18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Strona wykorzystuje mechanizm ciasteczek - małych plików zapisywanych w przeglądarce internetowej - w celu identyfikacji użytkownika. Więcej o ciasteczkach dowiesz się tutaj.
Obsługa sesji użytkownika / odtwarzanie filmów:


Zabezpiecznie Google ReCaptcha przed botami:


Zanonimizowane statystyki odwiedzin strony Google Analytics:
Brak zgody
Dostarczanie i prezentowanie treści reklamowych:
Reklamy w witrynie dostarczane są przez podmiot zewnętrzny.
Kliknij ikonkę znajdującą się w lewm dolnym rogu na końcu tej strony aby otworzyć widget ustawień reklam.
Jeżeli w tym miejscu nie wyświetił się widget ustawień ciasteczek i prywatności wyłącz wszystkie skrypty blokujące elementy na stronie, na przykład AdBlocka lub kliknij ikonkę lwa w przeglądarce Brave i wyłącz tarcze
Główna Poczekalnia (2) Soft Dodaj Obrazki Dowcipy Popularne Losowe Forum Szukaj Ranking
Wesprzyj nas Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 5:32
📌 Konflikt izrealsko-arabski Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 3:27

#schizofrenia

Sacks Olivier - Mężczyzna który pomylił żonę z kapeluszem
s................s • 2014-04-21, 12:21
Książka Oliviera Sackska z 1985 roku, opisująca autentyczne i raczej nietypowe przypadki psychicznych schorzeń. Poniżej fragment:

"Doktor P był wybitnym muzykiem. Śpiewał przez wiele lat w operze, a potem został wykładowcą w miejscowej Akademii Muzycznej. To właśnie tam, w związku ze studentami, zauważono po raz pierwszy jego dziwne zachowanie. Czasem jakiś student zgłaszał się i doktor P nie poznawał go; a dokładniej, nie rozpoznawał jego twarzy. W momencie kiedy student zaczynał mówić, doktor P identyfikował go po głosie. Takich incydentów było coraz więcej; powodowały one zmieszanie, zawstydzenie, lęk — a czasem rozbawienie, ponieważ doktor P nie tylko coraz częściej nie poznawał twarzy, ale także widział je tam, gdzie ich wcale nie było. Na ulicach dobrotliwie poklepywał uliczne hydranty i liczniki parkingowe, biorąc je za dziecięce głowy. Bardzo uprzejmie zwracał się do rzeźbionych gałek na meblach i dziwił się, że mu nie odpowiadają. Początkowo śmiano się z tych cudacznych pomyłek jak z żartów, doktor P też nie zostawał w tyle. Czyż nie miał osobliwego poczucia humoru, nie kochał dowcipów i paradoksów jakby rodem z zeń? Jego wspaniały talent muzyczny błyszczał jak gwiazda. Nie czuł się chory i nigdy przedtem nie miał się lepiej. A te pomyłki były tak niedorzeczne — i tak dowcipne — że trudno było je traktować poważnie. Przypuszczenie, że „coś jest nie w porządku", pojawiło się trzy lata później, kiedy rozwinęła się cukrzyca. Wiedząc, że choroba ta może źle wpływać na wzrok, doktor P udał się do okulisty, który zbadał mu starannie oczy i przeprowadził szczegółowy wywiad. „Pański wzrok jest w porządku — stwierdził lekarz. — Ale są jakieś problemy z tą częścią mózgu, która odpowiada za widzenie. Ja panu nie pomogę, powinien pan pójść do neurologa". W rezultacie doktor P trafił do mnie.

Już po kilku minutach rozmowy z nim wiedziałem, że nie ma nawet śladu otępienia w zwykłym znaczeniu tego słowa. Odznaczał się wielką kulturą i urokiem osobistym, mówił płynnie, miał bogatą wyobraźnię i poczucie humoru. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego skierowano go do naszej kliniki.

A jednak b y ł o w nim coś dziwnego. Mówił zwrócony do mnie, patrząc na mnie, a wciąż czułem, że coś jest nie tak — coś trudnego do określenia. Pomyślałem, że zwraca na mnie swoje uszy, nie oczy. Te, zamiast patrzeć, spoglądać na mnie w normalny sposób, „brać w siebie" mój obraz, znienacka skupiały się a to na moim nosie, a to na moim prawym uchu, jechały w dół do podbródka, skakały w górę do prawego oka — jakby zauważając, czy nawet badając te pojedyncze rysy, ale nie widząc całej twarzy, jej zmieniającej się mimiki, „mnie" jako całości. Nie jestem pewien, czy w tamtej chwili w pełni zdawałem sobie z tego sprawę. Wyczuwałem jedynie coś niepokojąco osobliwego, jakiś brak normalnego wzajemnego oddziaływania na siebie spojrzenia i wyrazu twarzy. Widział mnie, czytał mnie, a jednak...

— Czy coś panu dolega? — spytałem w końcu.

— Nic mi o tym nie wiadomo — odparł z uśmiechem — ale ludzie uważają, że coś niedobrego dzieje się z moimi oczyma.

— Ale czy pan dobrze widzi?

- Tak, ale czasami robię pomyłki.

Wyszedłem z pokoju na chwilę, by porozmawiać z jego żoną. Kiedy wróciłem, doktor P siedział spokojnie, w skupieniu, przy oknie, słuchając raczej, niż patrząc na zewnątrz.

— Ruch uliczny — powiedział — te wszystkie dźwięki, odgłosy, jakie wydają jadące gdzieś daleko pociągi, tworzą rodzaj symfonii, prawda? Czy zna pan Pacific 2.3.1.Honeggera?

Cóż za uroczy człowiek, pomyślałem. Czy ktoś taki może być poważnie chory? Czy pozwoli, abym go zbadał

- Tak, oczywiście, doktorze Sacks.

Uciszyłem mój niepokój, jego być może także, kojącą rutyną badania neurologicznego: siła i napięcie mięśniowe, koordynacja, odruchy... To wtedy, kiedy badałem jego odruchy — odrobinę nieprawidłowe po lewej stronie - po raz pierwszy zdarzyło się coś dziwacznego. Zdjąłem but z jego lewej nogi i podrapałem mu stopę kluczem (badanie to może wydawać się błahe, ale jest niezbędne do sprawdzenia odruchów). Potem, usprawiedliwiając się, że muszę skręcić oftalmoskop, zostawiłem go, by sam włożył z powrotem but. Po minucie, ku mojemu zdumieniu, wciąż miał lewą nogę bosą.

— Czy mogę pomóc? — spytałem.

— Pomóc w czym? Pomóc komu?

— Pomóc panu włożyć but.

— Ach — odrzekł i dodał cicho: — zapomniałem o bucie. But? But? — Wydawał się zakłopotany.

— Pański but — powtórzyłem. — Może powinien go

pan włożyć.

Nadal spoglądał w dół z wytężoną, ale skierowaną nie tam gdzie trzeba uwagą. W końcu jego spojrzenie spoczęło na własnej stopie.

— To jest mój but, prawda? Czy się przesłyszałem? Czy on się „przewidział"?

— To te moje oczy — wyjaśnił i dotknął stopy. — To jest mój but, prawda?

— Nie, to jest pańska stopa. Pański but jest tam.

— Och! Myślałem, że to moja stopa.

Żartował? Czy był szalony? Może ślepy? Jeśli to była jedna z jego „dziwnych pomyłek", to nigdy w życiu nie spotkałem się z niczym bardziej cudacznym.

Pomogłem mu włożyć but, by uniknąć dalszych komplikacji. Doktor P nie wydawał się zakłopotany, może nawet rozbawiła go ta sytuacja. Dokończyłem badanie. Wzrok miał dobry: widział szpilkę leżącą na podłodze, choć czasem nie dostrzegał jej, jeśli leżała po jego lewej stronie.

Widział dobrze, ale co widział? Otworzyłem egzemplarz „National Geographic Magazine" i poprosiłem go, by opisał kilka zamieszczonych tam fotografii.

Jego odpowiedzi były bardzo osobliwe. Przebiegał oczyma od jednej rzeczy do drugiej, wybierał drobne szczegóły, pojedyncze cechy, tak jak to robił z moją twarzą. Skupiał uwagę na kolorach, ostrości, czasem na jakimś kształcie, rzucał komentarz — ale ani razu nie odebrał fotografii jako całości. Nie potrafił ujrzeć pełnego obrazu, widział tylko detale, które docierały do niego jak piknięcia na ekranie radaru. Nigdy nie wszedł w kontakt z fotografią jako całością — nigdy, jeśli można się tak wyrazić, „nie spojrzał jej w twarz". Nie czuł, nie rozumiał, co to jest pejzaż czy scena. Pokazałem mu okładkę przedstawiającą niezmierzone połacie Sahary. — Co pan tu widzi? — spytałem.

— Widzę rzekę — odparł. — I mały hotelik z tarasem na wodzie. Jacyś ludzie jedzą obiad na tym tarasie. Tu i ówdzie rozstawiono kolorowe parasolki.

Wpatrywał się, jeśli można to było nazwać „wpatrywaniem się", w przestrzeń obok okładki i wymyślał jej nieistniejące cechy, jakby brak cech na prawdziwej fotografii kazał mu

wyobrazić sobie rzekę, taras i kolorowe parasolki.

Osłupiałem. Natomiast on, jak się zdawało, uważał, że poradził sobie całkiem nieźle. Uśmiechał się leciutko. Zdecydował również, że to koniec badania, i zaczął rozglądać się wokół, szukając kapelusza. Wyciągnął rękę i chwycił głowę swojej żony. Próbował unieść ją i włożyć sobie na głowę. Najwyraźniej pomylił żonę z kapeluszem! Ona stała cierpliwie, jakby była przyzwyczajona do takich pomyłek.

Nie mogłem zrozumieć, co się wydarzyło, jeśli myśleć w kategoriach konwencjonalnej neurologii (albo neu-ropsychologii). Pod pewnymi względami jego postrzeganie wydawało się nienaruszone, pod innymi całkowicie, w niepojęty sposób, zniszczone. Jak mógł mylić własną żonę z kapeluszem, a jednocześnie bardzo dobrze funkcjonować jako nauczyciel w Akademii Muzycznej?

Musiałem to przemyśleć. Musiałem też zobaczyć się z nim znowu — i to w jego własnym, dobrze mu znanym środowisku, to znaczy w domu.

Kilka dni później odwiedziłem doktora P i jego żonę. W teczce miałem partyturę Dichterliebe (wiedziałem, że lubi Schumanna) i różne dziwne przedmioty pomocne przy badaniu spostrzegania. Pani P wprowadziła mnie do pięknego mieszkania, przywodzącego na myśl Berlin z okresu fin de siecle'u. Wspaniały, stary bósendorfer stał jak monarcha na środku pokoju, dookoła było mnóstwo pulpitów, instrumentów, partytur... Zauważyłem tam książki, fotografie, obrazy, ale muzyka była najważniejsza. Doktor P wszedł, ukłonił się lekko i zbliżył z wyciągniętą ręką do zegara szafkowego, ale słysząc mój głos, naprawił swoją omyłkę i uścisnął mi dłoń. Przywitaliśmy się i porozmawialiśmy chwilkę o ostatnich koncertach i przedstawieniach. Zapytałem niepewnie, czy mógłby zaśpiewać.

- Dichterliebel — zawołał. — Ale ja już nie potrafię czytać nut. Doktorze, pan to zagra, dobrze?

Powiedziałem, że spróbuję. Na tym cudownym fortepianie nawet ja potrafiłem zagrać dobrze, a doktor P śpiewał starym, ale nieskończenie aksamitnym i łagodnym barytonem. Łączył absolutny słuch i doskonały głos z inteligencją muzyczną najwyższej próby. Zrozumiałem, że zatrudniając go, nasza Akademia Muzyczna nie kierowała się litością.

Było oczywiste, że płaty skroniowe jego mózgu są nienaruszone: miał wspaniałe zdolności muzyczne. Zastanawiałem się natomiast, co dzieje się w płatach ciemieniowych i potylicznych, zwłaszcza w tych miejscach, które odpowiadają za funkcjonowanie wzroku. Zdecydowałem się zacząć od brył geometrycznych, które mam w swoim zestawie neurologicznym.

— Co to jest? — spytałem, wyciągając pierwszą.

— Oczywiście, że sześcian.

— A to? — potrząsnąłem następną.

Spytał, czy może ją zbadać. Zrobił to szybko i dokładnie.

- Dwunastościan. I proszę nie zawracać sobie głowy resztą; rozpoznam i dwudziestościan.

Kształty abstrakcyjne nie stanowiły więc żadnego problemu. A co z twarzami? Wyjąłem talię kart. Bez trudu rozpoznał wszystkie, łącznie z waletami, damami, królami i dżokerem. Ale są to przecież figury stylizowane i nie wiedziałem, czy widzi twarze, czy po prostu szablony. Pokazałem mu książkę z karykaturami. Tutaj też w większości przypadków radził sobie dobrze. Rozpoznawał twarz w momencie, w którym wyławiał podstawową cechę -cygaro Churchilla, nos Schnozzle'a. Ale karykatury są też schematyczne i rysowane w pewnej konwencji. Pozostawało tylko zobaczyć, jak radzi sobie z prawdziwymi twarzami, przedstawionymi realistycznie.

Włączyłem telewizor, bez dźwięku, i znalazłem stary film z Bette Davis w scenie miłosnej. Doktor P nie rozpoznał aktorki — ale przecież mogła nigdy nie stanowić części jego świata. Bardziej uderzające było to, że nie rozpoznawał wyrazu twarzy jej lub jej partnera, choć w ciągu jednej gwałtownej sceny przeszli od gorącej tęsknoty przez namiętność, zdziwienie, obrzydzenie i wściekłość do rzewnego pojednania. Doktor P nie pojął z tego nic. Nie rozumiał zupełnie, co dzieje się na ekranie, kto jest kim, ani nawet jakiej jest płci. Komentował to wszystko tak, jakby był Marsjaninem.

Istniała pewna szansa, że to nierealność celuloidowego świata Hollywoodu sprawia mu trudności. Przyszło mi na myśl, że łatwiej zidentyfikuje twarze ze swojego własnego życia. Na ścianach mieszkania wisiały fotografie jego krewnych, kolegów, uczniów, jego samego. Zebrałem stosik tych zdjęć i z pewnymi obawami pokazałem mu je. To, co było zabawne czy groteskowe w stosunku do filmu, stało się tragiczne w odniesieniu do prawdziwego życia. Prawdę mówiąc, nie rozpoznał nikogo: ani rodziny, ani kolegów, uczniów czy siebie samego. Rozpoznał Einsteina, ponieważ wyłowił charakterystyczne cechy: włosy i wąsy; to samo dotyczyło paru innych ludzi. „Ach, Paul! — powiedział, kiedy pokazałem mu portret jego brata. — Ta kwadratowa szczęka, te wielkie zęby, rozpoznałbym Paula wszędzie!". Ale czy rozpoznał Paula, czy kilka jego cech, na podstawie których mógł odgadnąć tożsamość osoby? Przy braku rzucających się w oczy „sygnałów" był całkowicie zagubiony. Ale zawodziła nie tylko percepcja, gnosis; sposób, w jaki podchodził do rzeczy, był zasadniczo nieprawidłowy. Traktował te twarze (nawet ludzi mu najbliższych), jakby były abstrakcyjnymi układankami albo testami. Nie potrafił ich ujrzeć, zbliżyć się do nich. Żadna twarz nie była mu bliska, w żadnej nie widział „jego" lub „jej"; identyfikował je jako komplet cech, jako „to". A zatem poznawał jedynie formalnie, nie było w tym nic osobistego. I to prowadziło do jego obojętności czy ślepoty na wyraz twarzy. Twarz jest dla nas osobą wyglądającą na zewnątrz — widzimy osobę poprzez jej twarz. Dla doktora E twarz w tym znaczeniu nie istniała, nie rozpoznawał ani jej, ani kryjącej się za nią osoby.

Idąc na to spotkanie, zatrzymałem się w kwiaciarni i kupiłem sobie ekstrawagancką czerwoną różę do butonierki. Wyjąłem ją teraz i podałem doktorowi E Wziął ją jak botanik albo morfolog, któremu pokazano okaz do zbadania, nie jak osoba, której wręczono kwiat.

— Około sześciu cali długości — stwierdził. — Zwinięta czerwona forma z podłużnym zielonym dodatkiem.

— Tak — powiedziałem zachęcająco — i jak pan myśli, doktorze E, co to j e s t?

— Trudno powiedzieć. — Wyglądał na zakłopotanego.

— Nie odznacza się to prostą symetrią bryły geometrycznej, choć nie wykluczam jakiejś symetrii wyższego rzędu... Sądzę, że mógłby to być kwiatostan lub kwiat.

— Mógłby być? — dopytywałem się.

— Mógłby być — potwierdził.

— Proszę to powąchać - - zaproponowałem. Znów wprawiłem go w zakłopotanie, jakbym prosił o powąchanie symetrii wyższego rzędu. Ale grzecznie spełnił prośbę i uniósł różę do nosa. Ożywił się nagle.

— Przepiękna! — wykrzyknął. — Wczesna róża. Cóż za niebiański zapach! — Zaczął nucić: — Die Rosę, die Lillie.... — Jak się okazuje, realność czegoś może nam uzmysłowić zapach, nie tylko obraz.

Przeprowadziłem ostatni test. Dzień był chłodny, po przyjściu z dworu rzuciłem płaszcz i rękawiczki na kanapę.

— Co to jest? — spytałem, pokazując doktorowi P rękawiczkę.

— Czy mogę to obejrzeć? — poprosił i zaczął ją badać

tak, jak przedtem bryły geometryczne.

— Powierzchnia ciągła — oznajmił w końcu — obejmująca samą siebie. Zdaje się, że ma — zawahał się -pięć wybrzuszeń, jeśli to właściwe słowo.

— Tak - przyznałem ostrożnie. -- Opisał pan ten przedmiot. Teraz proszę mi powiedzieć, co to jest.

— Rodzaj pojemnika?

— Tak — odparłem — i co może w sobie zawierać?

— Może zawierać swoją zawartość — rzekł doktor P ze

śmiechem. — Widzę wiele możliwości. Na przykład mogłaby to być sakiewka na monety pięciu różnych wielkości. Mógłby to...

Zatamowałem ten zwariowany strumień.

- Czy nie wygląda znajomo? Jak pan sądzi, czy ten pojemnik mógłby zawierać, mógłby pasować do jakiejś części pańskiego ciała? Nic mu nie zaświtało. (Później, przez przypadek, odgadł, co to jest, i wykrzyknął: — Mój Boże, przecież to rękawiczka! — To przypomniało mi pacjenta Kurta Goldsteina, Lanutiego, który rozpoznawał przedmioty, jedynie próbując ich używać).

Żadne dziecko nie byłoby zdolne zobaczyć w rękawiczce „powierzchni ciągłej obejmującej samą siebie", ale każde dziecko, każde niemowlę rozpoznałoby rękawiczkę jako rękawiczkę, jako coś znajomego, co pasuje do ręki. Doktor P tego nie potrafił. Nic nie było dla niego znajome. Jeśli chodzi o wzrok, był zagubiony w świecie martwych abstrakcji. Prawdę mówiąc, utracił świat widzialny, tak jak i siebie jako osobę, która widzi. Mógł o wszystkim rozmawiać, ale z niczym nie stawał twarzą w twarz, Hughlings Jackson, przedstawiając pacjentów z afazją i uszkodzeniami lewej półkuli mózgu, pisze, że utracili myślenie „abstrakcyjne" i „logiczne", i porównuje ich do psów (albo raczej porównuje psy do pacjentów z afazją). Natomiast doktor P funkcjonował dokładnie tak, jak funkcjonuje maszyna. Nie chodziło tylko o to, że okazywał taką samą obojętność wobec świata widzialnego jak komputer, ale — co uderzało jeszcze bardziej — interpretował świat tak jak komputer, posługując się kluczowymi cechami i schematycznymi związkami. Można rozpoznać schemat, dysponując zestawem cech, a jednocześnie nie rozpoznać w nim rzeczywistości.

Testy, które przeprowadziłem do tej pory, nie powiedziały mi nic o wewnętrznym świecie doktora P Czy istniała możliwość, że zachował pamięć i wyobraźnię wzrokową? Poprosiłem go, by wyobraził sobie, że wchodzi na jeden z okolicznych placów od północnej strony, przechodzi przezeń, a następnie, by opowiedział, jakie budynki widzi w wyobraźni czy w pamięci. Wyliczył budynki, które miał po swojej prawej stronie, ale ani jednego z lewej strony. Potem poprosiłem, by wyobraził sobie, że wchodzi na ten sam plac od południa. Znów wymienił domy znajdujące się po jego prawej stronie, choć chwilę przedtem je pominął. O tych, które „widział" w wyobraźni przedtem, teraz nawet nie wspomniał; przypuszczalnie teraz już ich nie „widział". Było oczywiste, że jego trudności z lewą stroną, zmniejszenie pola widzenia, były tak samo zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Wyobraźnia i pamięć wzrokowa zostały przecięte na dwie połowy.

A co się stało z jego zdolnością wyobrażania na wyższym poziomie? Pomyślałem o tej niemal wywołującej halucynacje intensywności, z jaką Tołstoj ukazuje, ożywia swoich bohaterów. Poprosiłem doktora P, by mi opowiedział Annę Kareninę. Bez trudności przypomniał sobie wydarzenia, akcję powieści, ale całkowicie pominął opisy wyglądu ludzi i miejsc. Pamiętał słowa wypowiedziane przez postaci, ale nie pamiętał ich twarzy; i chociaż, kiedy go o to poprosiłem, cytował niemal dosłownie oryginalne sformułowania, były one dla niego czymś pustym, brakowało im zmysłowej, imaginacyjnej, emocjonalnej realności. Tak więc była to również wewnętrzna agnozja.

Ale stało się oczywiste, że było tak tylko w przypadku pewnego rodzaju wizualizacji, unaoczniania. Dotyczyło to tylko twarzy i scen; narracja obrazowa była bardzo zaburzona, prawie nie istniała. Ale zachowało się, a może nawet wzmocniło wyobrażanie sobie schematów. Tak więc kiedy zagraliśmy w wyobraźni w szachy, doktor P bez trudu wyobraził sobie szachownicę i kolejne ruchy — i błyskawicznie mnie pobił.

Łuria pisał o Zasieckim, że stracił on całkowicie zdolność grania w rozmaite gry, ale jego „żywa wyobraźnia" pozostała nienaruszona. Zasiecki i doktor P żyli w światach, które stanowiły swoje lustrzane odbicia. Najsmutniejszą różnicą między nimi było to, że Zasiecki, jak pisał Łuria, „walczył o odzyskanie swych utraconych zdolności z nieugiętą wytrwałością potępionych", podczas gdy doktor P nie walczył, nie wiedział, co utracił, nawet nie wiedział, że cokolwiek utracił. Ale kto był bardziej tragiczną postacią czy kto był bardziej potępiony — ten, który wiedział, czy ten, który nie wiedział?

Kiedy skończyłem badanie, pani P. zaprosiła nas do stołu na kawę i pyszne ciastka. Doktor P z wielkim apetytem, nucąc, zabrał się za jedzenie. Prędko, płynnie, bezmyślnie, melodyjnie przysuwał talerze i wybierał to i owo, tworzył wspaniały mruczący strumień, jadalną piosenkę ciastek. Nagle przerwało mu tę melodię głośne, natarczywe stukanie do drzwi: łup, łup, łup. Doktor P wzdrygnął się zaskoczony, przestał jeść i znieruchomiał z wyrazem oszołomienia na twarzy. Widział, ale jednak nie widział stołu; już go nie postrzegał jako stołu zastawionego smakołykami. Jego żona nalała kawy do filiżanki: zapach połechtał mu nos i sprowadził z powrotem na ziemię. Znów rozbrzmiała melodia jedzenia ciastek.

Zastanowiło mnie, jak on cokolwiek robi. Co się dzieje, kiedy ubiera się, idzie do toalety, bierze kąpiel? Poszedłem za jego żoną do kuchni i spytałem, jak on, na przykład, radzi sobie z ubieraniem.

— Tak jak z jedzeniem — wyjaśniła. — Ubranie kładę

tam, gdzie zwykle, a on, śpiewając, ubiera się bez kłopotu. Wszystko robi, śpiewając. Jeśli coś mu przeszkodzi, nie wie, co ma robić dalej, nieruchomieje, nie poznaje

ubrania ani własnego ciała. Cały czas śpiewa — ma piosenki do jedzenia, ubierania się, kąpania, do wszystkiego. Niczego nie potrafi zrobić, jeśli nie stworzy do tego melodii.

Kiedy tak rozmawialiśmy, moją uwagę przykuły obrazy wiszące na ścianach.

— Tak — powiedziała pani P — był również utalentowanym malarzem. Akademia co roku wystawiała jego prace.

Zaciekawiony przeszedłem się wzdłuż ścian, obrazy wisiały w porządku chronologicznym. Te wczesne były naturalistyczne i realistyczne, promieniował z nich żywy nastrój, namalowano je z dbałością o szczegół. Potem, po kilku latach, stawały się mniej żywe, mniej konkretne, naturalistyczne, a bardziej abstrakcyjne, nawet kubistyczne. Ostatnie płótna były czystym nonsensem (w każdym razie dla mnie) - chaotycznie namalowanymi liniami i plamami farby. Powiedziałem to pani P.

— Ach, lekarze, co z was za filistrzy! — zawołała. -Nie potrafi pan zobaczyć rozwoju artystycznego, tego, że mąż odrzucił realizm wczesnego okresu i zrobił postępy, zaczął malować abstrakcyjnie?

Nie, to nie to, rzekłem do siebie w duchu (ale powstrzymałem się i nie powiedziałem tego biednej pani P). Rzeczywiście przeszedł od realizmu do abstrakcjonizmu, ale było to posuwanie się nie artystyczne, lecz patologiczne, posuwanie się w kierunku głębokiej agnozji wzrokowej, w której uległa zniszczeniu zdolność przedstawiania i wyobrażania, poczucie konkretu, tego, co realne. Te obrazy stanowiły tragicznie patologiczną wystawę, która należała do neurologii, nie do sztuki.

A jednak, zastanawiałem się, może pani P miała trochę racji? Siły choroby i kreacji często walczą ze sobą, ale czasem, co jest jeszcze bardziej interesujące, współpracują. Być może w okresie kubistycznym jednocześnie pan E rozwijał się jako artysta i rozwijała się jego choroba, przynosząc oryginalny sposób malowania. Utracił to, co konkretne, ale zyskał to, co abstrakcyjne, rozwijając w sobie większą wrażliwość na linię, kontur, strukturę — moc ujrzenia i przedstawienia, jak u Picassa, tych abstrakcyjnych struktur zawartych — i zazwyczaj zagubionych -w konkrecie... Jednak obawiam się, że w ostatnich obrazach były już tylko chaos i agnozja.

Wróciliśmy do dużego pokoju muzycznego z bosendorferem na środku. Doktor P nucił ostatni kawałek tortu.

-No i cóż, doktorze Sacks — odezwał się do mnie.

-Zauważyłem, że jestem dla pana interesującym przypadkiem. Czy może mi pan powiedzieć, jaką nieprawidłowość pan odkrył, i udzielić mi zaleceń?
-Nie mogę panu powiedzieć, co jest nieprawidłowe — odparłem — ale powiem panu, co jest w porządku. Jest pan wspaniałym muzykiem, pana życie to muzyka. W przypadku takim jak pański zaleciłbym, aby życie składało się całkowicie z muzyki. Muzyka stanowiła część centralną pańskiej egzystencji, teraz proszę sprawić, by była wszystkim.

Działo się to cztery lata temu — nigdy potem już go nie spotkałem, ale zastanawiałem się często, jak on pojmuje świat, biorąc pod uwagę tę dziwną utratę widzenia i to, że talent muzyczny pozostał nienaruszony. Sądzę, że muzyka zastąpiła obraz. Utracił obraz swojego ciała, ale słyszał jego muzykę. Dlatego poruszał się i działał tak sprawnie, ale nieruchomiał skonfundowany, gdy „wewnętrzna muzyka" cichła. To dotyczyło też świata zewnętrznego..."


Kto chce skany całości, pisać na PM.

Zrzutka na serwery i rozwój serwisu

Witaj użytkowniku sadistic.pl,

Od czasu naszej pierwszej zrzutki minęło już ponad 7 miesięcy i środki, które na niej pozyskaliśmy wykorzystaliśmy na wymianę i utrzymanie serwerów. Niestety sytaucja związana z niewystarczającą ilością reklam do pokrycia kosztów działania serwisu nie uległa poprawie i w tej chwili możemy się utrzymać przy życiu wyłącznie z wpłat użytkowników.

Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).

Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę
 już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
Artykuł z portalu wykop.pl, umieszczam, bo ciekawy.
Generalnie chodzi o to, że mózg zdrowego człowieka, gdy ten widzi wklęsłą maskę ulega złudzeniu optycznemu i wydaje mu się, że maska jest wypukła. Za to umysł schizofrenika nie poddaje się złudzeniu i widzi maskę taką, jaką ona w rzeczywistości jest, czyli wklęsłą.



Link do artykułu:
wykop.pl/ramka/1541673/sprawdz-czy-nie-masz-schizofrenii/

Link do innego filmu na ten temat:
newscientist.com/video/18741687001-hollow-mask.html
Najlepszy komentarz (86 piw)
P................i • 2013-12-23, 23:56
@up Alkoholik też mówi, że nie jest alkoholikiem
Schizofrenia
MichaU • 2013-08-27, 22:47
Schizofrenia – i zwykła masturbacja zamienia się w orgię.

 
Wpis zawiera treści oznaczone jako przeznaczone dla dorosłych, kontrowersyjne lub niezweryfikowane
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Blog chorego na schizofrenie
Junki3 • 2013-08-25, 14:49
Dość dużo czytania ale koleś ma ciekawe przemyślenia
Pewien facet postanowił opisywać swoją chorobę zamiast chodzić do psychologa

Początek choroby.

Moja choroba zaczęła się w 2005 roku, od razu od bardzo silnego epizodu. Zassałem z ciekawości Koran z Internetu i czytając przy śniadaniu doszedłem do zdań: „Wysłaliśmy ciebie z prawdą jako zwiastuna dobrych wieści oraz tego, kto ostrzega. I nikt nie będzie cię pytać w sprawie mieszkańców Piekła.” Podczas gdy to czytałem zacząłem się trząść, czułem jak przez całe ciało, od głowy aż po stopy wlewa się we mnie ciepły i przyjemny wodospad. Nie mogłem czytać dalej poza tymi dwoma zdaniami, jak we śnie w którym chcemy biec a stoimy w miejscu. Nie wiem ile to trwało wydawało mi się, że kilka minut. Po wszystkim byłem w szoku, zacząłem analizować te zdania. Logicznie rzecz biorąc pierwsze jest proste w interpretacji, ale kto mnie miałby wysłać, jakie dobre wieści mam przekazać i przed czym ostrzec? Po przemyśleniach nad drugą częścią doszedłem do wniosku, że ludzie którzy są w piekle wcale o tym nie wiedzą czyli jestem w piekle, no to fajnie. Chyba zwariowałem, a może nie, może jest jeszcze jakiś znak coś nadzwyczajnego co wydarzyło się na świecie. Oczywiście znalazłem, tego dnia w Indiach urodziło się dziecko z sercem w ręku. Więc stało się, jestem prorokiem w piekle!!! Uroczyście przekazałem swojej żonie kim jestem i jaką misją zostałem obarczony. Na początku przyjęła to jako żart, później nie było jej tak wesoło. Następnego dnia narysowałem jak płynie czas, do wnętrza Ziemi dąży do nieskończoności, w przeciwnym kierunku do zera. Czyli czas nie jest uniwersalny we wszechświecie, a każda planeta według moich przemyśleń jest w innym czasie, więc na pytanie kiedy powstał wszechświat z naszego punku widzenia odpowiedź jest to niemożliwa.

Następnie rodzina wysłała mnie do emerytowanego profesora psychologii. Któremu nic nie powiedziałem tylko się śmiałem dość często ale jakby nie moim śmiechem (rodzina uznała to za nieludzki chichot). Z tego co pamiętam to psycholog obrał dziwną strategie, uciekał ode mnie, przytulał mnie i opowiadał niestworzone rzeczy. Mówił, że wie kim jestem ale nie powie, o swojej śmierci klinicznej i o tym abym nie wierzył w bajki o światełku po śmierci, o moim przyszłym ciekawym życiu, tylko mam nie spłodzić dziecka w ciągu trzech lat. Teraz mogę nad interpretować jego słowa ale ja zrozumiałem jego wypowiedz w ten sposób, że będę maił duży wpływ na otaczającą nas rzeczywistość. Mam się tylko uczyć dykcji a reszta sama przyjdzie. Co do dwóch rzeczy się nie pomylił: Mam ciekawe życie jako chory człowiek a silne epizody same przyszły.

W ciągu następnego tygodnia przeżyłem znowu coś dziwnego. Obudził mnie dziwny męski głos baaardzo nieprzyjemny. To była moja kochana żona, która klęczała nade mną z otwartymi oczami i powtarzała jakieś zdanie w egzotycznym języku coraz głośniej i głośniej. Krzyknąłem co robisz a ona tak jakby przebudziła się, poszła do łazienki, wróciła i powiedziała, że nic nie pamięta. To zdarzyło się jeszcze 3 razy ale już wiedziałem jak to przezwyciężyć. Pewnego dnia poszliśmy z żoną do operze i gdy poszedłem w przerwie do toalety stało się znowu coś dziwnego wydawało mi się, że znak kółko i trójkąt zostały sprofanowane, poczułem straszną złość, jakąś wielką siłę w moich dłoniach. Nie mogłem się uspokoić przez około pół godziny. Myślałem, że zwariuję więc postanowiłem spotkać się za znajomymi na piwku. Znajomy barman mojego kolegi zaczął opowiadać coś o jakiejś klubie „Metamorfoza” w którym dowiedział się, że znak Boga w którego wierzymy jest na papierze toaletowym. Udało mi się jeszcze spotkać dwie osoby o tak jakby diabelskich rysach i miałem wrażenie, że ich twarze się nienaturalnie wykrzywiały gdy na nich patrzyłem. Następne części będą o innych urojeniach i omamach, wpływaniu myślami na inne istoty ludzkie, głosach, szpitalu i życiu w chorobie.

Szpital

Prędzej czy później było wiadomo, że trafie do szpitala psychiatrycznego. Stało się to pewnego pięknego wieczoru gdy pokłóciłem się z rodziną. Zacząłem na nich krzyczeć - "wszyscy jesteśmy w piekle i ja to piekło zniszczę!", śmieją się przy tym jak opętany. W końcu przyjechali do mnie dwaj mili panowie w z kaftanem, otrzeźwiałem, ubrałem się ładnie i pojechałem do szpitala na Bródno. Tam straszono mnie, ja straszyłem innych. Sterroryzowałem mojego sublokatora jak pokazał mi odwrócony krzyż na swojej szyi. Pamiętam jak wystawiłem dłonie i myślami zabierałem mu energie życiowe a on trząsł się wtedy jak epileptyk. W końcu nie dał rady i wymiotował jak kot, wtedy chyba się poskarżył bo przeniesiono mnie od niego. Następny był facet koło czterdziestki, który próbował mnie nastraszyć różnymi metodami.
Teraz będzie o czymś o czym nikt nie mówi a większość młodych nawet nie wie. Jest możliwe wysysanie energii i powodowanie bólu bez kontaktu fizycznego. Poczęstowałem tego człowieka papierosem a momentach w których się zaciągał coraz bardziej bolała mnie głowa, tutaj przegiął. Całą swoją siłę skoncentrowałem na atakach myślowych na tego człowieka. Doszło do tego, że musiał nosić pampersy i trząsł się jak galareta gdy do niego podchodziłem. Tutaj pierwszy raz mnie nazwano 666. Długo w szpitalu nie zabawiłem po około tygodniu wyszedłem. Przez następne dwa lata wcale nie chorowałem. Dopiero na jesieni w 2007.
Pewnej nocy przeszyła mnie własna myśl - to już jutro. No i się zaczęło, jadać autobusem poczułem, że ktoś mnie atakuje, zacząłem oddawać i o dziwo czułem, że to działa. Dogadałem się z rodziną aby mnie wywieźli z Warszawy do rodzinnego miasta. O północy przed snem usłyszałem u sąsiadów (oczywiście to nie byli oni, ale są tak biedni, że mogli wpuścić inne osoby do mieszkania za drobną opłatą) jakieś ezoteryczne chórki, ale coś im chyba nie wyszło, bo strasznie bluźnili. Poczułem w całym pokoju piękny kwiatowy zapach i zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Serce biło mi na początku nie ludzko szybko by wciągu kilku sekund prawie stanąć, moje ciało się delikatnie uniosło i było jakby skanowane a to co się działo z moją głowa było tak cudowne, że aż nie do opisania. Ale się wystraszyłem, myślałem że ktoś włączył gaz i namówiłem ojca aby ze mną pojechał do drugiego domu na działce.
Tam nie mogłem zasnąć usłyszałem jak ktoś podjechał samochodem i zbliża się do naszego domu. Pamiętam, że nie bałem się o siebie ale ojca dlatego się nie ruszałem. Słyszałem wokół mojej głowy jakby zaklęcia w obym języku i czułem jak coś próbuję mi przebić serce ale nie może. Byłem jakby w jakiejś energetyczne kopule.
Po wszystkim rodzice wsadzili mnie do szpitala na Sobieskiego. Tam było już całkiem przyjemnie. Przy okazji dowiedziałem się od jednego z nowych pacjentów - "dla nas jesteś OK dla nich K.O." Tych innych już poznałem dość dokładnie ale miło mi było, że ktoś oficjalnie, mimo mało wiarygodnego miejsca określił, że jest po mojej stronie. Po raz pierwszy poczułem, że nie jestem sam.
W następnej części napiszę jak wpływam na ludzi w telewizji w relacjach na żywo i jak wycisnąłem z byłego prezydenta Lecha Wałęsy informacje, której później nikt w żadnej stacji nie powtórzył o tym kto rządzi na świecie i jak wszyscy ważni politycy na świecie się ich boją.
Oczywiście ja to wszystko przeżyłem, ale każdy racjonalnie myślący młody człowiek uzna, że jestem bardzo chory i o to mi właśnie chodzi. Mogę pisać co chcę i jeszcze chroni mnie prawo, mogę wpływać na ludzi w TV i nikt się do tego nie przyzna, bo oficjalnie jest to niemożliwe.

Nierealne, a dla mnie fakt.

Wszystko dzieje się jakby przypadkiem, pewnego dnia zatrułem się i nie poszedłem do pracy. W nocy przeszły przez moja głowę jakieś dziwne fale. Następnego dnia oglądając telewizje przypadkiem zauważyłem, że wpływam na ludzi w relacjach na żywo. Wystarczyło tylko myśleć: " jest tylko tak jak chce Bóg". Najbardziej widoczne było to jak niektórzy ludzie wypowiadali się i ich twarz wykrzywiała się nienaturalnie, jakby byli niedorozwinięci. To przytrafiło mi się jeszcze kilkakrotnie tylko w silnym epizodzie ostatni raz w święta 2009 roku. Gdy to mi się przytrafiło pierwszy raz, działało dość delikatnie, (nie wiem według jakiego klucza to działa) ale wystarczyło by były prezydent Polski pan Lech Wałęsa wypowiedział się dla TVN 24 w bardzo dziwny sposób. Pytanie dotyczyło jakiegoś balu u prezydenta Kaczyńskiego a dokładniej o osoby które maiły na bal przybyć z całego świata. Lech Wałęsa odpowiedział, że nikt ważny nie przyleci bo politycy się boją o własne życie. Dziennikarze zdziwieni, a prezydent mówi dalej, że wie kto na tym świecie rządzi i nie są to Żydzi, cykliści itd. (Tylko jaki to ma związek z Polską?) Nie powiedział kto ale ja się domyślam, oczywiście mogę się mylić, uważam, że żyją na świecie ludzie którzy potrafią wpływać na innych, spowodować poważne choroby a być może nawet śmierć bez kontaktu fizycznego. Ja na razie niewiele mogę i przeważnie tylko w poważnym epizodzie, ale być może są tacy, którzy mogą wpływać na innych cały czas a nie tylko w określonym czasie. Teraz mam inne zmartwienia od roku mam głosy przeważnie w moim własnym domu, samo leczenie farmakologiczne nie pomagało i bywało, że słyszałem je lepiej niż świat rzeczywisty. Na szczęście zacząłem z nimi walczyć dodatkowo własnymi metodami i od pół roku mam poprawę o jakieś 75%. Teraz powoli zaczynam wracać do życia.

reszta w komentarzach...polecam część ,,Czy na Ziemi jest piekło?"
Najlepszy komentarz (49 piw)
s................n • 2013-08-25, 14:57
gorzej jeżeli to nie choroba tylko chłop widzi coś więcej
Bezludna wyspa
fazzie • 2013-07-07, 21:25
Jaki jest najlepszy kompan do rozbicia sie na bezludnej wyspie?

Ktoś ze schizofrenią, pogadacie sobie we trójkę, a jeść bedzie tylko dwóch, genialne

ba dum tss
Wpis zawiera treści oznaczone jako przeznaczone dla dorosłych, kontrowersyjne lub niezweryfikowane
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Najlepszy komentarz (78 piw)
kapral • 2013-07-07, 21:50
Ciebie bym zabrał na bezludną wyspę, morze byś mi wysuszył i poszlibyśmy boso
Schizofrenia.
BrunoL • 2013-07-05, 5:00
Seria obrazów, która zupełnie pokrywa się z moim wyobrażeniem dotyczącym objawów wytwórczych w ciężkich chorobach psychicznych.

Najlepszy komentarz (44 piw)
V................t • 2013-07-05, 11:19
Sam nie wiem jak się do tego ustosunkować. Znałem przez kilka lat kumpla, który dostał w łeb tasakiem na koncercie jakiegoś metalowego zespołu i przeleżał w śpiączce kilka miesięcy. Po tym czasie zaostrzyła mu się schizofrenia, którą już miał wcześniej i dokładnie opisywał mi wszystkie objawy oraz halucynacje. Widywał kręcące się w ścianie pozaginane gwoździe, co kilka dni ducha swojego dziadka, który wciąż powtarzał jeden i ten sam tekst: "nie będę wam więcej pomagał", wspominał o śmiechu, który słyszy codziennie w głowie i namawia go do samobójstwa, które to pewnego dnia postanowił wdrożyć w życie, lecz zdarzył się nie fart, ponieważ rura w kotłowni na której miał się powiesić, pierdolnęła pod jego ciężarem zalewając(w małym stopniu) jego i kotłownię wodą. Poza tym notoryczne przerywanie danego tematu swojej wypowiedzi i skakanie na inny, euforia, która za kilka chwil zamienia się w głęboką apatię itp. Nie mam już z gościem kontaktu, a szkoda, bo lubiłem go i mam nadzieję, że obecnie żyje mu się jakoś lepiej.
Schzofrenicy
Kuntakinte • 2013-06-15, 20:00
- Dlaczego schizofrenicy rzadko ziewają?
-
-
-
-
-
-
-
-
-
-

- Bo nigdy im się nie nudzi
Wpis zawiera treści oznaczone jako przeznaczone dla dorosłych, kontrowersyjne lub niezweryfikowane
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Demon z Zielonej Górki
fsgsdgg • 2013-05-03, 12:49
Trudno uwierzyć. Trudno wytłumaczyć. 39-letni inżynier wychodzi rano z domu z nożem ukrytym w rękawie i w ciągu godziny zabija pięć osób. Matkę, brata, syna, konkubinę i sąsiadkę. Potem wraca do swego mieszkania, bierze kąpiel i zmienia ubranie. Nie zaciera śladów - nóż zostawia w samochodzie, zakrwawioną odzież w łazience . - Postaram się go wymazać z pamięci - ojciec mordercy oddycha z trudem, stojąc na schodach willi, w której doszło do masakry. Ocalał tylko on. Nie wie dlaczego.



Środa, centrum Olsztyna, godzina 12.20, ulica Dąbrowskiego, przelotówka na trasie Bartoszyce - Mrągowo, jak zwykle o tej porze zapchana samochodami. Nagle, z niebieskiego Fiata Uno wyskakuje kobieta. Robi kilka kroków i trzymając się za serce upada na chodnik. Fiat odjeżdża z piskiem opon. Zdarzenie widzi kilkunastu świadków. Jedni twierdzą, że wyskoczyła, inni, że została wypchnięta. Ranna jest w klatkę piersiową. Przez bluzkę przesiąka krew. Po pięciu minutach pojawia się pogotowie. Ratownicy wyjmują defibrylator, robią masaż serca i podają kilka razy adrenalinę. Na próżno… Dwadzieścia minut później ciało 41-letniej Haliny H. zostaje przykryte czarną folią.

O 12.40 ulica Dąbrowskiego zakorkowana jest już na amen. Ponad sześćdziesięcioletni Eryk W., wraca od syna, którego nie zastał, czeka w korku 15 minut i denerwuje się. Widzi odjeżdżającą karetkę. „Pewnie jakiś wypadek”, zastanawia się przez moment, by za chwilę wrócić do tego, co dręczy go od rana. Jego myśli znowu skupiają się na dorosłym synu, który poprzedniego wieczoru odwiedził rodzinny dom i zachowywał się dziwnie. Mówił o złych oczach i o Ojcu Pio. Pożyczył nawet książkę o charyzmatycznym zakonniku.

Około trzynastej, pogrążony w rozmyślaniach mężczyzna dociera na ulicę Morelową, zostawia auto przed swoim domem i niezadowolony, że nie spotkał syna, wchodzi do środka.

Jest dokładnie 13.00, kiedy na biurku oficera dyżurnego Komendy Miejskiej Policji w Olsztynie brzęczy telefon. Męski głos mówi niewyraźnie, słychać, że jego właściciel musiał przeżyć szok. Rozmówca twierdzi, że w domu przy Morelowej są dwa trupy. Mówi, że nazywa się Eryk W.

Detektywom z dochodzeniówki, którzy natychmiast pędzą na miejsce, ukazuje się widok, jakiego się nie spodziewali. W salonie na parterze, oparta plecami o wersalkę, siedzi na podłodze 65-letnia Apolonia W. Widać ślady walki, jaką stoczyła z mordercą. Na wersalce dwuletni chłopiec. To jej wnuczek Michał, wygląda, jakby spał. Oboje są martwi. Ściany i sufit zbryzgane krwią.
To nie wszystko. Któryś z członków policyjnej ekipy woła kolegów do pokoju na pierwszym piętrze, za chwilę słychać nerwowy głos dochodzący z garażu. Trupów jest więcej.

W sypialni na piętrze dochodzeniowcy znajdują ciało 41-letniego syna zabitej, Bogumiła, a w garażu zwłoki 57-letniej Teresy G., sąsiadki, która wzięła tego dnia wolne, żeby posprzątać rano w pobliskim kościele. Potem pieliła na tyłach domu ogródek. Pod jej płotem leży kupka powyrywanych mleczy. Może usłyszała krzyk, postanowiła zobaczyć, co się dzieje i została zwabiona przez mordercę do garażu? Okoliczności śmierci starszego brata Bogumiła też trzeba się domyślać. Mógł zginać we śnie. Nie miał zresztą dużych szans na obronę, był niepełnosprawny.
Kiedy śledczy liczą trupy przy Morelowej, 39-letni Waldemar W. jest już w swoim mieszkaniu na osiedlu Radykajny i bierze prysznic. Zmywa krew z twarzy i z rąk, dokładnie myje włosy. Kiedy otworzy policjantom, będą jeszcze mokre.
xxx
- Zasada jest prosta, robimy przy sprawie, namierzamy sprawcę i napięcie zaczyna opadać. Tu było odwrotnie - naczelnik olsztyńskiej dochodzeniówki podinspektor Jerzy Sieradzan (wysoki, szczupły, szara marynarka na oparciu krzesła), na chwilę milknie. Przed oczy pchają mu się obrazy, które chciałby jak najszybciej wymazać.

Najpierw oszalały z wściekłości, skrępowany kaftanem bezpieczeństwa Waldemar W., ryczy nieludzkim głosem: - Pozabijam was! - słychać go na wszystkich piętrach komendy.
Potem ten sam człowiek w innej scenerii - mówi szybko, jest rozgorączkowany, za jego głosem podąża terkot elektrycznej maszyny do pisania. Opowiada o złych oczach, które widział u swojej matki i synka dzień przed morderstwem, o stygmatach i o szatanie. Potem mówi o głosie, który kazał mu w środę rano wziąć z kuchni nóż i schować go w rękawie. Dopytywany o szczegóły - jak zabijał, w jakiej kolejności, ile zadał ciosów, co mówiły ofiary - zacina się i milknie. Trzeba pytać od nowa. Przesłuchanie wlecze się godzinami. Przez cały czas naczelnik dochodzeniówki boi się, że Waldemar W., mimo kaftanu, rzuci się na przesłuchującą go policjantkę i odgryzie jej ucho. Albo policzek.

Potem wracają sceny z willi przy ulicy Morelowej. Zmasakrowane cztery ciała i wyraz dziecięcej bezradności na twarzy Ryszarda G., męża bezsensownie zabitej sąsiadki, który dowiedziawszy się o śmierci żony siada na tapczanie i mówi głosem zagubionego dziecka: ” Co ja teraz zrobię? Ona miała wszystko w swoich rękach, kto będzie pilnował rachunków?”

Prokurator Mieczysław Orzechowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Olsztynie wolałby przemilczeć szczegóły zbrodni. Ale coś powiedzieć musi.

- Pierwsza ofiara Waldemara W., jego konkubina Halina H. została ugodzona nożem w klatkę piersiową na wysokości serca. Tylko raz. Pozostałym ofiarom sprawca zadał od sześciu do trzydziestu ciosów, tym samym kuchennym nożem o długości ostrza około dwudziestu centymetrów. Były to pchnięcia i cięcia. Uderzał z ogromną siłą, jakby był w amoku. Działał błyskawicznie.
Podinspektor Sieradzan: - Każdy pojedynczy cios był śmiertelny. To potężny mężczyzna, prawie dwa metry wzrostu, same mięśnie.
Zdaniem prokuratury, okoliczności zbrodni - liczba ofiar, ilość i siła ciosów oraz wizje, o których podejrzany mówił w czasie składania wyjaśnień - wskazują na chorobę psychiczną.

- To jest dla nas dzisiaj najistotniejszy problem. Jeśli biegli uznają jego niepoczytalność, w ogóle może on nie odpowiadać za dokonane czyny - mówi Orzechowski.
Brudny od krwi nóż znaleziono bez trudu. Leżał na dziecięcym foteliku w samochodzie Haliny H., przykryty niedbale kocykiem.

Nigdy nie leczył się psychiatrycznie. Nie było z nim problemów w szkole ani w pracy - żadnej agresji, żadnego nietypowego zachowania. Przeciwnie - zdolny chłopak o szerokich zainteresowaniach, wysportowany, inteligentny. Normalny. Tak przynajmniej wynika z relacji ojca. Wychował się w rodzinie inteligenckiej, oboje rodzice skończyli studia - ojciec techniczne, mama była farmaceutką, kierowniczką jednej z aptek w Olsztynie. Jako inżynier elektryk Waldemar W. pracował w olsztyńskich zakładach energetycznych (dwukrotnie zmieniał pracę, podobno z powodu konfliktów z przełożonymi), prowadził też własną działalność. Od półtora roku był jednak bezrobotny. Z relacji jednego ze znajomych wynika, że bardzo to przeżywał.

- Miał nadzieję, że wkrótce się to zmieni. Mówił, że przez jakąś firmę z Torunia załatwia sobie robotę w Irlandii przy zakładaniu sieci średniego napięcia - opowiada ojciec, Eryk W. W czasie całej rozmowy ojciec ani razu nie użyje słowa „syn”. Rozmowa odbywa się na schodach okazałego domu w cichej i zadbanej dzielnicy willowej. Mężczyzna ma szarą, zmęczoną twarz, ubrany jest w pognieciona koszulę i wyciągnięte spodnie od dresu, w dłoni trzyma dopalającego się papierosa. Wygląda jakby cierpiał na chroniczną bezsenność. Od kilku dni na Morelowej trwa medialny najazd. Którko po tragedii pod oknami willi, w której nie wyschły jeszcze plamy krwi, Marcin Wrona urządził telewizyjne show z cyklu „Na gorąco”. Eryk W. spoglądał na to wszystko zza firanki. Drzwi nie otworzył. Dziś z ociąganiem zaczyna opowiadać o synu, rozglądając się, czy w pobliżu n ie ma kamer telewizyjnych.
Z Haliną H. Waldemar W. związany był od kilkunastu lat. Poznali się w jej biurze, gdzie zaraz po studiach zakładał sieć komputerową. Ponad dwa lata temu urodził im się chłopczyk, któremu nadali imię Michał. Zamieszkali wówczas razem, w nowych blokach przy ulicy Rumiankowej na osiedlu Radykajny. Prawie codziennie, wczesnym rankiem odwozili małego do dziadków na Morelową. Tu chłopczyk nauczył się jeździć na rowerku. W środę Halina H. odwiozła synka sama i jak zwykle pojechała do pracy. Kiedy wychodziła z małym z domu, Waldemar W. jeszcze spał. Położył się dopiero o czwartej nad ranem.
Eryk W. wszystkiego nie wie. Wie tyle, ile rankiem zdążyła mu powiedzieć żona, zanim pojechał szukać syna . To ona rozmawiała w środę z Haliną H. Miała się od niej dowiedzieć, że Waldek zadał przez telefon dziwne pytanie: „Ile mi czasu zostało?”

Kobiety nie mogły rozszyfrować, o co mu chodzi. Było to trzy godziny przed tragicznymi zajściami.

- W środę rano widziałem, że chłopczyk jeździ przed domem na rowerku. Potem musiałem pojechać do sądu na rozprawę w procesie o zabójstwo, bo jestem ławnikiem na emeryturze. Kobieta zasztyletowała konkubenta. Niech pan patrzy, co za zbieg okoliczności. Kiedy on tu robił tę swoją robotę, to ja byłem w sądzie - opowiada sąsiad państwa W., Tadeusz Paradowski. Ma córkę w wieku mordercy. Twierdzi, że Waldemar W. nie był lubianym dzieckiem.

- Niekoleżeński, zamknięty w sobie. Nie kłaniał się.
Osiedle Zielona Górka w Olsztynie to oaza spokoju. Większość ulic wygląda jak Morelowa - zadbane domy wtulone w zieleń, na tyłach posesji wypielęgnowane ogródki.

- Nigdy nie było u nas nawet napadu. To niespodziewany cios - opowiadają zszokowani mieszkańcy. Rodzinę W. wspominają różnie. Jedni mówią, że nie utrzymywała z sąsiadami bliższych kontaktów. Inni twierdzą, że to mili i uczynni ludzie. Sąsiedzi mieszkający najbliżej opowiadają, że słyszeli czasami krzyki starszego syna państwa W. - Bogumiła, który w wyniku urazu okołoporodowego urodził się niepełnosprawny.

- Jak mu coś uderzyło do głowy, to krzyczał - mówi jeden z sąsiadów. Domyśla się, że w środę sąsiadka Teresa G. musiała odgłosy dobiegające z posesji W. wziąć za krzyki Bogumiła i poszła zobaczyć, co się dzieje.

- Z wyjaśnień podejrzanego wynika, że to on wywołał Teresę G. Ale może nigdy nie dowiemy się całej prawdy. Podał nam co prawda przebieg wydarzeń, ale w relacji są luki. Nie wszystko może sobie przypomnieć. Kiedy próbowaliśmy zadawać szczegółowe pytania, zacinał się. Momentami sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział gdzie jest i co zrobił - mówi jeden z policjantów przesłuchujących Waldemara W. Pamięta, że w pewnym momencie mężczyzna zaczął prosić, by go nie zabijano za to, co zrobił. - Ja się muszę leczyć - tłumaczył.

Podczas aresztowania w mieszkaniu przy Rumiankowej i później, w izbie zatrzymań komendy miejskiej, Waldemar W. stoczył z policjantami zaciętą walkę. Był moment, kiedy obezwładniało go aż sześciu policjantów. Kopał i gryzł. Jeden z prokuratorów, obecny podczas osadzania Waldemara W. w policyjnej izbie zatrzymań: - Sześciu ludzi na nim leżało, a on jeszcze pełzał.
Przesłuchanie z udziałem prokuratora odbyło się wyjątkowo nie w prokuraturze lecz na terenie komendy. Waldemar W. przyznał się do wszystkiego. Powiedział, że w przeddzień wydarzeń usłyszał głos: - Wydawało mi się, że ja jestem Chrystusem, a mój syn to szatan. Chciałem skoczyć z nim do wody.

Przedstawiono mu zarzut zabicia pięciu osób, w tym czterech ze szczególnym okrucieństwem.

Apolonia W. w środę rano nagrała się na automatyczną sekretarkę jednego z olsztyńskich psychiatrów. Szukała pomocy dla syna, który dzień wcześniej zaniepokoił ją dziwnymi wypowiedziami o ojcu Pio i opętaniu. Pożyczyła mu nawet książkę o słynnym stygmatyku.

- Różne bzdury wygadywał. Ale nie cały czas. Rozmawiał normalnie i nagle coś tam wtrącał - przypomina sobie Eryk W.
Pamięta, że syn mówił o świecących się oczach.

- Wie pan, takich jakie czasami widuje się w horrorach. Żona miała podobno takie oczy i wnuk. On bał się tych oczu. Mówił, że są złe. Nie wiem skąd mu się to wszystko wzięło. Wcześniej nigdy nie wygadywał takich bzdur. Teraz dopiero dowiedziałem się od jego kolegi, że miesiąc temu poznał jakiegoś księdza i bardzo zaczął się interesować religią. Może ten ksiądz mu tak w głowie namieszał? Eryk W. pamięta, że najmocniej świeciły oczy Michasia. Z ustaleń policji wynika, że chłopiec zginął jako pierwszy. Prawdopodobnie we śnie.

maj 2003

PS. Waldemar W. nadal przebywa w odosobnieniu. Ale nie jest to więzienie. Dziewiątego grudnia 2003 roku Sąd Okręgowy w Olsztynie umorzył postępowanie przeciwko inżynierowi, uznając jego niepoczytalność. W śledztwie i w procesie długo badany był przez biegłych psychiatrów, którzy orzekli w końcu schizofrenię paranoidalną. W ramach tak zwanego środka zabezpieczającego Waldemara W. umieszczono bezterminowo na Oddziale Psychiatrii Sądowej w Starogardzie Gdańskim. Co pół roku biegli sprawdzają czy już można go wypuścić. Kiedy badali mężczyznę w czerwcu 2010 roku opinia była negatywna.

Źródło: exszu.blog.nowosci.com.pl/2012/04/01/pozabijam-wszystkich
Czyli czego doświadczają ludzie cierpiący na tę chorobę psychiczną.

Do 0:38 opis filmu.



Angielski wymagany.
Najlepszy komentarz (68 piw)
leeloodallas • 2013-02-01, 14:54
Chorowałem i dalej choruję na nerwicę. Przez kilka lat ŻADEN z lekarzy specjalistów nie potrafił powiedzieć co mi jest, neurolodzy, gastrolodzy, kardiolodzy i wielu innych, każdy twierdził że symptomy sobie symuluję, wymyślam. Dopiero lekarz internista, nazwiska nie pamiętam, powiedziała: "czy brał pan uwagę że może pan być chory psychicznie?"

Męczyłem się przez kilka lat! Każdy dzień był męką, proces zasypiania w nocy trwał czasem 6 godzin! Marzyłem o tym, żeby zamknąć się w szafie i nie wychodzić z niej do końca życia. Każde wyjście z domu to była walka z samym sobą. I wiele wiele innych objawów o których nie ma sensu tu pisać. Ukojenie przynosiły mi tylko wódka i kochająca żona.

Teraz jestem na lekach i na terapii, są nowoczesne psychotropy, które nie uzależniają i mają minimalne skutki uboczne. Moje życie znów jest piękne, mam chęć do życia, spełniam się zawodowo i rodzinnie. Odzyskałem krąg dawnych znajomych i zyskalem nowych.

LUDZIE! Kiedy tylko czujecie, że jest coś nie tak, NIE BÓJCIE SIĘ PSYCHIATRY!!! Po jednej tylko wizycie, będziecie mieli świadomość, że ktoś was rozumie, że ktoś wie jak to jest, że ktoś naprawdę może pomóc (zakładając że traficie na dobrego).

Ocenia się że na choroby psychiczne (łącznie z nerwicą i depresją) choruje co trzecia osoba z krajów wysoko rozwiniętych.

Dla ciekawskich polecam książkę najlepszego (już niestety nieżyjącego) psychiatry: Meloncholia - Antoniego Kępińskiego.
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zobligowała nas do oznaczania kategorii wiekowych materiałów wideo wgranych na nasze serwery. W związku z tym, zgodnie ze specyfikacją z tej strony oznaczyliśmy wszystkie materiały jako dozwolone od lat 16 lub 18.

Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:

  Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na rok. 6,50 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem