Mój debiut na pierwszych zajęciach na Uniwersytecie Warszawskim wyglądał dość osobliwie. Nie dość, że chlałem całą poprzedzającą je noc na ursynowskich blokach – to jeszcze nie miałem się rano w co przebrać, bo mamusia akurat urządziła sobie gruntowną przepierkę mojej garderoby. Ciuchy mokre – a ja byłem świeżo po konkretnym zaliczeniu gleby w niejasnych mi do końca okolicznościach, co poskutkowało ciężkim zabrudzeniem jasnych dżinsów i pokaźną dziurą na jednym z kolan. Już miałem sobie odpuścić wizytę na uczelni, ale zżerała mnie ogromna ciekawość jakie towarzystwo tam zastanę. Chłopaki ze Strefy próbowali mnie utwierdzić w przekonaniu, że na studiach to na pewno są same lamusy – ale ja znałem paru studenciaków, choćby z wyprawy do Czechosłowacji, więc podejrzewałem, że moje ziomy mijają się z prawdą. Otrzepałem zatem sumiennie spodnie i omotany swoim długim sza(L)iczkiem ruszyłem w drogę. Autobus jak zwykle mi spierdolił, więc na czas nie dojechałem.
Na wokandzie pierwszy tego dnia był angielski – i właśnie już trwał. Zapukałem i wszedłem.... Na sali zapanowała kompletna cisza, kolesie tam obecni popatrzyli na mnie z odrobiną zdziwionej niepewności w oczach, natomiast panienki, zerkając na mnie, rozpoczęły jakieś szeptane komentarze.
Popatrzyłem na te japy – kurna – myślę – faktycznie lipa, ale nauczony nie oceniania innych „z góry” - starałem się walczyć z tzw. efektem pierwszego wrażenia.
W przerwie między zajęciami podbija do mnie koleżka o dość bystrym wyrazie twarzy i zagaduje: - O widzę, że kibicujesz Legii... Ja na to, że a i owszem – no to gość mi się przedstawia – „Popiel jestem. Wiesz, przyjechałem z Kielc – Starzy mnie na siłę chcieli wysłać do Krakowa na Jagiellonkę, ale uparłem się na studia w Warszawie i postawiłem na swoim. Lubię jakoś to miasto.”
Słucham tego wstępu, tak patrzę – nie no – typ raczej w porząsiu... Kielce ?! O ja przepraszam, nic nie wiem o tej miejscowości...
Nie chciało mi się już słuchać naukowych wywodów na wykładach, więc od razu zaproponowałem opcję „po piwku” – na co nowopoznany gostek zareagował entuzjastycznie. Poszliśmy do „Domu bez kantów”. Myślałem, że skoro pomysł piwka należał do mnie – to ja stawiam. Wziąłem cztery, żeby za chwilę nie wracać – patrzę, a Popiel mówi do sklepikary – „sześć poproszę”... Oooo... proszę ja Was – tym mnie ujął do głębi. Myślę sobie, jest gites, to mamy po pięć sztuk, a nie ma jeszcze czternastej... Będzie ciekawy dzień.
Usiedliśmy w takim parku „Pod Prusem”. Przed wojną w tym miejscu stały dwie piękne kamienice bardzo ładnie zmykające skrzyżowanie Krakowskiego z Karową vis a vis hotelu Bristol – ale oczywiście nie zostały odbudowane – stąd powstał taki mały parczek. Zrobili tam dwie alejki na krzyż i postawili niewielki pomnik Bolesława Prusa – niemiłosiernie obsrywany przez gołębie.
I tak siedzimy, ciągniemy „Warszawskie”, bajerzymy... Na rozkładzie lecą klimaty kibicowskie – dowiaduje się, że Popiel kibicuje Koronie, jego przyjacielem jest „M”, jeden z ówczesnych dobrze znanych kiboli MKS-u – ale co najciekawsze, mimo absolutnie negatywnego stosunku Kielc do Legii – on jakoś tą Legią jest zafascynowany i nie kryje do niej szczerej sympatii...
Czas elegancko płynie, już się zmierzcha, ze trzy razy jeszcze obracaliśmy do sklepiszczocha nabić łuski, nie powiem, nałoiliśmy się nienajgorzej. Pytam Kielcucha czy ma gdzie kimać, bo robi się późno, a on mi na to: jakie spanie – ja mieszkam „na Żwirkach” w akademiku, tam już od trzech dni jest niezły balet – jedziesz ze mną...
Nie miałem tego w planie – ale planowanie to lipa, a spontaniczne pijaństwa są chyba najprzyjemniejsze – więc mówię mu: dobra, zajrzę tam na chwilę...
Jadąc tam „175” pokazywałem jak ładnie prezentuje się mój sza(L)iczek powiewający wzdłuż autobusu. Nie spodobało się to pewnemu grubemu typowi, któremu zdaje się troszkę wiało w banie i domagał się zamknięcia okna. Olewaliśmy go równo kręcąc przy okazji bekę z jego nalanej różowej gęby. W końcu typicho nie wytrzymał, zaklął coś głośno i z okrzykiem „ja was kuurwa wychowam!” rzucił się w naszą stronę. Nawet jeszcze sza(L)iczka nie zdążyłem spowrotem wciągnąć – jak Popiel przyskoczył do niego, coś charakterystycznie szczęknęło – i słyszę taki tekścik ściszonym głosem: Dawno fajfusie śledzika nie połknąłeś ? Zoperować cię ?
Patrzę – oż ty w życiu... - Kielcuch z tym gościem stoją stykając się łbami, w ręku ma konkretnego majchra – sprężynkę, której ostrze właśnie robi dołeczek w kurteczce grubasa. Ten z kolei – jak mu do tej pory z mordy biło różem – zrobił się bielutki jak prześcieradło, oczy mu wylazły jak księżyce w pełni i wydukał: Panie ja mam dzieci... - na co mu Popiel przytomnie: dzieci masz – to ********** baranie do domciu, a nie mi tu kręcisz awantury...
He he, to była akcja, dzięki której zrozumiałem dlaczego na kielcowatych mówi się Scyzory...
W autobusie cisza jak po końcu świata. To były takie lata, że uświadczyć na mieście psa – było przejawem wielkiego pecha, więc nikomu z pasażerów nawet do głowy nie wpadło, żeby zawołać „Policja!” albo zaprotestować. Typ biały jak po Vizirze zgubił się na najbliższym przystanku, a my dojechaliśmy w spokoju do tego akademika...
Wbijamy się do tego przybytku – a tam jakiś maksymalny harmider: ktoś biegnie, inni wrzeszczą, murzyni jacyś – koniec świata... Wsiadamy do windy – a tu już lepiej, jakaś totalna szprycha i się do nas uśmiecha. Coś tam do niej kulturalnie zagadałem, lecz załatwiła mnie odmownie. Dlaczego – zrozumiałem to w moment po zobaczeniu swojego odbicia w lustrze.
Popiel prowadzi mnie do pokoju – a tam kolacyjka w składzie dwie panienki i jakiś koleś. Na dzień dobry przepraszam za swój stan wizualny zapewniając o swojej nieskazitelnej duchowości, a słowa te zostały nagrodzone milutkim błyskiem w oku jednej z pań. Siadamy, a ten koleś odgarnia ze sterty pod oknem jakiś koc... Zdębiałem... Trzy skrzynki flaszek – w jednej z osiem butelek „Żytniej”, dwie pozostałe, ledwie napoczęte - to browarek... Jak na cztery osoby – dawka śmiertelna – ale nic, jedziemy...
Ten nowy koleżka, to chyba na co dzień bardzo grzeczny chłopak musiał być, bo po niecałej godzinie wódki zapijanej piwem zaliczył łóżeczko i pozostawał bez kontaktu.
Popiel rozkminił, że proporcje damsko-męskie zrobiły się dobre – więc zarządził, że trzeba coś zjeść. Panienki wybyły do siebie przygotować nam jakiś szamunek – a my ustalaliśmy który którą...
Okazało się, że dziewczyny przytargały ze sobą tyle żarła, że wszyscy po tym jedzeniu przetrzeźwieliśmy. Zaowocowało to tym, że nabrały ochotę na wizytę w dyskotece.
Nie lubiłem tego typu klimatów, ale co było robić. Wlałem sobie pół szklany czystej, sieknąłem to na dwa razy pod piwo – i... Pan Bóg mnie opuścił...
Obok tego akademika były dwie knajpy „Proxima” i „Spartakus”. Do której podbiliśmy – tego nie wiem, natomiast na pewno na bramce usłyszałem: „Ty nie wejdziesz”.
No – ja to nawet skumałem dlaczego i chyba nawet się roześmiałem, nie mniej jednak do Popiela nie dotarło to w najmniejszym choćby stopniu. Rozpoczyna się pyskówka:
- Jak to, kurrwa ?! On jest ze mną !!! Na bramce to nie robi wrażenia: -Taaak, a ty to kto jesteś chłoptasiu ? ... i już zaczynają pracować rączki... Tworzy się przepychanka, za chwilę już się szarpiemy, dziewuchy skowyczą – robi się zbiegowisko. Wiedziałem, że lada moment polegniemy – ale trzeba się było wobec nowopoznanego kumpla jakoś zachować, strzeliłem zatem w mordę pierwszego z brzegu ochroniarza, w ręku Popiela zobaczyłem, nie wiem skąd, bulelkę zamieniającą się z trzaskiem w tulipan, któryś z tych goryli wyciągnął kosę i... potężne uderzenie w kark zakończyło mój kontakt z rzeczywistością...
Po wyeliminowaniu mojej skromnej osoby - cała horda rzuciła się na Kielcucha...
Okazało się, że farta mieliśmy zajebistego, bo świadkiem zajść było sporo ludzi z akademika, więc jak już nas tamci sponiewierali – to znaleźli się dobrzy ludzie, którzy odholowali nas w bezpieczne miejsce.
Rano jak się ocknąłem – za Chiny Ludowe nie mogłem ruszać łbem, co wskazywało, że nocnej wyprawy nie mogę zaliczyć do udanych. Ale to wszystko było małe miki w porównaniu z tym jak wyglądał Popiel... Chłopak najkrócej mówiąc przypominał frontowego żołnierza, który wszedł na minę.
Popatrzyliśmy na siebie i... w śmiech. Wiedzieliśmy, że między nami zrodziła się dobra sztama, na okoliczność której podarowałem mu następnego dnia nowiutki sza(L)iczek. Łaził w nim potem cały czas mieszkając tu w Warszawie- no ale wtedy bardzo się ucieszył i zapewnił, że na ŁYKend zabierze go ze sobą do Kielc pokazać koleżkom. Tak zrobił...
W Kielcach mieszkał drugi Koroniarz, serdeczny przyjaciel Popiela o ksywce Mirozja. Spotkali się w sobotnie popołudnie i na gorąco wymieniali wrażenia z pierwszego tygodnia studiów. Mirozja załapał się na Jagielloński w Krakowie i oprócz tego, że zerżnął parę dupeniek – niczego szczególnego nie przeżył.
Za to Popiel miał o czym opowiadać, a ślady na jego twarzy i szalik Legii będący dlań dowodem uznania - świadczyły, ze rzeczywiście w Warszawie jest znacznie ciekawiej. Chłopaki spili się po maxie, Mirozja oświadczył, że przenosi się do Warszawy i... skończyła im się wódeczka. Wylegli zatem z chawiry po gorzałę do sklepu nocnego na popularnej w Kielcach „Sienkiewce”, czyli ulicy Sienkiewicza pełniącej tam rolę czegoś w rodzaju Starówki. Podbijają do tego monopola, otwieraja drzwi, wejście... a w sklepie absolutna konsterna zgromadzonej tam gawiedzi. Wszyscy wlepiaja wzrok w Popiela. Dlaczego ? Otóż dlatego, że na jego szyi dumnie prezentuje się szalik Legii Warszawa. Chłopaki później twierdzili, że w tym sklepie to byli zwykli goście, nie jacyś tam rasowi kibice, ale towarzystwo podchmielone, więc od razu zaczęło się na ostro: - eee koleżko, nie pomyliłeś się przypadkiem – co to kuurwa ma znaczyć ??!!. Popiel dopiero teraz się obciął co ma na sobie i że jest przecież w Kielcach. - A co, kuurwa, mówi zachowując resztki przytomności – zdobyłem ! Taki koleś mu na to, żeby nie grał w ***** – a jak rzeczywiście zdobył ten sza(L)ik – to niech go daje i przed sklepem zaraz go spalą. No to Popiel na takie dictum kazał mu spierdalać. Mirozja właśnie zaczyna czarno widzieć najbliższą przszłość - wtem otwierają się drzwi i do sklepu z dwoma konkretnymi chłopakami wjeżdża ten „M”, o którym Kielcuch nawijał mi w Warszawie. Spojrzał na Popiela: - Co jest, odjebało ci ? - Nieee, tamten odpowiada, - zrób tu porządek, mamy wódeczkę to spokojnie pogadamy... „M” coś warknął, towarzycho wyciszyło się biegusiem, a chłopaki poszli dalej pić – przy czym temat był jeden – relacje Popiela z pobytu w Warszawie.
W następnym tygodniu Legia grała swój ligowy mecz w środę na Łazienkowskiej. Mirozja na tę okoliczność olał UJ’ot – i przyjechał z Krakowa koło południa do Sto(L)icy. Odebraliśmy go z Popielem z Centralniaka i pojechaliśmy na Strefę troszkę się wzmocnić. Na godzinę przed meczem byliśmy już na trybunach. Siadałem wtedy zawsze sektor lub dwa na prawo od Żylety. Z kim wtedy graliśmy – za nic w tej chwili nie pamietam, a meczyk zdaje się był średniutki – ważne jest jedno: widziałem jak Popiel i Mirozja chłoną tą atmosferę rozpalonym wzrokiem – no i że po prostu najzwyklej w świecie lubią tą moją Legię. Po meczu wesołym 185 wróciliśmy na Rejony. Towarzyszyła nam taka Marta, która debiutowała w klimatach w wakacje jak zabrałem ja na wyjazd do Zabrza. Trochę tam się działo, a że dziewczyna lubiła mocne wrażenia – od tamtego czasu chodziła na wszystkie mecze w Warszawie. Miała ona zupełnie zakręconą matkę – ultraliberalną jak na tamte czasy, no i jeszcze dwudziestopięcioletnią sublokatorkę ze Starachowic. To wszystko składało się na to, że mieszkanie które zajmowały nazywane było przez wtajemniczonych „Bar Is Open” – nie bez przyczyny naturalnie, bo można tam było przyjść w każdej chwili i spokojnie się dobrze bawić. Zalegliśmy więc u tej Marty, potem wyszliśmy jeszcze uzupełnić zapasy, spotkaliśmy Iwana z kolesiami, którzy też wrócili z meczu, jakieś wspólne piwko, wszystko cacy – potem Kielcuchy znów poszli do Marty, a jak zobaczyłem, że dziewczyny w miarę spożycia są nimi zainteresowane w sensie „konsumpcyjnym”– zawinąłem się na chatę.
Rano koło południa (zajęcia znów poszły się p....) słyszę dzwonek do drzwi. Otwieram – a tu Kielcuchy z Martą. Wchodzą z piwkiem, łykamy i Mirozja zaczyna w ten deseń: - Walę ten Kraków, przenoszę się do Warszawy. Wynajmiemy z Popielem jakiś kwadrat – będzie miodzio. Nie wiedziałem co będzie miodzio, bo nie mogłem przewidzieć tych wspólnych meczów z Aberdeen, Sampdorią czy Manchesterem i wielu innych, ligowych– ale w pełni ten pomysł poparłem.
Mirozja okazał się na tyle obrotny, że jego papiery studenckie za dwa tygodnie były już na naszym Uniwerku. Popiel działał nie mniej sprawnie i załatwił chatę na rogu Mokotowskiej i Hożej przy pl. Trzech Krzyży. Tak się jakoś złożyło, że Mirozja potłuk w Kielcach swoją furę, a siebie przy okazji i przez miesiąc był na zwolnieniu. Popiel zatem wprowadził się na ten wynajęty kwadrat sam. Jego pierwsze trzy tygodnie na nowym miejscu zasługują na szczególne potraktowanie...
Lokum to znajdowało się na poddaszu starej kamienicy przerobionym na ciasne klity, pełniące funkcje mieszkań kwaterunkowych. Jedno z takich mieszkań ktoś wykupił i puszczał w wynajem. Wchodziło się tam przez klatkę schodową z wejściem w bramie – i do trzeciego piętra było normalnie – w miarę czysto, wielkie drzwi przedwojennych mieszkań itp. Piętro czwarte wyglądało już zupełnie inaczej, pachniało wiszącym w powietrzu dramatem i jak się później okazało – żyło własnym życiem. Był tam taki korytarz wijący się przez całe poddasze z przejściem do sąsiedniej kamienicy. Szefem tego korytarza był niejaki Plasterek. Popiel jednak na razie o tym nie wiedział. Przywiózł sobie z Kielc telewizor, jakiś sprzęt grający i masę ciuchów. Kwadrat jak kwadrat – jakiś stolik, obok zwykły fotel, drugi fotel był siedzeniem od Łady, wielkie jebadełko, drugie nieco skromniejsze – zwykły materac rzucony w rogu, potężna szafa gdańska – dalej ciasna kuchnia z przepierzeniem, za którym stała kabina prysznicowa. Kibel niestety wspólny - na korytarzu. Pamiętam jak w parę osób opijaliśmy tą przeprowadzkę – a piwo wiadomo – jest moczopędne. Udałem się do tego kibla. Trzeba było przejść niezły kawałek tym mrocznym korytarzem. Po drodze minąłem dwóch chlorków świdrujących mnie spojrzeniem i jakąś naje-baną menelicę gadającą coś do siebie. Wchodzę do kibla i.... o kurrwa !!! no nie sposób było wytrzymać bez odruchów wymiotnych po tym co zobaczyłem, a co dopiero załatwić jakąś potrzebę. Wracam i pytam Popiela gdzie on takie sprawy załatwia, a on na to wskazując palcem przez okno taką jedną kawiarnię: - a tu do „Wilanowskiej” chodzę...
W czasie impry jednak nikt tam schodzić nie zamierzał, a kolesie zaczęli, za aprobatą zresztą gospodarza, sikać do prysznica. Nawet mi to się spodobało, ale jak za kolejną wizytą zobaczyłem, że pod prysznicem jest nasrane – to odbiłem już do chaty.
Następnego dnia nawet udało nam się być na zajęciach. Meta Popiela była blisko uczelni, więc dobrze zaopatrzeni poszliśmy do niego pomelanżować. Wchodzimy na górę – a tu w jego drzwiach szpara... Patrzymy – wyjebany zamek. Włam. Wchodzimy do środka: telewizora brak, magnetu brak, szafa wywalona na zewnątrz.
Nagle Popiel krzyczy – Kuurwa zayebali mi moje nowe Piramidki !!! Tego nie wyrobiłem i położyłem się z beki. Osobiście nie rozumiałem jak można chodzić w Piramidkach, ale była kiedyś taka bazarowa moda na tego typu spodnie i w Kielcach to był tipes topes...
Kielcuch tymczasem wydzwonił tego gościa – właściciela mieszkania, tamten zaraz przyjechał i pobiegł zaraz na Wilczą (psy) zgłosić włamanie. My tym czasem spokojnie zaczęliśmy rozpracowywać to co przynieśliśmy...
Po jakiejś godzinie wjeżdżają na kwadrat psiaki z tym właścicielem. Popiel już najebany. – I co panu zginęło – pytają go. – Piramidy mi zajebali – ten na to.
-Panie, jakie piramidy ?! Popiel wkuurwiony: - No spodnie, kuurwa, takie spodnie, szukajcie moich spodni !!! – Dobrze, poszukamy – pies na to. – Nic panu więcej nie zginęło? – Nie!!! Policaj tak ogarnął ekspozycję butelek wystawioną na stole: - No, widzę że w sumie się pan nie zmartwił, w końcu najważniejsze że sza(L)ik panu zostawili... – Panie, bo pieniądze i sza(L)ik to ja noszę przy sobie – odparował już wyraźnie podkurrwiony Kielcuch. Ja nie wyrobiłem i wyję ze śmiechu. Poszli.
Osuszyliśmy wszystko, zbieram się na chatę – a tu Popiel nie może za mną zamknąć drzwi. Nie dość, że zamek wyłamany, to te się jeszcze jakoś spaczyły i nie można ich domknąć. Z futryny sterczał jakiś wielki gwóźdź, więc po zagięciu go drzwi już się same nie otwierały, ale lipa była totalna. Popiel zatem zadaje mi takie pytanie – Pawełek, troche dygam się tu spać – każdy może wejść, nie wiem kto mnie opierdolił – nie znalazła się by może jakaś giwera... ???
Pomyślałem chwilę – no jak nie jak tak – Giwera, owszem mówię, ale nie na ostre… Nagana miał koleś ze Śródmieścia. Często z nami balował, a że starszy był od nas ze dwadzieścia lat nazywaliśmy go Starzyk. To był człowiek będący absolutnym życiowym anarchistą, egzystujący na permanentnym odpale. Podbiliśmy do niego, ale okazało się, że odkąd rostrzelał bramkarzy w Remoncie (co to była za akcja!!!) – to spluwkę oddał na stałe w depozyt Ogonowi. Z kolei Ogon to mój ziom z podwórka – kompletny wariat, acz z poza środowiska kibicowskiego. Miał taką dewizę, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego prócz chłopców – i zgodnie z nią spędzał większość żywota w odmiennych stanach świadomości powodowanych różnymi specyfikami – a, jak to określił, na przekór całemu światu – zapuścił sobie długi warkocz.
Walimy do niego w drzwi – nikt nie otwiera… Z wewnątrz dochodzą dźwięki jakiejś muzy, zresztą wcześniej przycięliśmy, że w oknie paliło się światło – no musi być w środku. Łomoczemy już po maxie – wreszcie otworzył, stanął na progu jakiś taki rozmemłany i jak rozkminił, że to my – wykrztusił z siebie „nie piję!” i pierdolnął nam drzwiami przed nosem.
Domyśliłem się, że z nim tegoż wieczoru jest już bardzo słabiutko, ale sprawa jest ważna i trzeba ją załatwić. Skojarzyłem, że co prawda drzwiami Ogon rąbnął efektownie, ale na zamek ich nie zamknął. Naciskamy klamkę – faktycznie otwarte. Wjeżdżamy do środka. Widzimy, że jest mały kociołek – więc stoimy w dużym pokoju i wołamy: - eee, wujek wyłaź, temat załatwiamy i spadamy. – Co jest, ***** – słyszymy – nudzi się wam ?. Dobra – sam tego chciał – wbijamy mu się do sypialni – oooo - ale świat jest mały…w łóżeczku Ogona, pod kołderką leży czarnulka z naszego roku, z którą tydzień temu Popielowi coś nie wyszło, a którą ja do Ogona przyprowadziłem na jaranie ze trzy dni wcześniej… Popiel tak popatrzył, ciśnienie mu skoczyło, no ale Ogon nie mógł wiedzieć, że on coś z tą czarnulką świrował – więc się opanował i mówi – Giwerke ponoć przekitrujesz…Potrzebna jest… Ogon tak patrzy, patrzy… - Ale o co się rozchodzi, jaka giwera ??? Widzę, że chłopak jest na niezłym odlocie więc się wciąłem: - No kolta tego potrzebujemy, kumasz? Cztrdziestkępiątkę… - Aaaa, kolta… - Ogoniasty doznał przebłysku – No przecież leży… A co, będziecie czyścić przystanki ? To idę z wami…
- Nie nie – przyhamował go Popiel – Dopiłuj pannę i idź spać.
Rzeczywiście… Skierowałem wzrok za palcem Ogona – spluwa leżała centralnie, na wierzchu położona na wieży magnetofonowej. Zabrałem ją i wyszliśmy. Popiel sprawdził bębenek – pełny. Wyjął jedną spłonę: - Ja pierdolę, skąd macie takie naboje ??? - A co – pytam, bo nie znałem się na tych zabawkach. – No człowieku, przecież to są paraliżująco-duszące – w Polsce unikaty… - Możliwe, mówię – Jakby co to u Ogona jest takich jeszcze z setka. Starzykowi ktoś z Reichu z tą giwerą importował… - O *****, no bajer – Popiel nie może wyjść z podziwu…
Robiło się późno, zmordowany byłem więc zawinąłem się od razu do domu. Popiel pojechał do siebie.
Wchodzi do tej swojej jamy – no nie klawo, drzwi z tego gwoździa puściły wcześniej, więc chawira stała otworem. Patrzy – w przedpokoju niedopałek – chujowo – myśli – znów ktoś był. Zajebać co prawda już prawie nie było czego, ale wyraźnie mu się zrobiło nie swojo. Zajrzał do lodówki, której zdaje się nikt nie chciał zapierniczyć – kika – wódka i piwko stoi… Dziwne… Nalał sobie seciszczocha, poprawił browarem – klamkę schował pod poduszkę i usnął…
Było już dobrze po północy – jak słyszy pukanie do drzwi. Gwóźdź oczywiście puścił, więc otworzyły się same. Popiel spał w opakowaniu, zatem wsadził kolta za pasek, wstaje i zagląda do przedpokoju. Na klatkowskiej stoi trzech typów. Dwóch to jakieś spasione ochlapusy tak na oko po pięćdziesiątce, trzeci zaś to taki żwawy mocno zniszczony niesportowym trybem życia kurdupel o niesamowicie napakowanych barach i podziaranej twarzy. Popiel przyciął to towarzystwo, miękko mu się w nogach zrobiło… - Czym mogę panom służyć – zapytał grzecznie. Ten niski taki napakowany cmoknął coś, chrząknął – wyciągnął grabę i mówi – Plasterek jestem, a to – wskazując ruchem głowy na tych dwóch spaślaków – moi ludzie. Wiesz, małolat – kontynuuje – ty chyba w porządalu koleżka jesteś, widzieliśmy twoich kumpli – też miłe chłopaki – no jak już tu sąsiad teraz jesteś - to chyba wypadałoby się jakoś poznać, nie? Na koniec przemówienia Plasterka jeden z tych grubszych wyciąga zza pazuchy nakrytą szklanką litrową flachę z żółtawym płynem. – To łykniem, małolat!
Polał pół szklany i podaje Popielowi. Tego z kolei przeszywa milion myśli – *****, a jak w ***** mnie robią… A jak do tej flaszki nasikali…
- Pij !!! Słyszy… Przybliżył do tej szklany twarz – no nie, spokojnie to jakiś bimber… Przechylił lufę i…oczy mu wyszły na wierzch. Jak się troszkę odłapał – przeprosił towarzystwo i rzucił się do zlewu by się napić wody. Co prawda chciał się wyrzygać, ale wyszedłby na cieniasa. – No jak, małolat, dobre ? pyta Plasterek. – Tak niezłe, dzięki – Kielcuch mu na to. – I co tam sąsiad, obrobili kwadracik ? -zagaduje Plasterek odsłaniając w szerokim uśmiechu brak jedynek. – A widzisz, przyszedł byś do nas jak się wprowadziłeś, przedstawił grzecznie, flaszeczkę kupił – to by nie obrobili… Kultury się ucz, małolat, obycia… Śpij dobrze! ……I cała trójka zniknęła w ciemnościach korytarza. Popiel wszedł do swego lokum i w świętym spokoju zwymiotował do wiaderka…
Po jakimś czasie do zdrowia wrócił Mirozja. Jak zobaczył jaką metę skołował Popiel to z początku raczej zachwytu nie przejawiał. Ale przez to, że trzeźwy był. Po pierwszym winku zaprzestał marudzienia. Kielcuchy prowadzili bardzo męczący tryb życia, więc po paru dniach odpuściłem sobie uczestnictwo w melanżach. Nie mniej jednak na Placu Trzech Krzyży – zabawa trwała w najlepsze…
Kiedyś stoimy sobie na naszym wydziale – wpada taki jeden gostek i mówi – Panowie, ale libacja !!! Do chłopaków przyjechali ich kolesie z Kielc, jakąś dziwkę stargali z miasta i teraz biega im nago po mieszkaniu – no bez kitu, tego jeszcze nie było !!! Usłyszał to Kosa, wielkie chłopisko, przystojniaczek z Płocka mieniący się kibolem Widzewa, z tym że – jak rozkminiłem- to był taki kibol, co nigdy nie był na meczu. No ale koleś strasznie pewny siebie, proszę ja Was – i on mówi
-Niemożliwe, to bałach… To ja mu na to, że to nie raczej nie bałach – poszliśmy zatem sprawdzić…
Wbijamy się do Kielcuchów – a tam Sodoma i Gomora… Dziesiątki butelek po różnych alkoholach z przewagą tych po wódce, a na wyrku podskakuje sobie golutka, całkiem apetyczna, ciemnowłosa rurka… Na widok Kosy – wydała z siebie coś na kształt: Jaaaahuuuu!!! i rzuciła mu się na szyję. A ten mocarz wziął ją sobie przełożył tak na pół przez bark i z jej różowiutkim piździchem przy swej twarzy rozpoczął tryiumfalny obchód kwadratu.
Ta panienka to była Ula. Miała trzydzieści lat i świeżutko za sobą sprawę rozwodową. Praktycznie prosto z rozprawy poszła się napić do jakiejś knajpy na Ochocie. Traf chciał, że gdy ona samotnie siedziała przy barze - bawili się tam Scyzory. Popiel długo się na nią namierzał, bo wyglądała dość bogato, ale jak w końcu do niej podbił – to szybko gadka się ułożyła, stawiali sobie drinki, w końcu Ula wyznała, że miała strasznie stresujący pełen nieprzyjemności miesiąc – i ma dziś ochotę na jakieś szaleństwo, by się odreagować. No to chłopaki zabrali ją ze sobą i… przez trzy dni ją pierdolili w sześciu i pili na jej koszt. Ula tylko na wstępie zastrzegła, że do cipki to tylko w prezerwatywkach, natomiast francuzy mogą być bez gumek i z połykiem…
Mnie się podobała następująca scena: Ula jest kryta przez zdaje się Mirozję, a na tym fotelu od Łady siedzi w slipach „M” i daje wskazówki – Teraz teraz, dopchnij ją lepiej, eee ***** co ty tam potrafisz… W końcu akt dobiegł końca, a „M” przeciągając się w fotelu ryczy – Ulka! Ubieraj się!!! – Po co ? pyta tamta zdziwiona. Na to „M” po chwili koncentracji – Będziesz robić striptiz !!!
No po prostu prawie udusiłem się ze śmiechu…
Następnego dnia Ulka wstała o świcie pozbierała swoja garderobę i wyszła bez słowa jak reszta jeszcze dobrze najebana spała. Popiel zawitał wtedy na Uniwerek i stwierdził po głębokim przemyśleniu – Całe szczęście, bo już nie mogłem fiuta w nachach namierzyć… Zapytałem go jak długo „M” zostaje jeszcze w Warszawie, bo chciałem z nim pogadać, no a że okazało się, że jeszcze dobę – umówiliśmy się, że cała ekipa przyjedzie do mnie następnego dnia koło południa na Ursynów...
Tymczasem wśród chłopaków stłoczonych na korytarzu zapanowało jakieś ożywcze poruszenie. Okazało się, że do Domu Bez Kantów przywieźli dwie ciężarówy świeżutkiej „Trzynastki”. Na warszawskim rynku to była wtedy piwna nowość rodem z Browaru w Braniewie. Pamiętam, że bardzo pasował mi w tym piwku taki lekko podpalany, miodowy posmak, o którym gdzieś kiedyś wyczytałem, że był charakterystyczny dla wyrobów browarniczych z dawnych Prus Wschodnich.
Z przedwojennych map wiedziałem, że Braniewo to przecież niemiecka, wschodnio-pruska Brunsbergia, zatem przy okazji tego piwa – wszystko układało mi się w sensowną i zarazem egzotyczną całość. Przy tych wszystkich ciekawostkach – zenitem atrakcyjności tegoż trunku była jego stosunkowo niska cena - i to ona właśnie najlepiej przemawiała za tym piwem do studenckiej braci, nie wnikającej zbytnio w smakowo-historyczne zawiłości.
Spojrzałem na sikor. Było koło południa - a przed nami zajęcia z Systemów Politycznych Europy Wschodniej. Uwierzcie - nie sposób słuchać wykładu o konstytucji NRD - zatem nie wahając się - podałem udającemu się z delegacją do sklepu Popielowi parę banknotów. Kilka minut później solidnie objuczeni siatami browca zeszliśmy do wydziałowej szatni.
W tamtych czasach, jeszcze przed komercyjnym zagospodarowaniem, to było naprawdę obszerne pomieszczenie. W deszczowe lub zimowe dni sporo tam się działo. Lewą stronę tejże szatni zajmowały stare stoły i połamane krzesła – i tu właśnie gromadziła się w celach „spożywczych” młoda politologia. Schody i stół po prawej – zajmowały z kolei maniakalnie jarające trawę studentki Filozofii. Dla mnie, przy całym szacunku dla filozofii jako nauki, były to panienki straszliwie nadęte, z sobie tylko rozumianym poczuciem wyższości wobec nas – wyrażającym się długimi pogardliwymi spojrzeniami rzucanymi w naszą stronę. Wioskowe mi się ogólnie wydawały, więc kładłem na nie wszystkie fiuta- ale chłopaki z Popielem na czele twierdzili, że takie upalone laski kosmicznie się pierdolą. W to akurat nie chciało mi się wnikać, bo miałem nagraną na Strefie idealną lalkę – a że byłem z nią właśnie na wieczór umówiony - to po odtrąbieniu trzech hejnalików opuściłem zacne mury Uniwersytetu.
Zapadł zmrok. Siedziałem u siebie w pokoju szprycując się „Alchemią” DireS’ów i czekałem. Spóźniała się. Podkurwiało mnie to niemiłosiernie. Ładna to ona była, fakt, nie ma to tamto, ale miała w duchowości jakąś niedefiniowalną skazę, która nie pozwalała mi jej ufać.
Z letargu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Stanęła w progu. O ja przepraszam... Te długie nóżki, krótka czarna kiecka, niedbale zarzucona na ramiona parka... Głębokie orzechowe oczy, kasztanowo-rude poskręcane włosy, przepiękny uśmiech... I już nie interesowało mnie nic. Nie zadawałem jej żadnych pytań, choć przed chwilą przecież chciałem ukręcić jej łeb. Pocałowałem ją i wziąłem za rękę. – Zobacz co mam – szepnęła z delikatnie niegrzeczną minką... Spojrzałem – z plecaczka wyciągnęła flachę przedniego miodu. Dwójniak Litewski – pewnie zajebała staremu z barku. Skumałem co będzie grane. Mieliśmy jeszcze ze trzy godziny luzu. Wciągnąłem ją do pokoju, zamykając za sobą drzwi. – Niegrzeczny chłopiec- zaczęła zabawę – Nigdy nie ścielisz łóżeczka? Wplotłem palce w jej włosy – Nigdy, kiedy jestem pewien, że przyjdziesz... Przytuliła się jak mały kotek – A jak kiedyś nie przyjdę? - miauknęła...
Uderzyłem z nią w ślinkę. Gówno mnie w tej chwili obchodziło co będzie jak się jej kiedyś w końcu nie doczekam. Poczułem jak twardnieją jej zgrabne małe cycki. Otworzyłem flaszeczkę i położyłem się na wyrku. Strzeliła łyk, troszkę ją rzuciło... Pobrała drugi, usiadła na mnie okrakiem i w cudownym pocałunku nasączała mnie przyniesionym miodzikiem. Uwielbiałem takie picie z ust do ust. Ileż to win tak razem stankowaliśmy... Wtedy wydawał się to być idealny sposób spędzania czasu w długie jesienne wieczory. Patrzyłem na odblask świecy w jej oczach, na te poskręcane loki muskające mą twarz. Jej czarna kiecka zsunęła się sama, czując się zupełnie niepotrzebna w takiej sytuacji. Było coraz goręcej...
Wydawało mi się, że tak właśnie wygląda szczęście...
- Uwielbiam cię – mruczała... – Jesteś szalony... cudowny...
Patrzyłem w jej pełną nasycenia buźkę. Niby było mi zajebiście, zastanawiałem się jednak dlaczego zaraz po wytrysku robię się w jej towarzystwie nerwowy...
Jazgot dzwonka i ostre słońce w oknie uświadomiły mnie, że trwa już następny dzień. Zawsze po wizycie Magdusi spałem jak zabity i nie mogłem się dobudzić. Zwlokłem się półprzytomny z koja i otworzyłem drzwi. Powitały mnie uchachane japy Mirozji i Popiela. – No jesteśmy, dawaj, zbieraj się – reszta czeka na dole. Kiknąłem przez okno – jest cała brygada: „M”, Kaczka i Herbu, a obok nich spory zapas piwka...
Ubieram się, a Popiel nawija: - Widziałeś wczoraj, Pawełek, tą jedną z Filozofii? – Którą? nie kumałem. – Oj była taka czarnula... Kuuurwa, ale bym w nią zasadził...- nakręca się Kielcuch. – Przestań chłopaku... to jakies wieśniary... -studzę go. – Jakie ***** wieśniary?! Dobra była...
Wybzykany byłem po maxie, więc nie chciało mi się dalej dyskutować o dupach. – Skoro dobra, mówisz – to może i dobra... – spasowałem.
Zeszliśmy na podwórko. „M” zapuchnięty od wódy, acz w wybornym nastroju: -Przybij pięć!!! -ryknął na mój widok. Przybiłem i przez moment miałem wrażenie, że straciłem dłoń. Chłopaki pozbierali butle z piwem – Idziemy na Maczu Pikczu! –ogłosił Popiel. Po paru minutach w promieniach słońca siedzieliśmy sobie przy browarku w takiej letniej szkółce, która widziana z lotu ptaka przypominała stare miasto Azteków czy tam Majów. Piwko schodzi jedno za drugim – zaliczamy kolejny kursik do sklepu, łoimy... „M” dopytuje się o Legię, z kim trzymamy, kogo najbardziej nienawidzimy... – A wiesz – mówi – W Kielcach to na Koronie nikt nigdy Legii nie widział, a cały stadion drze się, że „CWKS – *****!” Dziwne, nie?
- No, w końcu macie zgodę z KSP, a skoro tak jest to już wystarczy, żeby nas bluzgać – odpowiadam. – A **** to jest nie żadna zgoda – „M” wyraźnie się uniósł – Cracovia – to jest zgoda, *****, bracia nasi kochani, a tamci to takie tam dziubdziusie...
- A jarzysz – pytam go – że ci wasi bracia w paski to podbili do nas na Legię jak graliśmy z Barceloną ? Tak centralnie w barwach oficjalnie przyjechali nas wesprzeć – i nie było żadnych jazd, a nawet jakieś pijaństwo wspólne podobno się odbyło...
- No mówili chłopaki coś o tym, było coś... a ja się nie dziwię – a dlaczego mieli nie przyjechać... Ja też bym przyjechał... Lubię Legię, nie wolno mi...?
To ostatnie wyznanie „M” kompletnie mnie zaskoczyło. Zacząłem wypytywać o sprawy związane z Koroną – ale „M” ucina wszystko jednym stwierdzeniem: - Nie będę ci tu pierdolił – sam przyjedź to zobaczysz co i jak. Zapraszam! Popiel masz przywieźć Pawełka do Kielc! I to jak najszybciej!
Wykonaliśmy kolejny kurs do sklepu. „M” już najebany – przyćmił swoich ziomków zupełnie. Zaczął się teatr jednego aktora... – Aaaaaa, *****, ale numer, Pawełek, ci powiem... Wiesz, *****, jak kiedyś padła nasza zgoda z Bytomiem... cha cha... no mówię ci – przyjechała do nas Polonia, sama konkretna ekipa hanysków – nikt ich wcześniej nie witał, bo nie wiedzieliśmy czy będą na setkę - podchodzą do nas już na trybunach i ichniejszy fuhrer nawija po swojemu do naszego wodza „Te! S. Mos ploc?” (ploc = platz -> po niemiecku miejsce) Taka cisza, „S” spity nic nie kuma o co im biega – a tamci dalej „No! S., mos ploc czy nie ?!” Nasi się już chichrają, a „S” tak patrzy się na nich, patrzy z absolutnym obłędem w oczach - i... „NIE!”... A wokoło w **** miejsca... Posraliśmy się z brechtania, a „S” nadal nie jarzy w czym rzecz. No to co tamci mieli robić... Poszli w pizdu! A ty co, Pawełek – pewnie jakby te moje Scyzorki tu nie studiowały to pewnie w tej swojej Warszawie w ogóle byś nie wiedział, że jest coś takiego jak kielecka Korona, nie?
Spojrzałem na kolesi i wszedłem mu w słowo, zwłaszcza że reszta dość miała tego monologu słuchanego po raz nie wiadomo który: - Nie nie, zaraz – mówię – W sumie nie tak dawno graliśmy mecz w bodaj 1/16 Pucharu Polski ze Stalą w Stalowej Woli. To dzień powszedni był, więc pojechała stała ekipa wyjazdowców bez przypadkowych doklein....
„M” tak popatrzył na mnie szklano-czerwonym wzrokiem. – Stalówa, mówisz... No wiem... Mów dalej...
Bardzo mile wspominałem ten wyjazd i wyjątkowo wszystko pamiętałem z uwagi na niewielką alkoholizację, więc pociągnąłem temacik:
- Startowaliśmy ze Wschodniaka. Starsi szaleli po całym składzie, więc z takim Krzychem z Otwocka skitraliśmy się w ostatnim, zupełnie zresztą wyludnionym wagonie i zrobiliśmy pół literka pod cztery browarki – a potem lulu. W Lublinie dołączyliśmy do reszty, gdzie z Bożą pomocą udało mi się uwolnić panienkę osaczoną w przedziale przez kilku naszych. Jeszcze był jakiś dym z sokistami – od czego Krzychu był prymusiarskim specjalistą – i z wolna pociąg przybijał do Stalowej... Krajobraz za oknem jakiś wyjątkowo przygnębiający mi się wydawał, do tego mżawka, no ogólnie – nie halo. Skład wtacza się na peron stacyjki – a tam niezły tłumek typów w czarno-zielonych szalach. Jak pociąg już prawie stawał przyciąłem takiego krępego, czarnego konkreta wymachującego pięścią wielką jak mój łeb. Ja pierdole, patrzę, a te chamy zmutowane jakieś. Każdy ma łapy jak dwie moje... *****, przemknęło mi przez łeb, zajebią mnie, a na nowe okulary ni ***** już hajsu w najbliższym czasie nie skołuje... Już kombinuję, że następna stacja to Leżajsk, do meczu z osiem godzin – trzeba tam jechać, nawciągać się browca prosto z fabryki, a potem wrócić i jakoś dobić do reszty. Ale jak to na szczęście w życiu bywa - jak się w mózgu jebie – to ciało wie jak się zachować. Zatem zanim skończyłem swoją układankę - zwarty i gotowy stawiałem już pierwszy krok na peronie. Wysypaliśmy się wszyscy. Nas z osiemdziesiąt osób – stoimy tak z tamtymi – ekipami naprzeciw siebie. Moment zwahania i... pierdut – nie wiadomo skąd – z wrzaskiem wbija się między nas milicja oddzielając Stalowców ścisłym kordonem.
Co za schiz, myślę. Jak już byłem pewien awantury – to musieli się wjebać. No, ale dobra... Dwóch oficerów coś tam gada do grupki zdaje się bardziej znaczących Czarno-Zielonych. Ci z kolei coś tam przekazują swoim – i cała brygada dzieląc się na mniejsze grupy rozłazi się po miasteczku. Zaraz potem okazuje się, że do meczu musimy poruszać się wyłącznie w towarzystwie resortowców. Ponieważ nikomu nie uśmiechało się siedzieć tyle czasu na stadionie - któryś z naszych Starych, w takim kozackim, luzackim stylu - podbija do znacznego rangą psa i leci w ten deseń ewidentnie robiąc sobie jajki: „Skoro się mamy razem bujać - to zróbmy tak. Do meczu pół dnia – zaprowadźcie nas na jakąś szamę, potem na piwo – i powinien być spokój... A na stadion teraz nie pójdziemy – i ****” Ten pies tak tego spokojnie wysłuchał, pokiwał jakby ze zrozumieniem łepetyną – i odbił do stojącej w pobliżu Nyski. Coś tam poszczekał przez radyjko, zaraz potem wysiadł – podbija do nas i mówi: „W porządku. Zgoda.” Wśród nas konsternacja, chwilę potem mega beka - no ale zaraz robi się burzliwie: „Jak to, nie postawimy się kurwom?!” Ktoś tłumaczy, że przecież gdybyśmy chcieli to byśmy tych psiaków w pył zamietli, a po ***** z nimi zaczynać skoro ponoć tu pół szalikowskiej Polski przyjechało się z nami lać. Zaraz mendy sciągną posiłki i dla nas będzie po meczu. Są godniejsze ekipy i to z nimi trzeba jechać – a jak psy mają film na niańki – to w sumie tego jeszcze nie było. Pośmiejemy się. Ta opcja przeważyła. Zaprowadzili nas do baru mlecznego, gdzie absolutnie nie panowali nad tym co się wyrabia, ale i tak byli szczęśliwi, że nie jest gorzej. Jak już się nażarliśmy – nastąpiła twarda próba wyegzekwowania obietnicy łojenia piwa. Psiarze, że nie ma problemu – tylko proszą o spokój. Szliśmy spory kawałek, tak że miałem wrażenie, że się ta wioska zaraz skończy – a tu nagle jakiś zakręt, zejście w dół i stoimy przed takim dużym, rozpadającym się SAM-em, gdzie czynne jest tylko małe boczne okienko. I tu – niebo na ziemi. Zero luda, wokół stojanki do łykania browca – a w tymże okienku gruba baba z hektolitrami świeżutkiego „Leżajska” w cenie, jak dla Warszawiaków, darmowej... A było to tuż przed zapowiadanymi podwyżkami – więc się zaczęło... Ale żeśmy ruszyli! Piweczko się leje całą szerokością Amazonki – no raj, Kochani, raj...
Biesiada trwa jak na jakimś pikniku, wtem u kogoś roztropnego coś rozbłysło pod czaszeczką – i leci komunikat „Ej, spokojnie z tym browarem! Chcą nas spić jak bydło i zrobić co im się podoba. Nie było w szkole o rozpijaniu polskiego chłopstwa?! Właśnie to przerabiamy...”
No tak – to do większości trafiło. Tempo spożycia znacznie spadło, no ale skoro zamiast chlać tylko sączyliśmy – postanowiliśmy się z nudów w parę osób na chwilę przejść. W oddali był taki baraczek niemiłosiernie przez nas obsikiwany, a zaraz dalej jakiś wiadukt. W pewnym momencie patrzymy a na tym wiadukcie stoi trzech typów w żółto czerwonych szalikach. Za moment jest ich z dziesięciu. Podbijamy bliżej i zaczynamy: „Jot Ka – Jot Ka Ka – Jagiellonia *****!!!” Na wiadukcie jakieś przeszeregowanie i odpowiedź: „Jot Ka – Jot Ka Ka – Jagiellonia *****!!!” O żesz... Jak to?! Nie za bardzo łapiemy co się tu odstawia – więc lecimy: „Legia Warszawa!!!” A oni: „Korona Kielce!!!” i zajebut w nas kamieniami. No to my z dwóch stron wiaduktu pod górę do nich, ktoś pobiegł do naszych po odsiecz – jeszcze się nic na dobre nie zaczęło – znów nie wiadomo skąd - wjazd psów i pałowanie. Wszyscy jeszcze krzyczą (Koroniarze też): „MO – Gestapo!” i... psy nas pacyfikują...
Potem jeszcze widzieliśmy się z nimi w drodze na stadion, ale na kilku nieprzyjaznych gestach z obu stron się skończyło...
W gardle mi zaschło od tej nawijki, więc wziąłem solidny łyk. „M” tak patrzy, baniak już mu się kiwa... – Miałem tam, *****, jechać – ale akurat mnie posadzili... A na meczu już nic nie było? - Nie – mówię – później w atmosferze totalnego harmidru wpuścili nas na stadion. Krzychu i ja mieliśmy plecak pełen piwa, który wnieśliśmy bez większych ceregieli. Oczywiście nie daliśmy się usadzić gdzie nam kazali i łaziliśmy na tyłach ichniejszej „krytej” się odlewać. Gwiazdą wieczoru był lokalny kaleka, króry podbił o kulach na nasz sektor. Gościu nie miał jednej nogi, a w miejscu bodaj prawej ręki sterczał mu kikut, do którego była przymocowana jedna z kul. Stanął tak na dole przy płocie tyłem do naszych flag i wymachując tym kikutem wyskrzeczał: „Stalowa gra, Stalowa gra – eja ejaaaa – Stalowa gra!!!” I tak z kwadrans... Wyliśmy ze śmiechu, dostał owacje – policjanty chciały go zabrać, ale nie pozwoliliśmy – ktoś z naszych potem zszedł do niego, pokłonił się w podzięce za występ, no i się ten bidak potelepał do swoich...
Po tym całym zamieszaniu rzuciłem okiem na sektory miejscowych – ja przepraszam – nieźle się zadziwiłem. Za bramką naprzeciwko flagi: Śląska Wrocław, Korony Kielce, ŁKS-u, Resovii, oczywiście miejscowe, i jeszcze paru mniejszych klubów, których nie skojarzyłem... – Fakt – potwierdza „M” – ostro się wam szykowało, ale psiorom prawie wszystkich udało się gdzieś do meczu przetrzymać. W porównaniu z innymi – to mieliście wakacje... Po meczu najpierw was zawinęli autobusem na dworzec, inni trochę czekali...
Tak siedzimy, nawijamy – a tu schodzą się do nas Ursynowskie Rodaki. Podbił już Ogon, Fiszer... Doskoczył jeszcze Ma(L)ita i Latek. Obecność Latka, lokalnego elegancika, powoduje wśród naszych wesołość. – Co jest? „M” wyraża zainteresowanie tą sytuacją – To klown jakiś? - Uuuuuchaaachaaaa – Ogon reaguje wręcz histerycznie – Nie nie, no co ty – to nasz biznesmen, człowieku, wrócił w sobotę z Holandii wyciągnął na podwórku Marlboro, zajarał – ktoś poprosił o macha, chłopaki zamienili fajki i podali mu spowrotem Radomiaka. No i Latek tak zaciąga się tym Radomskim i jedzie z tekstem: „Taaak, *****... Co Marlborskie to Marlborskie...” No bez kitu, *****... ze szczęścia wypłakaliśmy mózgi... – He heee – „M” wyraźnie rozbawiony. Wtem czoło przecina mu zmarcha: - Radomskie?! ***** jak można to palić?! Na takie dictum wstały wszystkie Kielcuchy: „Radomiak Radom – **** w dupę jebanym dziadom, Radomiak Raaadom – **** w dupe jebanym dziaaadom!!!!”
Podjęliśmy tą pioseneczkę, a już za chwilę wszyscy dawaliśmy: „Legia Warszawa!!!”
Po jakimś czasie „M” wstał i zaintonował: „Korona Kielce!!!” No to my również: „Korona Kielce!!!”. A jak, właściwie ***** czemu nie – jak zabawa to po maksie.
Darliśmy tak ryje wymieniając nasze kluby przez godzinę. „M” już zadrutowany jak Majdanek nie wiele kuma. Ma film, że właśnie zrobił zgodę z Legią. Nikt nie wyprowadza go z błędu. W końcu balet jest pierwszorzędny...
Nawet nie wiem kiedy wśród nas pojawiła się Marta. Taka niby moja siostra, ale coś tam mnie czasami do niej ciągnęło. Miała ona takie akcje, że siadała mi przy różnych okazjach na kolanach i opowiadała, że teraz to ona jest młoda i musi się wyszaleć, ale kiedyś to na pewno zostanie moją żoną... Podobało mi się to blond-stworzonko, wiec nigdy nie protestowałem. Podbiła do mnie, pocałowała w policzek – towarzycho wznieciło entuzjastyczne „AAAAAA!!! Witamy! Siadaj z nami – proszę bardzo, browarek...” Usiadła na przeciw mnie z buteleczką – a że swoja dziewucha z niej była – więc jej piwko wysychało w przyzwoitym tempie... Akurat wrócił Popiel, który się gdzieś na chwilę zawieruszył. Spojrzał na nią – i go zatkało. Marta zmierzyła go swoim kocim, powłóczystym spojrzeniem. Byłem pewien, że w tej chwili mu stanął...
W miarę powiększania się sterty butelek i puszek – Marta tak kombinowała, żeby znaleźć się jak najbliżej Popiela. Z Ogonem wymienialiśmy porozumiewawcze spojrzenia – z cichca kręcąc beke... Miała dziewucha niekłamaną słabochę do różnej maści przystojniaczków – a jakby nie było – Popiel był troszkę taki nieco z żurnala wycięty. Po kolejnym piwku w oczkach Martusi pojawił się znany dobrze niektórym – błysk zwiastujący początek rui... Pierwsze dyskretne ruchy – właśnie zostały wykonane – i nagle bach! Na ziemie spod kurteczki Popiela wyleciał pistolecik. Ogon – jakby anioła zobaczył: - kolcik nasz ***** kochany! Ile miechów ja go w grabi nie miałem...
„M” lekko wyrwany z alkoholowego letargu, nie za bardzo rozkminia sytuację – Odjebało ci *****, mówi... Giwere taszczysz ze sobą jak my tu zgodę robimy???
Mirozja leży posikany ze śmiechu... – Zaraz ma tu wjechać Widzew – jajcuje... - Może się przydać...
- Jaki Widzew, ***** – „M” już wyraźnie zmęczony... – A ty, Ogon co tak się jarasz tą spluwaczką???
Ogon patrzy na mnie – No co ty, Pawełek – nie opowiadałeś im akcji Starzyka?!
- No nie... Mówię
- Ja pierdolę, panowie... –Ogon wyraźnie nabiera życia... – A cóż to był za motyw...!
*****... siedzimy sobie z Pawełkiem na Strefie tam za tą górką. Męczymy kratkę małego Faxa, ale jakoś zimno się zrobiło – więc poszliśmy do mnie... Mieliśmy wrzucić jakąś szamę – dzwoni telefon. To Starzyk szuka Pawełka, żeby mu oddał Ładę. Najebani już troszkę byliśmy, ale Plac Unii niedaleko – zawiezie się fure. I tak mieliśmy ją oddać wczoraj... No ****, dojechaliśmy, brzęczymy domofonem – cisza...
Nie no – nawijaj im to koleżko, bo mnie gardło boli...
Na samo wspomnienie już telepały mną brechty... Jak to miałem w zwyczaju przed poważnym zadaniem – wziąłem solidny łyk – i pociągnąłem bajerkę...
- Taaak... ale po kolei... W drodze zatrzymaliśmy się wcześniej na Puławskiej pod Michaelem Badre, gdzie kupiliśmy tuzin Adelscotów ( takie piwo z whisky, którym zapijaliśmy się oporowo) i tak uzbrojeni stanęliśmy w bramie przy Chocimskiej przed tym domofonem... Klikamy w guziczek – nic. Idziemy w podwórko – w oknach zajarane – co jest? No dobra – chwyciłem specjalistycznie drzwiczki za klameczkę i ... przepisowym szarpnięciem – wyjebałem zamek. Włazimy po schodach na górę – jakaś muzyka... O! Drzwi chawiry Starzyka uchylone – no ładnie -klimacik ala „07 zgłoś się”...
Nieśmiało wchodzimy – widzimy ślady jakiejś orgii. Na podłodze skotłowany materacyk z kocem, różowe gacie jakiejś dziwki, na stole dwie puste butle po gorzale...
Idziemy do drugiego pokoju – jest Starzyk. Zawinięty w kołderkę – śpi jak zabity. Obok wyra ledwo napoczęty łyskaczyk... Ok.’a... norma...
Ogon go szarpie – E... mistrzuniu, jesteśmy...
Starzyk otworzył nic zdawało się nie widzące oczy – Co jest, co jest ???
- No jak „co jest”... Bryke ci przywieźliśmy...
- Bryke? Jaką brykę?
- Twoją, *****... Ładę... Dzwoniłeś godzinę temu...
- Jaaaa???
Zdziwienie Starzyka tak mnie rozbroiło, że aż usiadłem rażony bólem przepony.
Ten tak uniósł się, podparł na łokciu – Hmmm, a gdzie jest Jola?
- Jaka Jola, człowieku?
- No Jola... już wiem, potrzebowałem furę, bo chciałem ją zabrać do Remontu...
Ogon doznał załamki – Durniu, do Remontu masz dziesięć minut spacerkiem – a jak nie - to nie mogłeś jej, *****, zawieźć taryfą ???
- Nooo... chyba mogłem...
Patrzę – Starzyk jakoś szybko wraca do realu. Sprawdziłem łazienkę i zakomunikowałem mu, że po Joli to prawdopodobnie oprócz ewentualnego syfu na faji – zostały mu jeszcze różowe naszki...
Chłopina zafrasował się nieco... – To jak poszła w pizdu, to ja zapraszam Was! Idziemy!
W tym momencie coś mnie tknęło, żeby może z nim nie iść, ale chęć spontanicznego baletu przeważyła. Starzyk wziął szybką kąpiel, wypachnił się jakimiś „pewexami”, wyjął z szuflady giwerę – i zakrzyknął – Jadziem!
Oczywiście, a jak inaczej – podjechaliśmy furką. Zaparkowałem na Polnej – i wbijamy się do środka. Starzyk miał tam jakieś swoje ścieżki – więc bramke pokonaliśmy gratis. Potem rozpoczął swoje polowanko na dupy, a ja z Ogonem przebiliśmy się do baru. Kto bywał wtedy w Remoncie – wie, że klimat tam był niekserowalny. Nocny klubik na w pół podrzędny - studentki, bananowcy, waluciarze, złodziejachy i w **** szemranej młodzieży plus śniadocerzy obcokrajowcy.
Musiało być jeszcze wcześnie, bo załapaliśmy się na końcówę „Warszawskiego”. Siedzimy, łoimy... Leci czwarty obrót flaszeczkami – zaczyna już „być dobrze”.
Ogon przyciął jakichś araboli... – Patrz, *****, jakie brudasy – pogadamy z nimi...
No jak nie... Podbijamy do nich jak akurat zajmowali miejsce w sąsiednim barku. Ja we flyersiku – postanawiam zagrać film „na skina”. Biorę typa za ramię – i coś tam, że Legia Warszawa, White Power – i pytam skąd są - po angielsku. A ci, jeden przez drugiego, bardzo łamaną polszczyzną – że są studentami z Algierii i że się napijemy – oni stawiają. Myk – i już mieliśmy nalaną szklanę łyskacza. No to po bombie – jeb!
Jak te patafiany zobaczyły jak się u nas pije whisky – zaniemówili.
Ogon na to do nich – Tu mam w Rivierze kolegę... Na ostatnim piętrze... Wiecie, obrotny jest – może dziewczynki jakieś, teges??? Macie kaskę?
Śniedziakom oczy się zapaliły – Tak tak, yes yes... dżjewtrzynki... Super...!
Patrzę na Ogona – *****, co on świruje – ale ok.’a – gramy dalej.
Szukam po sali Starzyka... Jest. Siedzi z dwoma wynegliżowanymi gówniarami i już jednej majdruje łapą przy kolanie. Podchodzę – E, Starzyk, gubimy się na trochę z Ogonem, ale wrócimy. – Dobra dobra – Starzyk już na półodbiorze i z cipami w ślipiach – Weźcie ode mnie tylko to, bo już najebany jestem i mogę przekombinować...
Po tych słowach wyjął centralnie zza paska kolta – i na oczach wszystkich mi go podał. Wziąłem giwerę bez słowa i zaraz oddałem Ogonowi. Ten schował ją za parkanik i mrugnął do mnie – Bardzo dobrze. Przyda się jak nic, he he!
Wyłazimy z tymi Arabami – i zaraz wbijamy się do Riviery. Szatniarka coś strzela z nosa, ale Ogon ją pacyfikuje i kitramy się do windy. Ruszamy na piętnaste piętro...
Coś tam gadamy – wtem – myk – tuż przed metą Ogon zatrzymuje windziore między piętrami i wrzeszczy – Algieria, *****, Kadafii?! A wy kurwy terroryści jebani! Dawać szmal bandyci – I... chwytając mocno za szyję - przykłada przerażonemu kolorowi spluwkę do skroni.
Odruchowo sięgnąłem do kieszeni – szczęk sprężynowca, robie drugiemu to co Ogon – kosa przy szyi - i jade: - Słyszeliście co kolega powiedział? Kasa!
- Ja nic nie mam... nic nie mam – Ten mój na to.
Śniedziaki przeszli na arabski, czy jakiś tam- w każdym razie ichniejszy. Za moment ten zniewolony przez Ogona sięga za pazuchę i wyciąga portfel. Wziąłem, kazaliśmy im być cichutko i wyszliśmy z windeczki za pomocą awaryjnego otwierania drzwi.
Oczywiście jak ostatni kretyni – wróciliśmy na dół do kanjpy...
Przeglądamy zdobycz: ponad sto dolców, sporo złotówek, jakieś wizytówki...
- *****, Ogon – co myśmy zrobili, ja przepraszam...
- No nie wiem – tak jakoś wyszło... Ale dobrze się zesrali, nie ?
- O ja pierdole...
Nie zdążyliśmy nawet dobrze mord zanurzyć w świeżo zamówionych drinach – lecą kutasy z bramkarzem. Akurat na sali powstał jakiś kocioł – więc dopadł mnie samotnie ten co wyskoczył z kaski. Pociągnąłem go do siebie i błyskawicznie wcisnąłem do grabi ten portfel. – Masz tu, ***** wszystko. Nic nie zginęło...
Leci ten drugi – z łapami. Uchyliłem się, złapałem za te czarne włoski – i jego nosek zgrzytnął mi na kolanie. Biegnie bramka, patrzę – Ogona już niosą. – Spokój! Spokój *****! Sam wyjdę! -Dre się do nich. Ochrona troche tonuje, jeden warknął -Zjazd! Ale już! Zaraz pcha mnie w stronę wyjścia taki wielki bamber...
I tą scenę zobaczył Starzyk...
– Co jest?! Zaraz! Zostaw go! To moi ludzie!!!
Stoimy z Ogonem na zewnątrz. Za chwilę na bramce w Remoncie jakieś zamieszanie... Niedowierzam – wywalają Starzyka – a ten jak jakieś rozjuszone zwierze: - Kuuurrrwaaa, kuuuurrrwaaa!!! Mnie?! Wojna!!!
Bramkarze zamknęli wejście na klucz i stoją przy szybie. Starzyk – rzuca się w strone Ogona – wyrywa mu zza spodni giewrkę – podbiega do tych drzwi wejściowych z poprzyklejanym od wewnątrz mordami bramkarzy – przytyka lufę do szyby i... trrrach!...
Na szybie powstał taki grafitowy okrąg o średnicy z pięćdziesięciu centymetrów... Drzwiczki się uchyliły i bramka otwiera ogień z pistolecików, które przy naszej giwerze wydają z siebie takie słabiutkie, śmieszniutkie: pach, pach...
Starzyk stoi niewzruszony w kłębach dymu, przeciera usta zewnętrzną strona dłoni – wsadza im nogę między te drzwi i... jeb jeb jeb... wypierdala w nich cały bębenek... Bramka padła...
Zrobiło się naprawdę gorąco. – Do wozu! Zrywamy się! – krzycze. Ogon jakoś ogarnął Starzyka i lecimy w strone Łady. Wtem wybiega za nami potężny ochroniarz, który jakoś ocalał... Pamiętam taki kadr: ten tur leci, Ogon robi jakiś zwód i podstawia mu nogę – a ja w mgnieniu oka- ładuje mu w ryj dechą, która sterczała z kosza na śmieci – jak próbował się podnieść... Już nie wstał. Cała akcja mogła trwać trzy sekundy...
- *****, dobre dobre... –Przerwał mój monolog „M”. Otwórz sobie piwo chłopaku! Ja pierdole! Lepsze klimaty jak u nas na Herbach z Cyganami!
Sięgnąłem po browca – Martusia już leciała z Popielem w ślimaka... Ogon szczęśliwy. Dla niego to niemal opowieść życia...
- No i co...? I co było dalej...? –„M” wykazuje gotowość do wysłuchania dalszej części nawijki...
- Ooo, panie... – uśmiechnąłem się – Jeszcze się działo... Już mówię...
reszta w komentarzu