniałej sytuacji - czyli faktycznemu pożarowi w psychiatryku.
Poniżej wklejam według mnie całkiem ciekawy opis samego pożaru, "akcji ratowniczej" oraz reakcji naszej kochanej władzy.
Tekst napisany przez Marcina Kowalskiego znaleziony na www.kaczmarski.art.pl
Na rusztach łóżek
Jacek Kaczmarski: "Stanął w ogniu nasz wielki dom Dym w korytarzach kręci sznury Jest głęboka naprawdę ciemna noc Z piwnic płonące uciekają szczury".
Palacz konserwator: - W piwnicach to się akurat nie paliło. Zaczęło się na trzecim piętrze.
Biegły powołany przez prokuraturę: "Bezpośrednią przyczyną pożaru była nieszczelność przewodu kominowego, niedostrzegalna nawet dla najbardziej doświadczonego kominiarza". Kaczmarski: Więc chwytam kraty rozgrzane do białości Twarz swoją widzę twarz w przekleństwach A obok sąsiad patrzy z ciekawością Jak płonie na nim kaftan bezpieczeństwa Pielęgniarka: - Kiedy wyszłyśmy na klatkę, od dymu ledwo było coś widać. Słyszałam krzyki zza ściany. Inna z sióstr: - Złapałam za klamkę do drzwi od jednej sal. Zgodnie z regulaminem były zamknięte. A klamka gorąca. Słyszałam, jak po drugiej stronie wyją i tarzają się z bólu po podłodze. Dymu wychodzącego ze wszystkich szpar było coraz więcej i więcej. Salowy: - Zbudowana na "na dziko" ściana dzieliła pacjentów od klatki schodowej, którą można było wyjść. Uciec przez okna też było niemożliwe. Zabite były gwoździami. Kazał tak jeden z dawniejszych dyrektorów, jak pacjent ze schizofrenią wyskoczył z drugiego piętra na kupę węgla i się na miejscu zabił. Lekarz: - W kaftanach bezpieczeństwa chorzy nie spali, ale część była przytwierdzona do łóżek pasami. To była powszechna praktyka. Ilu było tak unieruchomionych podczas pożaru, tego się nigdy nie dowiemy. Kaczmarski: Dym coraz gęstszy, obcy ktoś się wdziera A my wciśnięci w najdalszy sali kąt Tędy! - wrzeszczy - niech was jasna cholera! A my nie chcemy uciekać stąd! Strażak, dzisiaj biznesmen: - Wskoczyłem w dym. Macałem po ciemku, z zatrzymanym oddechem. Jak poczułem ciało, ciągnąłem, ale oni nie chcieli iść. Byli bezwolni, jakby sparaliżowani. Ilu wyciągnąłem, nie wiem, ale w pewnym momencie traciłem orientację. Nie wiedziałem, gdzie są drzwi, brakowało mi tchu. Na szczęście zobaczyłem w oddali światło latarek. Wybiegłem, potem zaczerpnąłem oddechu i wróciłem do sali. Szukałem pod łóżkami, stamtąd docierały jęki... Jednak płomienie były coraz większe. Zaczęły trzeszczeć futryny. Musiałem uciekać. Kaczmarski: Ci przywiązani w dymie materaców Przepowiadają życia swego słowa Nam pod nogami żarzą się posadzki Deszcz iskier czerwonych osiada na głowach Komunikat rządu: "(...) w wyniku ofiarnej pracy ludzi i sprawnie zorganizowanej akcji ratowniczej z 319 pacjentów uratowano 266(...)". Dyrektor domu kultury: - Jeden ze starszych mieszkańców wsi opowiedział mi kiedyś dokładnie o tej "sprawnie zorganizowanej akcji". Dzień przed Świętem Zmarłych w 1980 roku w przewiem każdym domu byli goście i mało kto był trzeźwy. Strażacy ochotnicy potykali się o węże, strumień wody ich prowadził, zdarzali się tacy, co nie pamiętali następnego dnia, że się paliło. Kaczmarski: Lecz większość śpi przez sen się uśmiecha A kto się zbudzi nie wierzy w przebudzenie Krzyk w wytłumionych salach nie zna echa Na rusztach łóżek milczy przerażenie
Lepiej będzie NN - Wrzucili zwęglone ciała do jednego dołu - mówi Andrzej Michorzewski, były dyrektor szpitala psychiatrycznego w odległym o 25 kilometrów Świeciu. Ośrodek w Górnej Grupie był filią tej placówki. - Zakopali, nawet nie postawili pomnika. W dole na szpitalnym cmentarzu zmieściło się 50 dziecięcych trumienek - ogień sprawił, że ciała dorosłych mężczyzn zmieściły się w nich. Można było zaoszczędzić na drewnie. Po pogrzebie ktoś zaproponował, by zrobić nagrobki i wyryć nazwiska ofiar. Sekretarz partii ze Świecia zabronił. Pozwolił tylko na tabliczki "NN" - nieznani. Po co zostawiać dodatkowe ślady? Zresztą spłonęli psychicznie chorzy, często bez rodzin, już wcześniej zepchnięci na margines. 12 grudnia 1980 roku, w dzień po zbiorowym pogrzebie, wszystkie ówczesne dzienniki wydrukowały oświadczenie rządu PRL: "Komisja rządowa pod przewodnictwem wicepremiera Stanisława Macha powołana do ustalenia okoliczności pożaru [szpitala] w Górnej Grupie należącej do Wojewódzkiego Zespołu Psychiatrycznego w Świeciu informuje, że w wyniku ofiarnej pracy ludzi i sprawnie zorganizowanej akcji ratowniczej z 319 pacjentów uratowano 266 oraz nie dopuszczono do rozszerzenia się pożaru na cały budynek szpitala. (...) Po zakończeniu wszystkich koniecznych czynności komisja rządowa poda do publicznej wiadomości pełny komunikat". Minęły 23 lata. Komunikatu nie było i nie ma. Niech ten tekst będzie zamiast niego.
Koniec klasztoru W 1923 roku do Górnej Grupy, wsi położonej na drodze z Torunia do Gdańska, przybywa pięciu misjonarzy werbistów. Odkupują od rodziny Bismarcków trzypiętrowy pałacyk. Posiadłość należy do siostry Ottona von Bismarcka. Kiedy na mapę Europy wraca Polska, majątek przejmuje Urząd Ziemski w Grudziądzu. W 1922 roku wystawia go na sprzedaż - zwyciężają księża werbiści. W noc przed przejęciem przez nich majątku ktoś podpala budynki. Nie ustalono, kto stoi za podpaleniem, ale we wsi panuje powszechne przekonanie, że była to "zemsta pruska". Księża budują na zgliszczach nowy okazały pałac, stawiają oborę, chlewy, sadzą drzewa i krzewy- powstaje kilkuhektarowy park. Do września 1939 roku misjonarze mają tutaj swoją główną siedzibę, seminarium, gimnazjum i dom rekolekcyjny. Potem hitlerowcy umieszczają w klasztorze sztab, strzelnicę i więzienie. - Trzymali tu polską inteligencję z Pomorza - opowiada ksiądz Jan Czachorek, werbista i rektor seminarium działającego obecnie w Górnej Grupie. - w 1945 roku przejęliśmy majątek. Odbudowaliśmy klasztor. Rok później pięćdziesiątka uczniów rozpoczęło naukę, ale sielanka nie trwała zbyt długo. 2 lipca 1952 roku wczesnym rankiem na podwórzu pojawiają się ciężarówki milicji. "Tygodnik Kulturalny" z 16 kwietnia 1989 roku opublikował relację naocznego świadka tamtych wydarzeń: "(...) Do furty klasztoru podeszło dwóch mężczyzn. Nie przedstawiając się oświadczyli, że na mocy Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy Niższe Seminarium Zakonne jako funkcjonujące bez zgody właściwych władz oświatowych ulega natychmiastowej likwidacji. Cywile uniemożliwili zakonnikom poruszanie się wewnątrz budynku, zablokowali dostęp do telefonu, obsadzili furtę, przed którą pojawili się funkcjonariusze MO i wojska". Mundurowi walą kolbami w drzwi cel i wyciągają zaspanych braci. Kiedy już wszyscy wychodzą na dziedziniec, milicjanci ładują na ciężarówki dobytek zakonników. Do akcji przystępują robotnicy - wielkie puste sale przedzielają płytami z pilśni (będą się potem świetnie paliły) i ustawiają szpitalne łóżka - jedno przy drugim. Milicjanci wyprowadzają z ciężarówek kilkuset psychicznie chorych. "Tojest wasz nowy dom" - oznajmia dowódca akcji. Relacja z "Tygodnika": "Ołtarze z kaplicy wyrzucono do chlewu, a na ścianie w pośpiechu przykręcono tablicę: ťSzpital psychiatryczny w Górnej Grupie powiat ŚwiecieŤ". Tak zniknął klasztor, a powstała filia największego w Polsce szpitala psychiatrycznego.
Dzień pożaru, szósta rano Piątek, 31 października 1980 roku, świt. Powoli wstaje chłodny, chmurny dzień. Jutro Wszystkich Świętych. Kolejki mężczyzn w pomiętych piżamach ustawiają się do nieprzykrytych niczym kubłów służących za ubikację. Przez kilka minut kolejka posuwa się szybko, potem przerwa - ktoś musi wyjść na podwórze i wylać wiadro. Chorzy mieszkają na drugim i trzecim piętrze ciężkiego poklasztornego gmachu. Na każdym z pięter ten sam układ i przeznaczenie sal: jedna duża sypialnia na 50 osób (faktycznie śpi tu dużo więcej chorych) i trzy małe, w których powinno być po kilkunastu pacjentów, jest zaś przeszło 20. Łóżka ustawione jedne przy drugich, tak szczelnie, że praktycznie nie ma przejścia. Żadnych szafek, bo i tak by się nie zmieściły. Chorzy trzymają odzież w kupkach na łóżkach. Brudno. Okien nigdy się nie otwiera. Za salami sypialnymi tzw. Sala dzienna, gabinet zabiegowy, stołówka, dalej łazienka i ubikacja tylko dla personelu. Potem kuchenka i - na samym końcu - gabinet lekarski oraz pokój dla pielęgniarek. Dopiero stamtąd można wyjść na zewnątrz klatką schodową. Na parterze i pierwszym piętrze - administracja. Boczne skrzydło zajmują mieszkania personelu odgrodzone od części szpitalnej grubym murem. Z tych mieszkań też można łatwo wyjść na dziedziniec - mają własną klatkę schodową. Za czasów pobytu misjonarzy w ścianie dzielącej schody od pomieszczeń dla chorych były drzwi, potem je zamurowano. Chodziło o wytłumienie hałasu, który przeszkadzał pracownikom i ich rodzinom. - Pacjenci krzyczeli, kiedy podłączano ich pod prąd - wyjaśnia doktor Michorzewski. - Elektrowstrząsy były na porządku dziennym. Fenactil, najpopularniejszy lek usuwający bezsenność i urojenia był za drogi. A przecież ten sam efekt można osiągnąć, przystawiając do głowy dwie elektrody z napięciem 110 voltów. Ubocznym efektem takiej kuracjibył natychmiastowy atak padaczki. Pacjent rzucał się po całym gabinecie i krzyczał. - Czasem trzeba było jakiegoś chorego prądem, bo bez tego nie szło ujechać - wspomina Maks Kulaszewski, który w szpitalu przepracował kilkanaście lat jako salowy. - No, ale jakby pan inaczej uspokoił szalejącego chłopa ponad sto kilo wagi?
Dzień pożaru - przed południem Nadchodzi pora śniadania. - Ci bardziej chorzy jedli śniadanie w łóżkach, ci mniej upośledzeni w stołówce - mówi Kulaszewski, dziś 80-letni staruszek. - Najczęściej jedli zacierki na mleku, do tego chleb, margaryna, zdarzała się kiełbasa albo żółty ser. Nigdy nie brakowało marmolady, ją mogli jeść do woli. Po śniadaniu sprawniejsi szli do pracy, mniej sprawni - do sali dziennej. - Jak była ładna pogoda, siedzieli w parku - opowiada były salowy. - Jak padało, to w sali dziennej grali sobie w szachy, warcaby i karty. Jak coś akurat dawali w telewizji ciekawego, to oglądali, ale rzadko. Ci mniej chorzy pracowali u gospodarzy w okolicy. Mój ojciec miał jednego. W polu robił nim od świtu do zmroku. To nie było tak całkiem w porządku, to wykorzystywanie pacjentów, ale z drugiej strony chociaż na papierosy sobie nagrzebali. - Ta praktyka miała ładną nazwę: ergoterapia, czyli leczenie przez pracę - opowiada doktor Michorzewski. - W rzeczywistości chorzy byli nieraz wykorzystywani. Było nawet takie powiedzonko: "Jeden wariat, pół traktora". Zgodnie z prawem chory nie mógł zarabiać więcej niż "70 procent pensji wykwalifikowanego pracownika PGR". Pielęgniarki za pieniądze od chłopów kupowały chorym papierosy, ewentualnie coś z odzieży. Pamiętam jedną ze swoich wizyt w Górnej Grupie pod koniec lat siedemdziesiątych. Chorzy leżeli brudni, w drelichach, w takiej wielkiej sali, na podłodze. Część spała, część odpoczywała, patrząc nieruchomo w sufit. "Co się dzieje?" - spytałem kolegę lekarza. Wyjaśnił: "Leżą tutaj, żeby nie pobrudzić pościeli i nie zasmrodzić sal. Jeszcze z godzinę poleżą i się umyją - już do spania. Po co dwa razy mają się myć?".
Tu nie tylko wariaci byli Kim byli pacjenci szpitala w Górnej Grupie? Doktor Michorzewski: - Najczęściej to były osoby ciężko chore, opuszczone przez rodziny. Stali mieszkańcy szpitala nigdy niewracający do domów, niewyjeżdżający nawet za granicę wioski. Mieszkali tu od zawsze i do śmierci. Kulaszewski: - Pamiętam wielu. To nie całkiem wariaci byli. Przysyłali nam też normalnych, a dlaczego, nie wiem. Dla przykładu był milicjant, co zabił swoją żonę. Mówił, że do więzienia nie chcieli go posłać, bo się bali, że go więźniowie zabiją, a jakąś karę musiał ponieść. Należał do grupy pracującej u gospodarzy. Było też dwóch braci z Borów Tucholskich, zupełnie normalnych, z pozoru przynajmniej, jeden nawet kiedyś pracował jako księgowy. Ostatni raz widziałem go w czasie pożaru. Jak się zwalił sufit pierwszego piętra, to w tej dziurze zwisał on - nieżywy, z rozdartym o jakieś dechy bokiem. Sam go stamtąd ściągałem. Ksiądz Czachorek: - Jeden z lekarzy pracujących w Górnej Grupie przyjechał tutaj po latach na długą rozmowę podsumowującą całe swoje życie. Zwierzył mi się wtedy: "Proszę księdza, ty nie tylko wariaci byli, ale i tacy, z których musieliśmy robić wariatów. Służba zdrowia z wieloma nie mogła sobie poradzić. To byli na przykład tacy różni, których nie dało się wtłoczyć w ramy systemu, niekoniecznie opozycjoniści, po prostu nonkonformiści różni. Także różnej maści dziwacy i wioskowe głuptasy - bez wykształcenia, lekko upośledzeni. Przy dobrej pracy terapeutycznej mogliby bez przeszkód żyć w społeczeństwie. Ale kto wtedy słyszał o terapii? W Górnej Grupie ich upośledzenie szybko się pogłębiało. Elektrowstrząsy, psychotropy. Efekt zawsze ten sam: po dwóch-trzech latach ci ludzie zmieniali się nie do poznania. Nie było mowy o żadnym leczeniu, to była powolna degradacja".
Dzień pożaru - popołudnie i wieczór Pora obiadu. Jedzenie podaje się w dwóch turach. Pierwsi jedzą ci mniej sprawni w łóżkach. Ci, którzy radzą sobie lepiej, siadają w stołówce. - Zupa nie była za gęsta, ale kto w tamtych czasach jadł gęstą zupę? - pyta Kulaszewski. - Krupnik i pomidorówka - te dwie zupy najczęściej dostawali, drugie danie nie zawsze było, zależy od czasów. Ale w niedzielę bez wyjątku oprócz zupy podawano sos i mięso. Zdarzało się, że ktoś z domu placek przyniósł, to i na coś słodkiego się załapali, a i nasze kucharki czasem coś upiekły. Ci, którzy pracowali we wsi, jedli u rolników. Głodny nikt nie chodził. W dzień pożaru to chyba pomidorowa była. Popołudnie nie różni się od przedpołudnia - siedzenie w sali dziennej. Na spacer do parku nikt tego dnia nie idzie - już o czwartej po południu łapie ostry mróz, do tego wiatr strącający ostatnie liście z drzew. Cztery pielęgniarki - dwie Grażyny, Bożena i Teresa - spotykają się na dworcu PKS w Grudziądzu o wpół do dziewiątej. Przytupują, czekając na autobus do Świecia, który zabierze je do Górnej Grupy. Grażyny i Bożena skończyły szkołę pielęgniarską przed czterema miesiącami. Tylko Teresa ma jakieś doświadczenie - pracuje w byłym klasztorze od pięciu lat. Tej nocy pod opieką czterech młodych dziewczyn zostanie całe trzecie piętro: 125 najciężej chorych mężczyzn. Doktor Michorzewski: - Od zawsze problemem szpitala była za mała liczba personelu i - nie oszukujmy się - niskie kwalifikacje. Opiekunki i pielęgniarki miały często jedynie podstawowe wykształcenie i ukończony jakiś kurs. To byli prości ludzie ze wsi, bez pojęcia o chorobie psychicznej i o potrzebach chorych. A także o tym, jak zachować się w razie niebezpieczeństwa. PKS wyjeżdża z Grudziądza o 20.40. Chwilę po 21 dziewczyny wysiadają w Górnej Grupie. Przechodzą przez ruchliwą szosę z Torunia do Gdańska, potem brną przez zamarznięte błoto. Po pięciu minutach są już w szpitalu. Grażyna I: - Jak zwykle dyżur zaczęłyśmy od obchodu. Było spokojnie, a pacjenci spali. W jednej z sal zauważyłam brak kontaktu w gniazdku od prądu. Sterczały dwa wystające przewody. Niedawno nie było kontaktu w innej sali, teraz w tamtej był, a w tej nie. Pomyślałam, że to pensjonariusze się zabawiali w elektryków, i jeszcze, że trzeba to będzie odnotować w książce raportów. Grażyna II: - Zaraz po obchodzie usiadłam przed salą dla epileptyków. Coś czytałam. Jeden pacjent się zmoczył, to go przebrałam. Bożena: - Tej nocy pacjenci jakoś tak twardo spali. Na tym oddziale to nie było normalne. Wielu z nich cierpiało na bezsenność. Pomyślałam: "cisza przed burzą". Oczywiście nie miałam na myśli tego, co się później stało, tylko że jakaś awantura będzie - no, tak jak to już nieraz w nocy bywało...
Dzień pożaru - późny wieczór Za ścianą dzielącą szpitalny oddział od mieszkań personelu na trzecim piętrze pielęgniarka Gertruda kroi warzywa na sałatkę. - Wróciłam z popołudniówki chwilkę po 20 i wzięłam się od razu do szykowania jedzenia. Dwa dni świąteczne szły. Andrzej Rutkowski, mieszkający po sąsiedzku palacz i konserwator, oglądał film, dziś nie pamięta jaki, tylko tyle, że był ciekawy. - Wróciłem z kotłowni, napaliłem przed nocą. Żona zrobiła kolację. Oglądam i jem, żona siedzi obok. Za oknem coraz większy mróz. Patrzę na termometr, a tam minus dziesięć. Mówię do żony: "Na Wszystkich Świętych futro szykuj. W eleganckiej kreacji wystąpisz na cmentarzu!". W przeciwległym końcu budynku pielęgniarki schodzą na herbatę. Wstawiają wodę na gaz, na stole rozkładają kanapki. Chorzy spokojnie śpią w salach - od oglądającego telewizor palacza dzieli ich ściana. Od pokoju, w którym odpoczywają siostry - pozamykane na klucz grube drzwi. Na korytarzu pod drzwiami siedzi jeden z pacjentów. Kulaszewski: Nazywał się Alkiewicz, ale wszyscy mówili na niego Ali. To był dobry chłopak, tylko miał jeden feler. Palił wszystko, co mógł. Spalił kiedyś nawet swój materac. Piromanem był. Pożar przeżył, wywieźli go do Świecia i tam umarł. Kiedy pielęgniarki kończą posiłek, Ali zjawia się na końcu korytarza Wymachuje rękoma i krzyczy: "Pali się!". Siostry są pewne, że żartuje. Jedna z Grażyn mówi: - Dobra, dobra, Ali, dosyć kawałów.
Ostatnia godzina dnia Ali nie żartował. Pielęgniarka Gertruda: - Na chwilę zgasło światło, zapaliło się, znów zgasło. To zdarzało się często, nie byłam zaskoczona. Tym bardziej że mróz z minuty na minutę był większy. Kroiłam sałatkę dalej. Palacz Rutkowski: - Energetyka często nawalała, a w psychiatryku musi być przecież prąd, jak w więzieniu. Więc mieliśmy agregat, ja go obsługiwałem. Trzeba było przy nim siedzieć, jak chodził. Światło zamigało, to mówię do żony: "Nici ze spania. Całą noc przesiedzę przy agregacie". I zacząłem wkładać kozaki. Gertruda: - Do mieszkania wpadła Okonkowa z drugiego piętra. Bez pukania, to już wiedziałam, że coś poważnego się stało. Krzyczy od progu, że dym czuć. Kiedy wyszłyśmy na klatkę, już ledwo było coś widać. Usłyszałam zza ściany głośne jęki. Była 23.15 - Pobiegłem do piwnicy po kilof, żeby rozwalić to zamurowane przejście w ścianie, które nas dzieliło od pacjentów - mówi Rutkowski. - Wszyscy z naszej części budynku zbiegli na dół schodami. Żona i sąsiadki wzięły pod pachę wszystko, co cenniejsze, i wyleciały z tym na podwórze. A ja zacząłem niszczyć kilofem ten nasz mur graniczny. W tym samym czasie cztery siostry dyżurne kończą jedzenie kanapek w przeciwległym, odległym o jakieś 40 metrów skrzydle. Ali ciągle krzyczy, coraz głośniej i natarczywiej powtarza: "Pali się, pali!". Bożena: - W pewnym momencie sama poczułam dym. Krzyknęłam do dziewczyn: "Ali nie żartuje!". Pobiegłyśmy w stronę oddziału. Złapałam za klamkę drzwi jednej z sypialni. Była gorąca. A klucze gdzieś zostały. Przez chwilę, pod drzwiami, słyszałam, jak chorzy jęczą i tak jakby trzepoczą się na podłodze. Ale dymu było w korytarzu coraz więcej i więcej. I wycofałyśmy się. Salowy Kulaszewski, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Górnej Grupie, kładł się do łóżka w swoim gospodarstwie. - Jeszcze nie spałem. Słyszę za oknem jakieś poruszenie. Do szpitala miałem z domu trzysta metrów. Wychodzę przed dom i widzę łunę nad szpitalem. Budzę brata. Razem biegniemy do remizy. Już wyje syrena, zlatują się pierwsze chłopy. Dzwonimy do Świecia, Grudziądza, Bydgoszczy. Wsiadamy w żuka i pędzimy na miejsce. Podjeżdżamy: trzecie piętro i strych w części dla chorych już w ogniu. Ogień trawi zamknięte drzwi, kilkudziesięciu chorych z trzeciego piętra wydostaje się na korytarz. Biegną na dół. Piętro niżej kłębią się pacjenci z drugiej kondygnacji. Nie ma prądu, coraz trudniej oddychać, ludzie krzyczą, tratują się nawzajem, próbując uciec na dziedziniec. Pielęgniarka Ewa, która miała wtedy dyżur na pierwszym piętrze, wspomina: - Usłyszałam krzyk dziewczyn z góry. Pomyślałam, że pacjenci znowu się pobili. Hałas był jednak coraz większy i większy. Mówię sobie: "A może oni biją dziewczyny?". W dodatku nie było już światła. Wzięłam ze sobą latarkę. Ruszyłam do drzwi. Kiedy je otworzyłam - buchnął dym. Wśród tych kłębów zobaczyłam, jak kilku płonących żywcem mężczyzn biegnie w moją stronę, przeraźliwie krzycząc. Jeszcze przed północą do szpitala dociera siedem zastępów straży pożarnej. Wodę czerpią ze stawu w szpitalnym parku. Ale ta szybko się kończy - staw jest zamulony i zawalony śmieciami. Od lat nikt o niego nie dba. Trzeba czekać na beczkowozy. Jan Kalinowski, dyrektor domu kultury w Górnej Grupie, opowiada jak przebiegała akcja. - Na potrzeby propagandy mówiło się tylko o bohaterskich strażakach, którzy z narażeniem życia ratowali chorych. Jeden ze starszych mieszkańców wsi opowiedział mi kiedyś dokładnie o tym "bohaterstwie". Dzień przed Wszystkich Świętych prawie w każdym domu byli goście i przed 23 mało kto był trzeźwy. Potykali się o węże, strumień wody ich prowadził, zdarzali się też tacy, co nie pamiętali następnego dnia rano, że się paliło. Były salowy nie zgadza się. - Pewnie byli i tacy. Ale wie pan, jakie tłumy tu się stawiły? Część z ciekawości, część do pomocy. Różny element się mógł przywlec. Myśmy się ciężko napracowali. A w nagrodę sam przewodniczący Rady Państwa nam medale przyznał. Pamiętam wręczenie w Bydgoszczy. Przemówienia, kwiaty, a po wszystkim uroczysty obiad. Tymczasem mija północ z 31 października na 1 listopada. Ogień zajmuje dach. Wewnątrz płonącego budynku ciągle są ludzie. Strażacy nie mogą się do nich dostać - ogień nie pozwala podejść. Wody wciąż brakuje. Za to na placu przed szpitalem parkują ciężarówki z żołnierzami z Chełmna, Świecia, Grudziądza i Bydgoszczy. Alarm ogłosiły Milicja Obywatelska i ORMO. Do tego coraz więcej gapiów - mimo narastającego mrozu ciekawscy przyjeżdżają aż z Grudziądza, gdzie świetnie widać łunę. Plac przed gmachem wypełnia ponad tysiąc osób. Wśród nich są też chorzy, których udało się uratować. Bez butów, w zaplamionych sadzą piżamach, niektórzy okryci nadpalonymi kocami. W niezajętym ogniem skrzydle budynku już szykowane są dwie sale na zwłoki. Bo ludzie wciąż umierają: tłum na placu słyszy krzyki dochodzące spomiędzy buchających oknami płomieni. Zawala się dach i stropy pomiędzy piętrami. Wreszcie jest woda. Kulaszewski: - Kiedy tylko przygasło, weszliśmy do pierwszej sali. Znaleźliśmy tam 26 ciał. Próbowali uciekać, bo prawie wszyscy leżeli pod drzwiami. Poznałem wielu, mimo że byli jak węgiel. Niektórzy nawet nie wstali z łóżek, chociaż te powyginały się od gorąca. Owijaliśmy ciała w prześcieradła albo w worki foliowe, co podeszło. Znosiliśmy je na dół, do sali, z której ładowali je na ciężarówki. Wywieźli ciała do Bydgoszczy na sekcję. W pożarze zginęło 52 chorych. Jeden w drodze do szpitala.
A po nocy przychodzi dzień Jeszcze w nocy na miejscu stawiają się partyjni notable: sekretarz wojewódzki, wojewoda bydgoski, prokurator wojewódzki, działacze powiatowi. Następnego dnia rano przylatuje helikopterem wicepremier Henryk Kisiel oraz wiceminister zdrowia Tadeusz Szelachowski. Zaczynają się trzy śledztwa: jedno prowadzone przez prokuraturę, drugie przez komisję wojewody, trzecie przez komisję rządową. Komisje nie wyjaśniają, kto osobiście odpowiada za pożar. Milicja rozpatruje krótko hipotezę podpalenia, którego miałby się dopuścić mający skłonności piromańskie Ali. Nie ma jednak na to żadnych dowodów i "wersja operacyjna" zostaje porzucona. Ostatecznie Prokuratura Wojewódzka z Bydgoszczy sporządza akt oskarżenia przeciwko zastępcy dyrektora szpitala do spraw ekonomiczno-finansowych Janowi Górskiemu i przeciw kierownikowi działu administracyjno-gospodarczego Mieczysławowi Chyle. Obaj są oskarżeni "o zaniedbanie służbowych obowiązków" w związku z ustawą o ochronie przeciwpożarowej. Grozi im do pięciu lat więzienia. Proces rozpoczyna się jesienią 1981 roku. Górski, który po pożarze przeszedł na emeryturę, umiera w trakcie postępowania, Chyla (też już nie żyje) - zostaje uniewinniony. Akta sprawy już zmielono; minęło przepisowe 20 lat. Maks Kulaszewski: - Budynki po szpitalu stały i niszczały aż do 1989 roku, kiedy nowa władza oddała ruiny misjonarzom. Ksiądz Czachorek: - Wróciliśmy, historia zatoczyła koło.
Dawno temu moja dziewczyna podsunęła mi kawałek Jacka Kaczmarskiego "A my nie chcemy"
nuta wpadła mi dość szybko w ucho i spora ja katowałem..... ale nie o tym chciałem tutaj.
Po jakimś czasie dowiedziałem się, że temat piosenki nie jest jakimś tam wymysłem fantazji Kaczmarskiego, tylko w gruncie rzeczy opisem niestety zaistniałej sytuacji - czyli faktycznemu pożarowi w psychiatryku.
Poniżej wklejam według mnie całkiem ciekawy opis samego pożaru, "akcji ratowniczej" oraz reakcji naszej kochanej władzy.
Tekst napisany przez Marcina Kowalskiego znaleziony na www.kaczmarski.art.pl
Na rusztach łóżek
Jacek Kaczmarski: "Stanął w ogniu nasz wielki dom Dym w korytarzach kręci sznury Jest głęboka naprawdę ciemna noc Z piwnic płonące uciekają szczury".
Palacz konserwator: - W piwnicach to się akurat nie paliło. Zaczęło się na trzecim piętrze.
Biegły powołany przez prokuraturę: "Bezpośrednią przyczyną pożaru była nieszczelność przewodu kominowego, niedostrzegalna nawet dla najbardziej doświadczonego kominiarza". Kaczmarski: Więc chwytam kraty rozgrzane do białości Twarz swoją widzę twarz w przekleństwach A obok sąsiad patrzy z ciekawością Jak płonie na nim kaftan bezpieczeństwa Pielęgniarka: - Kiedy wyszłyśmy na klatkę, od dymu ledwo było coś widać. Słyszałam krzyki zza ściany. Inna z sióstr: - Złapałam za klamkę do drzwi od jednej sal. Zgodnie z regulaminem były zamknięte. A klamka gorąca. Słyszałam, jak po drugiej stronie wyją i tarzają się z bólu po podłodze. Dymu wychodzącego ze wszystkich szpar było coraz więcej i więcej. Salowy: - Zbudowana na "na dziko" ściana dzieliła pacjentów od klatki schodowej, którą można było wyjść. Uciec przez okna też było niemożliwe. Zabite były gwoździami. Kazał tak jeden z dawniejszych dyrektorów, jak pacjent ze schizofrenią wyskoczył z drugiego piętra na kupę węgla i się na miejscu zabił. Lekarz: - W kaftanach bezpieczeństwa chorzy nie spali, ale część była przytwierdzona do łóżek pasami. To była powszechna praktyka. Ilu było tak unieruchomionych podczas pożaru, tego się nigdy nie dowiemy. Kaczmarski: Dym coraz gęstszy, obcy ktoś się wdziera A my wciśnięci w najdalszy sali kąt Tędy! - wrzeszczy - niech was jasna cholera! A my nie chcemy uciekać stąd! Strażak, dzisiaj biznesmen: - Wskoczyłem w dym. Macałem po ciemku, z zatrzymanym oddechem. Jak poczułem ciało, ciągnąłem, ale oni nie chcieli iść. Byli bezwolni, jakby sparaliżowani. Ilu wyciągnąłem, nie wiem, ale w pewnym momencie traciłem orientację. Nie wiedziałem, gdzie są drzwi, brakowało mi tchu. Na szczęście zobaczyłem w oddali światło latarek. Wybiegłem, potem zaczerpnąłem oddechu i wróciłem do sali. Szukałem pod łóżkami, stamtąd docierały jęki... Jednak płomienie były coraz większe. Zaczęły trzeszczeć futryny. Musiałem uciekać. Kaczmarski: Ci przywiązani w dymie materaców Przepowiadają życia swego słowa Nam pod nogami żarzą się posadzki Deszcz iskier czerwonych osiada na głowach Komunikat rządu: "(...) w wyniku ofiarnej pracy ludzi i sprawnie zorganizowanej akcji ratowniczej z 319 pacjentów uratowano 266(...)". Dyrektor domu kultury: - Jeden ze starszych mieszkańców wsi opowiedział mi kiedyś dokładnie o tej "sprawnie zorganizowanej akcji". Dzień przed Świętem Zmarłych w 1980 roku w przewiem każdym domu byli goście i mało kto był trzeźwy. Strażacy ochotnicy potykali się o węże, strumień wody ich prowadził, zdarzali się tacy, co nie pamiętali następnego dnia, że się paliło. Kaczmarski: Lecz większość śpi przez sen się uśmiecha A kto się zbudzi nie wierzy w przebudzenie Krzyk w wytłumionych salach nie zna echa Na rusztach łóżek milczy przerażenie
Lepiej będzie NN - Wrzucili zwęglone ciała do jednego dołu - mówi Andrzej Michorzewski, były dyrektor szpitala psychiatrycznego w odległym o 25 kilometrów Świeciu. Ośrodek w Górnej Grupie był filią tej placówki. - Zakopali, nawet nie postawili pomnika. W dole na szpitalnym cmentarzu zmieściło się 50 dziecięcych trumienek - ogień sprawił, że ciała dorosłych mężczyzn zmieściły się w nich. Można było zaoszczędzić na drewnie. Po pogrzebie ktoś zaproponował, by zrobić nagrobki i wyryć nazwiska ofiar. Sekretarz partii ze Świecia zabronił. Pozwolił tylko na tabliczki "NN" - nieznani. Po co zostawiać dodatkowe ślady? Zresztą spłonęli psychicznie chorzy, często bez rodzin, już wcześniej zepchnięci na margines. 12 grudnia 1980 roku, w dzień po zbiorowym pogrzebie, wszystkie ówczesne dzienniki wydrukowały oświadczenie rządu PRL: "Komisja rządowa pod przewodnictwem wicepremiera Stanisława Macha powołana do ustalenia okoliczności pożaru [szpitala] w Górnej Grupie należącej do Wojewódzkiego Zespołu Psychiatrycznego w Świeciu informuje, że w wyniku ofiarnej pracy ludzi i sprawnie zorganizowanej akcji ratowniczej z 319 pacjentów uratowano 266 oraz nie dopuszczono do rozszerzenia się pożaru na cały budynek szpitala. (...) Po zakończeniu wszystkich koniecznych czynności komisja rządowa poda do publicznej wiadomości pełny komunikat". Minęły 23 lata. Komunikatu nie było i nie ma. Niech ten tekst będzie zamiast niego.
Koniec klasztoru W 1923 roku do Górnej Grupy, wsi położonej na drodze z Torunia do Gdańska, przybywa pięciu misjonarzy werbistów. Odkupują od rodziny Bismarcków trzypiętrowy pałacyk. Posiadłość należy do siostry Ottona von Bismarcka. Kiedy na mapę Europy wraca Polska, majątek przejmuje Urząd Ziemski w Grudziądzu. W 1922 roku wystawia go na sprzedaż - zwyciężają księża werbiści. W noc przed przejęciem przez nich majątku ktoś podpala budynki. Nie ustalono, kto stoi za podpaleniem, ale we wsi panuje powszechne przekonanie, że była to "zemsta pruska". Księża budują na zgliszczach nowy okazały pałac, stawiają oborę, chlewy, sadzą drzewa i krzewy- powstaje kilkuhektarowy park. Do września 1939 roku misjonarze mają tutaj swoją główną siedzibę, seminarium, gimnazjum i dom rekolekcyjny. Potem hitlerowcy umieszczają w klasztorze sztab, strzelnicę i więzienie. - Trzymali tu polską inteligencję z Pomorza - opowiada ksiądz Jan Czachorek, werbista i rektor seminarium działającego obecnie w Górnej Grupie. - w 1945 roku przejęliśmy majątek. Odbudowaliśmy klasztor. Rok później pięćdziesiątka uczniów rozpoczęło naukę, ale sielanka nie trwała zbyt długo. 2 lipca 1952 roku wczesnym rankiem na podwórzu pojawiają się ciężarówki milicji. "Tygodnik Kulturalny" z 16 kwietnia 1989 roku opublikował relację naocznego świadka tamtych wydarzeń: "(...) Do furty klasztoru podeszło dwóch mężczyzn. Nie przedstawiając się oświadczyli, że na mocy Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy Niższe Seminarium Zakonne jako funkcjonujące bez zgody właściwych władz oświatowych ulega natychmiastowej likwidacji. Cywile uniemożliwili zakonnikom poruszanie się wewnątrz budynku, zablokowali dostęp do telefonu, obsadzili furtę, przed którą pojawili się funkcjonariusze MO i wojska". Mundurowi walą kolbami w drzwi cel i wyciągają zaspanych braci. Kiedy już wszyscy wychodzą na dziedziniec, milicjanci ładują na ciężarówki dobytek zakonników. Do akcji przystępują robotnicy - wielkie puste sale przedzielają płytami z pilśni (będą się potem świetnie paliły) i ustawiają szpitalne łóżka - jedno przy drugim. Milicjanci wyprowadzają z ciężarówek kilkuset psychicznie chorych. "Tojest wasz nowy dom" - oznajmia dowódca akcji. Relacja z "Tygodnika": "Ołtarze z kaplicy wyrzucono do chlewu, a na ścianie w pośpiechu przykręcono tablicę: ťSzpital psychiatryczny w Górnej Grupie powiat ŚwiecieŤ". Tak zniknął klasztor, a powstała filia największego w Polsce szpitala psychiatrycznego.
Dzień pożaru, szósta rano Piątek, 31 października 1980 roku, świt. Powoli wstaje chłodny, chmurny dzień. Jutro Wszystkich Świętych. Kolejki mężczyzn w pomiętych piżamach ustawiają się do nieprzykrytych niczym kubłów służących za ubikację. Przez kilka minut kolejka posuwa się szybko, potem przerwa - ktoś musi wyjść na podwórze i wylać wiadro. Chorzy mieszkają na drugim i trzecim piętrze ciężkiego poklasztornego gmachu. Na każdym z pięter ten sam układ i przeznaczenie sal: jedna duża sypialnia na 50 osób (faktycznie śpi tu dużo więcej chorych) i trzy małe, w których powinno być po kilkunastu pacjentów, jest zaś przeszło 20. Łóżka ustawione jedne przy drugich, tak szczelnie, że praktycznie nie ma przejścia. Żadnych szafek, bo i tak by się nie zmieściły. Chorzy trzymają odzież w kupkach na łóżkach. Brudno. Okien nigdy się nie otwiera. Za salami sypialnymi tzw. Sala dzienna, gabinet zabiegowy, stołówka, dalej łazienka i ubikacja tylko dla personelu. Potem kuchenka i - na samym końcu - gabinet lekarski oraz pokój dla pielęgniarek. Dopiero stamtąd można wyjść na zewnątrz klatką schodową. Na parterze i pierwszym piętrze - administracja. Boczne skrzydło zajmują mieszkania personelu odgrodzone od części szpitalnej grubym murem. Z tych mieszkań też można łatwo wyjść na dziedziniec - mają własną klatkę schodową. Za czasów pobytu misjonarzy w ścianie dzielącej schody od pomieszczeń dla chorych były drzwi, potem je zamurowano. Chodziło o wytłumienie hałasu, który przeszkadzał pracownikom i ich rodzinom. - Pacjenci krzyczeli, kiedy podłączano ich pod prąd - wyjaśnia doktor Michorzewski. - Elektrowstrząsy były na porządku dziennym. Fenactil, najpopularniejszy lek usuwający bezsenność i urojenia był za drogi. A przecież ten sam efekt można osiągnąć, przystawiając do głowy dwie elektrody z napięciem 110 voltów. Ubocznym efektem takiej kuracjibył natychmiastowy atak padaczki. Pacjent rzucał się po całym gabinecie i krzyczał. - Czasem trzeba było jakiegoś chorego prądem, bo bez tego nie szło ujechać - wspomina Maks Kulaszewski, który w szpitalu przepracował kilkanaście lat jako salowy. - No, ale jakby pan inaczej uspokoił szalejącego chłopa ponad sto kilo wagi?
Dzień pożaru - przed południem Nadchodzi pora śniadania. - Ci bardziej chorzy jedli śniadanie w łóżkach, ci mniej upośledzeni w stołówce - mówi Kulaszewski, dziś 80-letni staruszek. - Najczęściej jedli zacierki na mleku, do tego chleb, margaryna, zdarzała się kiełbasa albo żółty ser. Nigdy nie brakowało marmolady, ją mogli jeść do woli. Po śniadaniu sprawniejsi szli do pracy, mniej sprawni - do sali dziennej. - Jak była ładna pogoda, siedzieli w parku - opowiada były salowy. - Jak padało, to w sali dziennej grali sobie w szachy, warcaby i karty. Jak coś akurat dawali w telewizji ciekawego, to oglądali, ale rzadko. Ci mniej chorzy pracowali u gospodarzy w okolicy. Mój ojciec miał jednego. W polu robił nim od świtu do zmroku. To nie było tak całkiem w porządku, to wykorzystywanie pacjentów, ale z drugiej strony chociaż na papierosy sobie nagrzebali. - Ta praktyka miała ładną nazwę: ergoterapia, czyli leczenie przez pracę - opowiada doktor Michorzewski. - W rzeczywistości chorzy byli nieraz wykorzystywani. Było nawet takie powiedzonko: "Jeden wariat, pół traktora". Zgodnie z prawem chory nie mógł zarabiać więcej niż "70 procent pensji wykwalifikowanego pracownika PGR". Pielęgniarki za pieniądze od chłopów kupowały chorym papierosy, ewentualnie coś z odzieży. Pamiętam jedną ze swoich wizyt w Górnej Grupie pod koniec lat siedemdziesiątych. Chorzy leżeli brudni, w drelichach, w takiej wielkiej sali, na podłodze. Część spała, część odpoczywała, patrząc nieruchomo w sufit. "Co się dzieje?" - spytałem kolegę lekarza. Wyjaśnił: "Leżą tutaj, żeby nie pobrudzić pościeli i nie zasmrodzić sal. Jeszcze z godzinę poleżą i się umyją - już do spania. Po co dwa razy mają się myć?".
Tu nie tylko wariaci byli Kim byli pacjenci szpitala w Górnej Grupie? Doktor Michorzewski: - Najczęściej to były osoby ciężko chore, opuszczone przez rodziny. Stali mieszkańcy szpitala nigdy niewracający do domów, niewyjeżdżający nawet za granicę wioski. Mieszkali tu od zawsze i do śmierci. Kulaszewski: - Pamiętam wielu. To nie całkiem wariaci byli. Przysyłali nam też normalnych, a dlaczego, nie wiem. Dla przykładu był milicjant, co zabił swoją żonę. Mówił, że do więzienia nie chcieli go posłać, bo się bali, że go więźniowie zabiją, a jakąś karę musiał ponieść. Należał do grupy pracującej u gospodarzy. Było też dwóch braci z Borów Tucholskich, zupełnie normalnych, z pozoru przynajmniej, jeden nawet kiedyś pracował jako księgowy. Ostatni raz widziałem go w czasie pożaru. Jak się zwalił sufit pierwszego piętra, to w tej dziurze zwisał on - nieżywy, z rozdartym o jakieś dechy bokiem. Sam go stamtąd ściągałem. Ksiądz Czachorek: - Jeden z lekarzy pracujących w Górnej Grupie przyjechał tutaj po latach na długą rozmowę podsumowującą całe swoje życie. Zwierzył mi się wtedy: "Proszę księdza, ty nie tylko wariaci byli, ale i tacy, z których musieliśmy robić wariatów. Służba zdrowia z wieloma nie mogła sobie poradzić. To byli na przykład tacy różni, których nie dało się wtłoczyć w ramy systemu, niekoniecznie opozycjoniści, po prostu nonkonformiści różni. Także różnej maści dziwacy i wioskowe głuptasy - bez wykształcenia, lekko upośledzeni. Przy dobrej pracy terapeutycznej mogliby bez przeszkód żyć w społeczeństwie. Ale kto wtedy słyszał o terapii? W Górnej Grupie ich upośledzenie szybko się pogłębiało. Elektrowstrząsy, psychotropy. Efekt zawsze ten sam: po dwóch-trzech latach ci ludzie zmieniali się nie do poznania. Nie było mowy o żadnym leczeniu, to była powolna degradacja".
Dzień pożaru - popołudnie i wieczór Pora obiadu. Jedzenie podaje się w dwóch turach. Pierwsi jedzą ci mniej sprawni w łóżkach. Ci, którzy radzą sobie lepiej, siadają w stołówce. - Zupa nie była za gęsta, ale kto w tamtych czasach jadł gęstą zupę? - pyta Kulaszewski. - Krupnik i pomidorówka - te dwie zupy najczęściej dostawali, drugie danie nie zawsze było, zależy od czasów. Ale w niedzielę bez wyjątku oprócz zupy podawano sos i mięso. Zdarzało się, że ktoś z domu placek przyniósł, to i na coś słodkiego się załapali, a i nasze kucharki czasem coś upiekły. Ci, którzy pracowali we wsi, jedli u rolników. Głodny nikt nie chodził. W dzień pożaru to chyba pomidorowa była. Popołudnie nie różni się od przedpołudnia - siedzenie w sali dziennej. Na spacer do parku nikt tego dnia nie idzie - już o czwartej po południu łapie ostry mróz, do tego wiatr strącający ostatnie liście z drzew. Cztery pielęgniarki - dwie Grażyny, Bożena i Teresa - spotykają się na dworcu PKS w Grudziądzu o wpół do dziewiątej. Przytupują, czekając na autobus do Świecia, który zabierze je do Górnej Grupy. Grażyny i Bożena skończyły szkołę pielęgniarską przed czterema miesiącami. Tylko Teresa ma jakieś doświadczenie - pracuje w byłym klasztorze od pięciu lat. Tej nocy pod opieką czterech młodych dziewczyn zostanie całe trzecie piętro: 125 najciężej chorych mężczyzn. Doktor Michorzewski: - Od zawsze problemem szpitala była za mała liczba personelu i - nie oszukujmy się - niskie kwalifikacje. Opiekunki i pielęgniarki miały często jedynie podstawowe wykształcenie i ukończony jakiś kurs. To byli prości ludzie ze wsi, bez pojęcia o chorobie psychicznej i o potrzebach chorych. A także o tym, jak zachować się w razie niebezpieczeństwa. PKS wyjeżdża z Grudziądza o 20.40. Chwilę po 21 dziewczyny wysiadają w Górnej Grupie. Przechodzą przez ruchliwą szosę z Torunia do Gdańska, potem brną przez zamarznięte błoto. Po pięciu minutach są już w szpitalu. Grażyna I: - Jak zwykle dyżur zaczęłyśmy od obchodu. Było spokojnie, a pacjenci spali. W jednej z sal zauważyłam brak kontaktu w gniazdku od prądu. Sterczały dwa wystające przewody. Niedawno nie było kontaktu w innej sali, teraz w tamtej był, a w tej nie. Pomyślałam, że to pensjonariusze się zabawiali w elektryków, i jeszcze, że trzeba to będzie odnotować w książce raportów. Grażyna II: - Zaraz po obchodzie usiadłam przed salą dla epileptyków. Coś czytałam. Jeden pacjent się zmoczył, to go przebrałam. Bożena: - Tej nocy pacjenci jakoś tak twardo spali. Na tym oddziale to nie było normalne. Wielu z nich cierpiało na bezsenność. Pomyślałam: "cisza przed burzą". Oczywiście nie miałam na myśli tego, co się później stało, tylko że jakaś awantura będzie - no, tak jak to już nieraz w nocy bywało...
Dzień pożaru - późny wieczór Za ścianą dzielącą szpitalny oddział od mieszkań personelu na trzecim piętrze pielęgniarka Gertruda kroi warzywa na sałatkę. - Wróciłam z popołudniówki chwilkę po 20 i wzięłam się od razu do szykowania jedzenia. Dwa dni świąteczne szły. Andrzej Rutkowski, mieszkający po sąsiedzku palacz i konserwator, oglądał film, dziś nie pamięta jaki, tylko tyle, że był ciekawy. - Wróciłem z kotłowni, napaliłem przed nocą. Żona zrobiła kolację. Oglądam i jem, żona siedzi obok. Za oknem coraz większy mróz. Patrzę na termometr, a tam minus dziesięć. Mówię do żony: "Na Wszystkich Świętych futro szykuj. W eleganckiej kreacji wystąpisz na cmentarzu!". W przeciwległym końcu budynku pielęgniarki schodzą na herbatę. Wstawiają wodę na gaz, na stole rozkładają kanapki. Chorzy spokojnie śpią w salach - od oglądającego telewizor palacza dzieli ich ściana. Od pokoju, w którym odpoczywają siostry - pozamykane na klucz grube drzwi. Na korytarzu pod drzwiami siedzi jeden z pacjentów. Kulaszewski: Nazywał się Alkiewicz, ale wszyscy mówili na niego Ali. To był dobry chłopak, tylko miał jeden feler. Palił wszystko, co mógł. Spalił kiedyś nawet swój materac. Piromanem był. Pożar przeżył, wywieźli go do Świecia i tam umarł. Kiedy pielęgniarki kończą posiłek, Ali zjawia się na końcu korytarza Wymachuje rękoma i krzyczy: "Pali się!". Siostry są pewne, że żartuje. Jedna z Grażyn mówi: - Dobra, dobra, Ali, dosyć kawałów.
Ostatnia godzina dnia Ali nie żartował. Pielęgniarka Gertruda: - Na chwilę zgasło światło, zapaliło się, znów zgasło. To zdarzało się często, nie byłam zaskoczona. Tym bardziej że mróz z minuty na minutę był większy. Kroiłam sałatkę dalej. Palacz Rutkowski: - Energetyka często nawalała, a w psychiatryku musi być przecież prąd, jak w więzieniu. Więc mieliśmy agregat, ja go obsługiwałem. Trzeba było przy nim siedzieć, jak chodził. Światło zamigało, to mówię do żony: "Nici ze spania. Całą noc przesiedzę przy agregacie". I zacząłem wkładać kozaki. Gertruda: - Do mieszkania wpadła Okonkowa z drugiego piętra. Bez pukania, to już wiedziałam, że coś poważnego się stało. Krzyczy od progu, że dym czuć. Kiedy wyszłyśmy na klatkę, już ledwo było coś widać. Usłyszałam zza ściany głośne jęki. Była 23.15 - Pobiegłem do piwnicy po kilof, żeby rozwalić to zamurowane przejście w ścianie, które nas dzieliło od pacjentów - mówi Rutkowski. - Wszyscy z naszej części budynku zbiegli na dół schodami. Żona i sąsiadki wzięły pod pachę wszystko, co cenniejsze, i wyleciały z tym na podwórze. A ja zacząłem niszczyć kilofem ten nasz mur graniczny. W tym samym czasie cztery siostry dyżurne kończą jedzenie kanapek w przeciwległym, odległym o jakieś 40 metrów skrzydle. Ali ciągle krzyczy, coraz głośniej i natarczywiej powtarza: "Pali się, pali!". Bożena: - W pewnym momencie sama poczułam dym. Krzyknęłam do dziewczyn: "Ali nie żartuje!". Pobiegłyśmy w stronę oddziału. Złapałam za klamkę drzwi jednej z sypialni. Była gorąca. A klucze gdzieś zostały. Przez chwilę, pod drzwiami, słyszałam, jak chorzy jęczą i tak jakby trzepoczą się na podłodze. Ale dymu było w korytarzu coraz więcej i więcej. I wycofałyśmy się. Salowy Kulaszewski, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Górnej Grupie, kładł się do łóżka w swoim gospodarstwie. - Jeszcze nie spałem. Słyszę za oknem jakieś poruszenie. Do szpitala miałem z domu trzysta metrów. Wychodzę przed dom i widzę łunę nad szpitalem. Budzę brata. Razem biegniemy do remizy. Już wyje syrena, zlatują się pierwsze chłopy. Dzwonimy do Świecia, Grudziądza, Bydgoszczy. Wsiadamy w żuka i pędzimy na miejsce. Podjeżdżamy: trzecie piętro i strych w części dla chorych już w ogniu. Ogień trawi zamknięte drzwi, kilkudziesięciu chorych z trzeciego piętra wydostaje się na korytarz. Biegną na dół. Piętro niżej kłębią się pacjenci z drugiej kondygnacji. Nie ma prądu, coraz trudniej oddychać, ludzie krzyczą, tratują się nawzajem, próbując uciec na dziedziniec. Pielęgniarka Ewa, która miała wtedy dyżur na pierwszym piętrze, wspomina: - Usłyszałam krzyk dziewczyn z góry. Pomyślałam, że pacjenci znowu się pobili. Hałas był jednak coraz większy i większy. Mówię sobie: "A może oni biją dziewczyny?". W dodatku nie było już światła. Wzięłam ze sobą latarkę. Ruszyłam do drzwi. Kiedy je otworzyłam - buchnął dym. Wśród tych kłębów zobaczyłam, jak kilku płonących żywcem mężczyzn biegnie w moją stronę, przeraźliwie krzycząc. Jeszcze przed północą do szpitala dociera siedem zastępów straży pożarnej. Wodę czerpią ze stawu w szpitalnym parku. Ale ta szybko się kończy - staw jest zamulony i zawalony śmieciami. Od lat nikt o niego nie dba. Trzeba czekać na beczkowozy. Jan Kalinowski, dyrektor domu kultury w Górnej Grupie, opowiada jak przebiegała akcja. - Na potrzeby propagandy mówiło się tylko o bohaterskich strażakach, którzy z narażeniem życia ratowali chorych. Jeden ze starszych mieszkańców wsi opowiedział mi kiedyś dokładnie o tym "bohaterstwie". Dzień przed Wszystkich Świętych prawie w każdym domu byli goście i przed 23 mało kto był trzeźwy. Potykali się o węże, strumień wody ich prowadził, zdarzali się też tacy, co nie pamiętali następnego dnia rano, że się paliło. Były salowy nie zgadza się. - Pewnie byli i tacy. Ale wie pan, jakie tłumy tu się stawiły? Część z ciekawości, część do pomocy. Różny element się mógł przywlec. Myśmy się ciężko napracowali. A w nagrodę sam przewodniczący Rady Państwa nam medale przyznał. Pamiętam wręczenie w Bydgoszczy. Przemówienia, kwiaty, a po wszystkim uroczysty obiad. Tymczasem mija północ z 31 października na 1 listopada. Ogień zajmuje dach. Wewnątrz płonącego budynku ciągle są ludzie. Strażacy nie mogą się do nich dostać - ogień nie pozwala podejść. Wody wciąż brakuje. Za to na placu przed szpitalem parkują ciężarówki z żołnierzami z Chełmna, Świecia, Grudziądza i Bydgoszczy. Alarm ogłosiły Milicja Obywatelska i ORMO. Do tego coraz więcej gapiów - mimo narastającego mrozu ciekawscy przyjeżdżają aż z Grudziądza, gdzie świetnie widać łunę. Plac przed gmachem wypełnia ponad tysiąc osób. Wśród nich są też chorzy, których udało się uratować. Bez butów, w zaplamionych sadzą piżamach, niektórzy okryci nadpalonymi kocami. W niezajętym ogniem skrzydle budynku już szykowane są dwie sale na zwłoki. Bo ludzie wciąż umierają: tłum na placu słyszy krzyki dochodzące spomiędzy buchających oknami płomieni. Zawala się dach i stropy pomiędzy piętrami. Wreszcie jest woda. Kulaszewski: - Kiedy tylko przygasło, weszliśmy do pierwszej sali. Znaleźliśmy tam 26 ciał. Próbowali uciekać, bo prawie wszyscy leżeli pod drzwiami. Poznałem wielu, mimo że byli jak węgiel. Niektórzy nawet nie wstali z łóżek, chociaż te powyginały się od gorąca. Owijaliśmy ciała w prześcieradła albo w worki foliowe, co podeszło. Znosiliśmy je na dół, do sali, z której ładowali je na ciężarówki. Wywieźli ciała do Bydgoszczy na sekcję. W pożarze zginęło 52 chorych. Jeden w drodze do szpitala.
A po nocy przychodzi dzień Jeszcze w nocy na miejscu stawiają się partyjni notable: sekretarz wojewódzki, wojewoda bydgoski, prokurator wojewódzki, działacze powiatowi. Następnego dnia rano przylatuje helikopterem wicepremier Henryk Kisiel oraz wiceminister zdrowia Tadeusz Szelachowski. Zaczynają się trzy śledztwa: jedno prowadzone przez prokuraturę, drugie przez komisję wojewody, trzecie przez komisję rządową. Komisje nie wyjaśniają, kto osobiście odpowiada za pożar. Milicja rozpatruje krótko hipotezę podpalenia, którego miałby się dopuścić mający skłonności piromańskie Ali. Nie ma jednak na to żadnych dowodów i "wersja operacyjna" zostaje porzucona. Ostatecznie Prokuratura Wojewódzka z Bydgoszczy sporządza akt oskarżenia przeciwko zastępcy dyrektora szpitala do spraw ekonomiczno-finansowych Janowi Górskiemu i przeciw kierownikowi działu administracyjno-gospodarczego Mieczysławowi Chyle. Obaj są oskarżeni "o zaniedbanie służbowych obowiązków" w związku z ustawą o ochronie przeciwpożarowej. Grozi im do pięciu lat więzienia. Proces rozpoczyna się jesienią 1981 roku. Górski, który po pożarze przeszedł na emeryturę, umiera w trakcie postępowania, Chyla (też już nie żyje) - zostaje uniewinniony. Akta sprawy już zmielono; minęło przepisowe 20 lat. Maks Kulaszewski: - Budynki po szpitalu stały i niszczały aż do 1989 roku, kiedy nowa władza oddała ruiny misjonarzom. Ksiądz Czachorek: - Wróciliśmy, historia zatoczyła koło.
Najlepszy komentarz (83 piw)
K................n
• 2012-08-06, 20:11
No bez tego by tutaj nie wypadało...
a więc...
a więc...
Najlepszy komentarz (69 piw)
xgregor
• 2012-07-30, 18:27
U nich downy siedzą w wariatkowie, u nas grają w serialach
"Na początku kwietnia wybrałem się do Opuszczonego szpitala neurologicznego z oddziałem psychiatrycznym w Gdańsku. Dzień wcześniej zrobiło się głośno o tym miejscu przez innego fotografa który nahałasował, wtedy zleciały się media i afera w związku z dokumentacją pacjentów itd itp. Miejsce zostało zamknięte. Jedno okno w piwnicy natomiast, nie zostało dokładnie zabite. Mimo że gwoździe miały 15cm, udało się dostać do środka. Podczas gdy byłem na strychu, ochrona zauważyła wyłamane okno i postanowiła je z powrotem zabić gwoździami. Całe szczęście udało się wyjść."
Najlepszy komentarz (35 piw)
Colossus
• 2012-07-07, 17:24
Trochę się tam pozmieniało od mojej ostatnie wizyty.
"Zdrowy w chorym otoczeniu'' - tak brzmiał tytuł pracy prof. Rosenhana, opublikowanej w magazynie naukowym "Science''. Mowa w niej o ośmiu uczestnikach niebywałego dotąd eksperymentu, który po opublikowaniu nieźle wstrząsnął psychiatrią.
Prof. David Rosenhan był amerykańskim profesorem psychologii na Uniwersytecie Stanford i już w 1968 roku jako 40-latek zadał sobie pytanie, czy rzeczywiście istnieje różnica pomiędzy byciem ,,normalnym'' i kimś potocznie nazywanym ,,wariatem''. Aby poszukać odpowiedzi na to pytanie zorganizował on 4-letnie badania, które przeszły do historii psychologii, jako „Eksperyment Rosenhana”. W tej iście szerlokoholmskiej pracy towarzyszyło mu 7 osób (czterech mężczyzn i trzy kobiety): trzech psychologów, jeden lekarz pediatra, student psychologii, malarz i gospodyni domowa. Francuski filozof Michel Foucault po zakończeniu badań życzył Rosenhanowi ,,Nagrody Nobla za humor naukowy''...
Plan Rosenhana wydawał się w miarę prosty i miał odpowiedzieć na pytanie, jak długo psychiatria będzie potrzebowała aby orzec, że w przypadku tej ósemki ma do czynienia z ,,normalnymi'' ludźmi, którzy faktycznie nigdy wcześniej nie mieli żadnych form tzw. zaburzeń psychicznych. ,,To pytanie nie jest ani niepotrzebne, ani zwariowane'' napisze on później we wspomnianej publikacji. ,,Nawet jeżeli jesteśmy osobiście przekonani, że potrafimy rozgraniczyć, co jest normalne, a co nienormalne, to nie ma na to przekonywujących dowodów.''
Co prawda Księga Diagnostyczna (DSM) Zjednoczenia Psychiatrów Amerykańskich dzieli pacjentów na kategorie według symptomów, co ma umożliwić odróżnienie osoby zdrowej od ,,chorej psychicznie'', ale w Rosenhanie pojawiło i umocniło się zwątpienie w sens tak stawianych diagnoz. Stwierdził on, że ,,choroba psychiczna'' nie jest diagnozowana na bazie obiektywnych symptomów, a na subiektywnym postrzeganiu ,,pacjenta'' przez obserwującego lekarza. Wierzył, że do rozjaśnienia problemu przyczyni się właśnie jego eksperyment, w którym sprawdzone będzie, czy ludzie nigdy nie cierpiący na żadne ,,choroby psychiczne'' zostaną w szpitalu rozpoznane, jako zdrowe i jeśli tak, to na jakiej zasadzie to się odbędzie.
Przygotowania do eksperymentu
wyglądały zawsze tak samo: pan profesor oraz współuczestnicy projektu przez kilka dni nie myli zębów, panowie się nie golili, następnie pseudopacjenci ubierali się w nieco przybrudzone ciuchy, pod fałszywym nazwiskiem umawiali telefonicznie z wybraną kliniką psychiatryczną i krótko po tym pojawiali się tam twierdząc podczas przyjęcia, że... słyszą głosy. Było to oczywiście nieprawdą, tak jak nieprawdziwe były podane przez nich nazwiska i zawody. Mało tego, nawet opisywane przez pseudopacjentów ,,głosy'' nie miały odniesienia do znanych w psychiatrii opisów, gdyż nie ma głosów ,,pustych'', ,próżnych'' i ,,głuchych'', jak to z premedytacją przedstawili uczestnicy eksperymentu w pierwszej rozmowie z lekarzem...
Po diagnozie, która w siedmiu przypadkach brzmiała ,,schizofrenia'', a w jednym ,,zespół depresyjno-maniakalny'', nasi ,,pacjenci'' zaczynali zachowywać się już tak, jak na co dzień w normalnym życiu, o głosach więcej nie wspominali, przestrzegali regulaminu, byli kooperatywni wobec lekarzy i personelu oraz mili i rzeczowi w swoich wypowiedziach. Ich zadaniem było przecież jak najszybsze przekonanie lekarzy i personelu szpitalnego o swoim zdrowiu psychicznym i wyjście z kliniki bez pomocy z zewnątrz.
Jak się szybko okazało ich wzorowe zachowanie nie zmieniło niestety postaci rzeczy, a raz wypowiedziana diagnoza okazała się już nieodłączną i stygmatyzującą etykietą pacjenta. Naukowcy z niepokojem obserwowali nagminnie pojawiającą się psychiczną i fizyczną brutalność personelu wobec hospitalizowanych. Eksperyment okazał się więc już w początkowej fazie bardzo niebezpieczny, przez co część jego uczestników poczuła wyraźny strach ,,przed pobiciem lub gwałtem''. W efekcie tych pierwszych doświadczeń do projektu dokooptowano prawnika, z którym ustalono plan ewentualnego działania na wypadek okaleczenia lub śmierci któregoś z uczestników eksperymentu i dopiero wtedy grupa ,,ruszyła'' na kolejne kliniki. Ogólnie eksperyment przeprowadzono w 12 szpitalach, po części tych starszych, o ściśle konwencjonalnym podejściu do ,,pacjenta'', a po części w nowoczesnych, nastawionych badawczo.
Nikogo nie rozpoznano, jako zdrowego
a pobyt w szpitalach psychiatrycznych trwał średnio blisko 3 tygodnie (od 7 do 52 dni). W czasie eksperymentu pseudopacjenci otrzymali 2100 różnych leków antypsychotycznych, które po kryjomu wypluwali; były to różne preparaty na za każdym razem te same objawy. Grupie badaczy aż niewiarygodny wydawał się fakt braku zainteresowania ze strony lekarzy i personelu, którzy ,,przechodzą koło człowieka, jakby go nie było''. Okazało się, że po raz wypowiedzianej diagnozie nikt już nie traktuje pacjenta, jak człowieka, a jego zachowania, jakie by nie były, będą już zawsze odbierane, jako symptom ,,choroby psychicznej''. Notatki na przykład, które początkowo nasi pseudopacjenci robili w tajemnicy i szmuglowali poza szpital, już po krótkim czasie mogły być czynione bez kamuflażu, gdyż ani lekarze, ani obsługa szpitala się tym nie interesowali. Z raportów szpitalnych wynikało później, że ciągłe prowadzenie notatek było jednym z symptomów choroby psychicznej.
Nie wyjdziesz, aż się nie przyznasz!
Rosenhan w swoim eksperymencie podkreśla szczególny problem władzy psychiatrii nad ,,pacjentem''. Zdiagnozowanie u pseudopacjentów (w jednej rozmowie!) ,,schizofrenii'' oznaczało nieuchronne zaszufladkowanie ich, utratę podstawowych praw i od tego momentu nie tylko każde ich (bądź co bądź normalne) zachowanie było interpretowane już, jako choroba, ale do diagnozy dopasowywany był cały ich życiorys! Jeden z uczestników eksperymentu odnotował pół żartem pół serio, że w klinice miał poczucie ,,bycia niewidzialnym'', gdyż statystycznie 71 proc. psychiatrów i 88 proc. sióstr i sanitariuszy w ogóle nie reagowało na proste pytania, które zadawał im w ciągu dnia, jako ,,pacjent'', a jeśli była jakakolwiek reakcja to wyglądało to tak, jak w poniższym przykładzie:
Pacjent: Przepraszam, panie doktorze... Mógłby mi pan powiedzieć, kiedy będę mógł skorzystać z możliwości spaceru w ogrodzie?
Lekarz: Dzień dobry Dave. Jak się pan dzisiaj czuje? (Lekarz odchodzi nie czekając na odpowiedź...)
Samo wyjście ze szpitala psychiatrycznego okazało się w każdym przypadku niemożliwe bez przyznania się ,,pacjenta'' do tego, że... jest chory. Dopiero po takim określeniu się nasi pseudopacjenci opuszczali szpitale. Dodajmy tylko, iż nie, jako ,,zdrowi'', ale ze zdiagnozowaną ,,schizofrenią w remisji'' (czyli zaleczoną na pewien czas)...
Wielkie oburzenie psychiatrii konwencjonalnej
jakie wybuchło po upublicznieniu badań Rosenhana przyniosło za sobą niespodziewanie drugą fazę eksperymentu, przy czym pierwsza jego część została odrzucona przez rozzłoszczonych psychiatrów, jako ,,wybrakowana metodycznie''. Dyrekcja jednego ze szpitali psychiatrycznych stwierdziła wtedy w debacie publicznej, że ,,w naszej klinice coś takiego nie mogłoby mieć miejsca'', na co Rosenhan odpowiedział eleganckim wyzwaniem na pojedynek obiecując, że na przestrzeni następnych 3 miesięcy wyśle tam swoich pseudopacjentów.
Trzy miesiące później, kiedy doszło do weryfikacji drugiej fazy „Eksperymentu Rosenhana'' okazało się, że wyzwany na pojedynek szpital ze 193 ogólnie przyjętych w tym czasie pacjentów określił 41, jako podejrzanych o bycie pseudopacjentami Rosenhana i kolejnych 42, jako zdemaskowanych pseudopacjentów. Tylko, że druga faza projektu prof. Rosenhana polegała na tym, jak się okazało, że... nikogo tam nie wysłał...
Źródło: eioba.pl/a/2asu/eksperyment-rosenhana-jak-latwo-zostac-schizofrenikiem
Prof. David Rosenhan był amerykańskim profesorem psychologii na Uniwersytecie Stanford i już w 1968 roku jako 40-latek zadał sobie pytanie, czy rzeczywiście istnieje różnica pomiędzy byciem ,,normalnym'' i kimś potocznie nazywanym ,,wariatem''. Aby poszukać odpowiedzi na to pytanie zorganizował on 4-letnie badania, które przeszły do historii psychologii, jako „Eksperyment Rosenhana”. W tej iście szerlokoholmskiej pracy towarzyszyło mu 7 osób (czterech mężczyzn i trzy kobiety): trzech psychologów, jeden lekarz pediatra, student psychologii, malarz i gospodyni domowa. Francuski filozof Michel Foucault po zakończeniu badań życzył Rosenhanowi ,,Nagrody Nobla za humor naukowy''...
Plan Rosenhana wydawał się w miarę prosty i miał odpowiedzieć na pytanie, jak długo psychiatria będzie potrzebowała aby orzec, że w przypadku tej ósemki ma do czynienia z ,,normalnymi'' ludźmi, którzy faktycznie nigdy wcześniej nie mieli żadnych form tzw. zaburzeń psychicznych. ,,To pytanie nie jest ani niepotrzebne, ani zwariowane'' napisze on później we wspomnianej publikacji. ,,Nawet jeżeli jesteśmy osobiście przekonani, że potrafimy rozgraniczyć, co jest normalne, a co nienormalne, to nie ma na to przekonywujących dowodów.''
Co prawda Księga Diagnostyczna (DSM) Zjednoczenia Psychiatrów Amerykańskich dzieli pacjentów na kategorie według symptomów, co ma umożliwić odróżnienie osoby zdrowej od ,,chorej psychicznie'', ale w Rosenhanie pojawiło i umocniło się zwątpienie w sens tak stawianych diagnoz. Stwierdził on, że ,,choroba psychiczna'' nie jest diagnozowana na bazie obiektywnych symptomów, a na subiektywnym postrzeganiu ,,pacjenta'' przez obserwującego lekarza. Wierzył, że do rozjaśnienia problemu przyczyni się właśnie jego eksperyment, w którym sprawdzone będzie, czy ludzie nigdy nie cierpiący na żadne ,,choroby psychiczne'' zostaną w szpitalu rozpoznane, jako zdrowe i jeśli tak, to na jakiej zasadzie to się odbędzie.
Przygotowania do eksperymentu
wyglądały zawsze tak samo: pan profesor oraz współuczestnicy projektu przez kilka dni nie myli zębów, panowie się nie golili, następnie pseudopacjenci ubierali się w nieco przybrudzone ciuchy, pod fałszywym nazwiskiem umawiali telefonicznie z wybraną kliniką psychiatryczną i krótko po tym pojawiali się tam twierdząc podczas przyjęcia, że... słyszą głosy. Było to oczywiście nieprawdą, tak jak nieprawdziwe były podane przez nich nazwiska i zawody. Mało tego, nawet opisywane przez pseudopacjentów ,,głosy'' nie miały odniesienia do znanych w psychiatrii opisów, gdyż nie ma głosów ,,pustych'', ,próżnych'' i ,,głuchych'', jak to z premedytacją przedstawili uczestnicy eksperymentu w pierwszej rozmowie z lekarzem...
Po diagnozie, która w siedmiu przypadkach brzmiała ,,schizofrenia'', a w jednym ,,zespół depresyjno-maniakalny'', nasi ,,pacjenci'' zaczynali zachowywać się już tak, jak na co dzień w normalnym życiu, o głosach więcej nie wspominali, przestrzegali regulaminu, byli kooperatywni wobec lekarzy i personelu oraz mili i rzeczowi w swoich wypowiedziach. Ich zadaniem było przecież jak najszybsze przekonanie lekarzy i personelu szpitalnego o swoim zdrowiu psychicznym i wyjście z kliniki bez pomocy z zewnątrz.
Jak się szybko okazało ich wzorowe zachowanie nie zmieniło niestety postaci rzeczy, a raz wypowiedziana diagnoza okazała się już nieodłączną i stygmatyzującą etykietą pacjenta. Naukowcy z niepokojem obserwowali nagminnie pojawiającą się psychiczną i fizyczną brutalność personelu wobec hospitalizowanych. Eksperyment okazał się więc już w początkowej fazie bardzo niebezpieczny, przez co część jego uczestników poczuła wyraźny strach ,,przed pobiciem lub gwałtem''. W efekcie tych pierwszych doświadczeń do projektu dokooptowano prawnika, z którym ustalono plan ewentualnego działania na wypadek okaleczenia lub śmierci któregoś z uczestników eksperymentu i dopiero wtedy grupa ,,ruszyła'' na kolejne kliniki. Ogólnie eksperyment przeprowadzono w 12 szpitalach, po części tych starszych, o ściśle konwencjonalnym podejściu do ,,pacjenta'', a po części w nowoczesnych, nastawionych badawczo.
Nikogo nie rozpoznano, jako zdrowego
a pobyt w szpitalach psychiatrycznych trwał średnio blisko 3 tygodnie (od 7 do 52 dni). W czasie eksperymentu pseudopacjenci otrzymali 2100 różnych leków antypsychotycznych, które po kryjomu wypluwali; były to różne preparaty na za każdym razem te same objawy. Grupie badaczy aż niewiarygodny wydawał się fakt braku zainteresowania ze strony lekarzy i personelu, którzy ,,przechodzą koło człowieka, jakby go nie było''. Okazało się, że po raz wypowiedzianej diagnozie nikt już nie traktuje pacjenta, jak człowieka, a jego zachowania, jakie by nie były, będą już zawsze odbierane, jako symptom ,,choroby psychicznej''. Notatki na przykład, które początkowo nasi pseudopacjenci robili w tajemnicy i szmuglowali poza szpital, już po krótkim czasie mogły być czynione bez kamuflażu, gdyż ani lekarze, ani obsługa szpitala się tym nie interesowali. Z raportów szpitalnych wynikało później, że ciągłe prowadzenie notatek było jednym z symptomów choroby psychicznej.
Nie wyjdziesz, aż się nie przyznasz!
Rosenhan w swoim eksperymencie podkreśla szczególny problem władzy psychiatrii nad ,,pacjentem''. Zdiagnozowanie u pseudopacjentów (w jednej rozmowie!) ,,schizofrenii'' oznaczało nieuchronne zaszufladkowanie ich, utratę podstawowych praw i od tego momentu nie tylko każde ich (bądź co bądź normalne) zachowanie było interpretowane już, jako choroba, ale do diagnozy dopasowywany był cały ich życiorys! Jeden z uczestników eksperymentu odnotował pół żartem pół serio, że w klinice miał poczucie ,,bycia niewidzialnym'', gdyż statystycznie 71 proc. psychiatrów i 88 proc. sióstr i sanitariuszy w ogóle nie reagowało na proste pytania, które zadawał im w ciągu dnia, jako ,,pacjent'', a jeśli była jakakolwiek reakcja to wyglądało to tak, jak w poniższym przykładzie:
Pacjent: Przepraszam, panie doktorze... Mógłby mi pan powiedzieć, kiedy będę mógł skorzystać z możliwości spaceru w ogrodzie?
Lekarz: Dzień dobry Dave. Jak się pan dzisiaj czuje? (Lekarz odchodzi nie czekając na odpowiedź...)
Samo wyjście ze szpitala psychiatrycznego okazało się w każdym przypadku niemożliwe bez przyznania się ,,pacjenta'' do tego, że... jest chory. Dopiero po takim określeniu się nasi pseudopacjenci opuszczali szpitale. Dodajmy tylko, iż nie, jako ,,zdrowi'', ale ze zdiagnozowaną ,,schizofrenią w remisji'' (czyli zaleczoną na pewien czas)...
Wielkie oburzenie psychiatrii konwencjonalnej
jakie wybuchło po upublicznieniu badań Rosenhana przyniosło za sobą niespodziewanie drugą fazę eksperymentu, przy czym pierwsza jego część została odrzucona przez rozzłoszczonych psychiatrów, jako ,,wybrakowana metodycznie''. Dyrekcja jednego ze szpitali psychiatrycznych stwierdziła wtedy w debacie publicznej, że ,,w naszej klinice coś takiego nie mogłoby mieć miejsca'', na co Rosenhan odpowiedział eleganckim wyzwaniem na pojedynek obiecując, że na przestrzeni następnych 3 miesięcy wyśle tam swoich pseudopacjentów.
Trzy miesiące później, kiedy doszło do weryfikacji drugiej fazy „Eksperymentu Rosenhana'' okazało się, że wyzwany na pojedynek szpital ze 193 ogólnie przyjętych w tym czasie pacjentów określił 41, jako podejrzanych o bycie pseudopacjentami Rosenhana i kolejnych 42, jako zdemaskowanych pseudopacjentów. Tylko, że druga faza projektu prof. Rosenhana polegała na tym, jak się okazało, że... nikogo tam nie wysłał...
Źródło: eioba.pl/a/2asu/eksperyment-rosenhana-jak-latwo-zostac-schizofrenikiem
Najlepszy komentarz (30 piw)
regal
• 2012-06-26, 16:54
@up Kuracja
Pozytywnie nastawieni ludzie
Najlepszy komentarz (446 piw)
P................n
• 2012-03-20, 6:03
Cała ekipa sadistica
00:09 - Pener666
00:32 - Niebieski
Nie wiem tylko kim jest dżentelmen z końca filmiku...
00:09 - Pener666
00:32 - Niebieski
Nie wiem tylko kim jest dżentelmen z końca filmiku...
Fragment wiadomości TVP o mężczyźnie, który został zamknięty w zakładzie psychiatrycznym... sami zobaczcie za co.
Dla tych, których to całkowicie nie interesuje: przewińcie do 2:17 i znajdźcie przekaz podprogowy.
Dla tych, których to całkowicie nie interesuje: przewińcie do 2:17 i znajdźcie przekaz podprogowy.
Najlepszy komentarz (117 piw)
los gienadijos
• 2012-02-22, 22:20
Kurwa co się w tym kraju dzieje?!!!
Pomijam absurd samej sprawy wysiedlania tych ludzi i opieszałości urzędów ale rozwala mnie sprawa nadinterpretacji słów wypowiadanych przez obywatela.
Niedługo za przekleństwo "ja pierdolę" zamkną cię w pudle za próbę gwałtu.
Powiesz "ja się załamię" zostaniesz skierowany na obowiązkowe leczenie ortopedyczne.
Ludzie gdzie my żyjemy?!
Pomijam absurd samej sprawy wysiedlania tych ludzi i opieszałości urzędów ale rozwala mnie sprawa nadinterpretacji słów wypowiadanych przez obywatela.
Niedługo za przekleństwo "ja pierdolę" zamkną cię w pudle za próbę gwałtu.
Powiesz "ja się załamię" zostaniesz skierowany na obowiązkowe leczenie ortopedyczne.
Ludzie gdzie my żyjemy?!
Możliwe,że było, jednak nie mogłem znaleźć.
Zakład psychiatryczny dla osób z średnim upośledzeniem umysłowym. Początkujący lekarz, który nie do końca wie jak zwracać się do podopiecznych, przechodzi przez korytarz i widzi kolesia z piórnikiem na sznurku.
- Co robisz? - pyta
- Wyprowadzam Szarika na spacer
- Ty imbecylu, przecież masz piórnik na sznurku, a nie psa na smyczy, jeszcze jeden taki numer, a czekają Cię przenosiny do zakładu dla tych cięższych przypadków.
Na następny dzień, ten sam lekarz, ten sam korytarz, ta sama osoba z piórnikiem na sznurku.
- I co? Znowu wyprowadzasz Szarika na spacer?
- A skądże, pan jest ślepy? To tylko piórnik na sznurku.
Lekarz przechodzi dalej, a idiota mówi do piórnika:
- Widzisz Szarik, jak go w chuja zrobiliśmy?
Zakład psychiatryczny dla osób z średnim upośledzeniem umysłowym. Początkujący lekarz, który nie do końca wie jak zwracać się do podopiecznych, przechodzi przez korytarz i widzi kolesia z piórnikiem na sznurku.
- Co robisz? - pyta
- Wyprowadzam Szarika na spacer
- Ty imbecylu, przecież masz piórnik na sznurku, a nie psa na smyczy, jeszcze jeden taki numer, a czekają Cię przenosiny do zakładu dla tych cięższych przypadków.
Na następny dzień, ten sam lekarz, ten sam korytarz, ta sama osoba z piórnikiem na sznurku.
- I co? Znowu wyprowadzasz Szarika na spacer?
- A skądże, pan jest ślepy? To tylko piórnik na sznurku.
Lekarz przechodzi dalej, a idiota mówi do piórnika:
- Widzisz Szarik, jak go w chuja zrobiliśmy?
Wpis zawiera treści oznaczone jako przeznaczone dla dorosłych, kontrowersyjne lub niezweryfikowane
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zobligowała nas do oznaczania kategorii wiekowych
materiałów wideo wgranych na nasze serwery. W związku z tym, zgodnie ze specyfikacją z tej strony
oznaczyliśmy wszystkie materiały jako dozwolone od lat 16 lub 18.
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów