18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (5) Soft (5) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 18:39
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 4:40
🔥 Śmierć na tankowcu - teraz popularne

#tatry

Tatry
saves • 2023-09-11, 22:44
Piękna panorama Tatr od strony Słowacji. Tylko jakiś plakat wyborczy przeszkadza.

Najlepszy komentarz (50 piw)
Parkometr • 2023-09-12, 1:16
W Polsce naroiło się już lewackiego gówna (nie mylić z lewicowymi poglądami), które rządzi opinią publiczną.

Jeśli uważasz, że istnieją 2 płcie - jesteś faszystą
Jeśli uważasz, że istnieją różnice między kobietą, a mężczyzną - jesteś faszystą
Jeśli uważasz, że otyłość jest zła - jesteś faszystą
Jeśli uważasz, że ... - jesteś faszystą, bo ty masz kurwa myśleć jak Ci każe jakaś lewacka organizacja.

I niestety, ale u nas taki plakat by nie przeszedł (btw nie mam nic do Ukraińców. Hasło "Imigranci" na potrzeby polityki oznacza tłumy nierobów)
Na sadolu jestem już wiele lat, wiem, że to miejsce nie do końca nadaje się na pouczające historie.

Ale wiem też, że i materiały z morałem, uczące czegoś potrafią być docenione,.

Chciałem tutaj opisać ignorancje ludzi, brak szacunku do gór, oraz może komuś pomóc kiedyś w podjęciu decyzji.

Zeznania turystów były w mediach takie, że burza pojawiła się znikąd. Wiadomo, góry znane są z tego, że pogoda zmienia się błyskawicznie, ale... Burza nie tworzy się w 5 minut, taka jest fizyka tego zjawiska! po prostu. Tak samo prawdę zakłamują media:
tvn24.pl/krakow,50/tragedia-w-tatrach-prokuratura-wszczyna-sledztwo-w-...

Więc jak było naprawdę?

Godzina 6:30 zameldowaliśmy się na Kościelcu wychodząc z Murowańca. Było chłodno, były chmury, ładny wschód. Plan był taki aby zejść z Kościelca i do 9 zameldować się na Kasprowym. Zadanie trochę ciężkie bo sprzętu mieliśmy po 15-18kg na plecach.

Tam, mieliśmy podjąc decyzję czy idziemy na przełęcz pod Kopą Kondracką. Około 1h drogi szybkim tempem. Czyli o 10:30 mieliśmy być na przełęczy i tam zdecydować czy idziemy:

Kopa -> Przełęcz Kondracka -> Giewont -> Kopa -> Czerwone Wierchy - Schronisko na Hali Ornak

czy schodzimy do Kondratowej i tam nocleg.

Dlaczego tyle wariantów? 21.08.2019 sprawdzaliśmy prognozy, pogoda już wtedy się psuła. Prognoza informowała, że między 11-12 (czyli dość wcześnie) mają tworzyć się burze z powodu wymuszania orograficznego w okolicach czerwonych wierchów. Przez całą wędrówkę 22.09.2019 sprawdzaliśmy na radarach burzowych aktywność Burz.

Radary burzowe o godzinie 9, gdy dochodziliśmy do Kasprowego pokazywały aktywność burzową już na Słowacji. I tak - lekkie pomruki było słychać!

Około 9:45 na Kasprowym podjęliśmy decyzję o zaprzestaniu dalszej wędrówki i totalną zmianę planów - tzn. zejście do Kondratowej ale nie po grani przez Suchą Czubę a... przez Myślenickie Turnie.
Wynikało to z tego, że radary Burzowe pokazały Burze na Słowacji, których trajektoria jednoznacznie wskazywała na ryzyko burz nad tatrami po południu. A, że burz trochę przeszliśmy w górach, wiemy co to za zjawisko.

Między 8:40 a 10 faktycznie przebijało się słońce i wiele osób mogło wyruszyć spokojnie w góry. Zrobiło się ciepło. Nasza przenośna stacja pogodowa wskazywała 20 stopni C.
Wysoka wilgotność.

My o 10 wyszliśmy z Kasprowego. Temperatura powietrza była wysoka. Schodziliśmy szybkim miarowym tempem. Około 10:30-11 Było widać już potężne masywy chmur, jeden ze znajomych twierdzi, że dostrzegł wał chmurowy. Punkt 12 byliśmy na myślenickich turniach i było słychać wyraźnie pomruki burzowe w oddali. BYŁO TO SŁYCHAĆ.

Byliśmy mocno spowolnieni przez:

1. duży ruch na szlaku
2. Wybijanie ludziom z głowy dalszej wędrówki. Dokonaliśmy kilku prób. W tym 3 rodzinom z małymi dziećmi. W 1 przypadku zjebał nas nawet Janusz z Wąsem, że pogoda jest ładna, dobra na spacer i żebyśmy sobie szli robić jaja gdzie indziej. Aha. Nasz argument o mapie burz został wyśmiany "burzy w górach nie można przewidzieć". Super

2 turystów, typowych zdobywców Wyższej Grani Krupówkowej popylała na Kasprowy w sandałach. Około 13 mogliby znajdować się w eksponowanych partiach z ich tempem. Zwróciliśmy im uwagę, pokazaliśmy wskazania detektora burz, oraz naszej stacji pogodowej - temperatura spadła do 18st. a to nie zapowiadało niczego dobrego.

Olali nas, bo stwierdzili, że schronisko już niedaleko.

Na Turniach zrobiliśmy przerwę. Sytuacja była dynamiczna, pogoda mocno się zmieniała. Przez pół godziny na Turniach zwracaliśmy uwagę łącznie ponad 10 osobom. NIKT nas nie posłuchał. Każdy Taternik wam powie, że między 12:30-14:00 jest najwięcej burz, a potem od 16 do 18.

Jeżeli ludzie byli o 12-12:30- na Turniach to około 13:30 byliby już na Suchej Czubie lub za nią, czyli na maksymalnej ekspozycji. A stosunkowo daleko od kolejki. Czyli w momencie największych możliwych burz, mieliby jeszcze godzinę w dół jak i godzinne do góry.

O 12:40 było jasne, że szykuje się burza. Zaczęły się silne podmuchy wiatru, czuć było ozon, oznaczało to, że pierdolnie i to konkretnie.
Kolega pokazał nam radar burzowy, słychać było grzmoty po stronie słowackiej, nad giewontem były już ciemne chmury, tak sam nad Kondratową i czerwonymi. I to były ewidentnie widoczne, że PIERDOLNIE.

Podsumowując ten akapit. Około 12:30 pogoda dawało jasno znać, że będą burzę i to dość szybko. Pomiędzy tragedią a chwilą kiedy już było wiadomo, że należy zawracać minęło około 45 minut. 45 minut na wycofanie z Giewonta czerwonym szlakiem, to sporo czasu na uratowanie - spokojnie można zejść do wysokości 1500m. Ale nie, tam ludzie wchodzili dalej już po 13!

Godzina 13, byliśmy już dość dobrze schowani. Oglądaliśmy co się dzieje na niebie. Było już bardzo szaro. Było słychać coraz bliżej burze. Powietrze bardzo mocno pachniało ozonem, wiatr bardzo silny, bardzo silne ochłodzenie, stacja pokazała u nas 14 stopni.

Schodziliśmy powolnym korkiem w dół, mijaliśmy 2 pare z 2 dzieci, kolega powiedział już wkurwiony:

Państwo nie widzą co się dzieje? Już trzeba kategorycznie zawracać, to ostatni moment, zaraz tu będzie sajgon.


Popatrzyli po sobie jakby ducha zobaczyli, coś pomarudzili między sobą powiedzieli dzięki i poszli w górę! A burza już za naszą granią graniczną była. Z naszej perspektywy było widać wyładowania chmura chmura i słychać grzmoty.

To co musieli widzieć ludzie na Giewoncie?

Około 13:10-13:20 nastąpiły 3 potężne wyładowania. Słyszeliśmy wyładowanie które uderzyło w Giewont. Panowie, Panie, słyszeliśmy wiele burz, i ta z 22 była bardzo przeciętna. Krótka, na małym obszarze polskiej części Tatr. Ale 2 uderzenia pioruna, a w zasadzie pierdonięcia. Ugięły się pod nami nogi, słychać było metaliczny dźwięk - jasne było, że pieprznęło w krzyż. W komórce kolegi doszło do zniekształcenia obrazu i dźwięku (postaramy się dodać materiał). Trzask, dźwięk fali uderzeniowej, krzyk jakiejś kobiety. Znowu trzask, znowu fala. Nie wiedzieliśmy czy to teraz nad nami grzmotnęło czy w okolicach Czerwonych Wierchów.

2 część naszej załogi przebywała wtedy na Nosalu, schodzili do Kuźnic, zawrócili z Liliowych. Widzieli moment uderzenia, mówili, że pierwszy raz w życiu odczuli na sobie efekt uderzenia pioruna i to jak poruszył powietrze. To musiało być zajebiście mocne wyładowanie, dodatnie.

Fala uderzeniowa była odczuwalna. Po chwili rozległy się dźwięki helikopterów i syreny w Zakopanem. Zaczęliśmy uciekać jak najniżej.

Mijaliśmy po drodze ludzi, którzy nie rozumieli co się stało.

Jeszcze dodam, że uderzenie najmocniejsze brzmiało niesamowicie złowrogo, jak nie z tej ziemi, jak nie dźwięk pioruna.

Gdyby ta burza przeszła w stronę Świnicy, Kasprowego, Orlej, dzisiaj mielibyśmy żałobę narodową a Zakopanem mogiłę Ceprów. Przy wyjściu z Kasprowego mijaliśmy wiele osób które szło na Świnice. Dojście od 10 na Świnice to bite 3h.

To co się stało to i tak mała lekcja pokory - poważnie.

Na dole rozmawialiśmy z kilkoma osobami tym z dziennikarzem z radia kraków. Na pytanie czy tragedii można było uniknąć, a takie zadawaliśmy sobie, stwierdzam że nie. Ludzie, typowi wakacyjni Krupówki turyści ostrzegani przez doświadczoną ekipę nie zawracali.

Według niektórych narracji to krzyż jest winny tragedii - nie, to ludzka buta, arogancja, głupota i brak pokory do gór.

Tatry stają się pełne ludzi, którzy je mylą z morzem i spacerem po molo.

Nie chcę źle wróżyć, ale jak dalej tak będzie to wyglądało, to w tym roku jeszcze doczekamy się paru śmiertelnych wypadków.
Najlepszy komentarz (139 piw)
willoo • 2019-08-25, 2:01
@up może właśnie dlatego żeby nie trzeba było angażować ratowników i ryzykować ich życia. Za materiał piwko.
Tatry
u................t • 2019-07-13, 10:47
Podjebane z pejsbooka

Ej byliście kiedyś w Tatrach? Nie? To nie jedźcie. Serio, to pułapka. Przykładowo pojechalismy w zeszłym tygodniu z Sebą, Krystianem i Andżeliką do Zakopca i tak się bujaliśmy kilka dni po Krupówkach co nie, ale ile można jeść szyszki ryżowe i chodzić do kina 9D? Pytam więc baby od oscypków, czy jest tu coś fajnego do zobaczenia, co byśmy se z Andżelą selfiaczka strzelili, bo akurat rocznicę mieliśmy. Baba na to, że w sumie Morskie Oko jest spoko, a jak ktoś jest w formie, to poleca Rysy, bo widoczki urywają odwłok. Andżelika na to, że wypas i ona chce widoczki urywające odwłok. No proste, dla mojej princessy wszystko, więc ustalamy, że jutro atakujemy Rysy, tymczasem trzeba opić tak zajebisty plan.

No i chyba trochę przesadziliśmy z Żuberkami, bo następnego dnia grubo zaspaliśmy, ale nie ma tego złego. Okazało się, że na Morskie Oko da się podjechac bryczką, z czego oczywiście skorzystaliśmy. W ogóle jaki żal, że ludzie się męczą i drałują z buta, kiedy można się elegancko pierdolnąc na przyczepce i sączyć browarka. Zresztą kij z nimi. Dojechaliśmy na miejsce, puściliśmy kaczkę na jeziorze, które w sumie nie było aż tak spektakularne, jak mówiła baba od oscypków. Ot jeziorko Czerniakowskie, tyle że otoczone góram, no wielkie mi halo. Na szczęście tuż obok był bar to se weszliśmy na Żuberka i naleśnika, a jak już wszamalismy i wypiliśmy, to Seba podbił do barmana i pyta, którędy na Rysy?

Barman ewidentnie dziabniety, bo zaczął gadać, że jak na Rysy skoro jest 15:00, a to 4 godziny się wchodzi + foteczka + zejść jeszcze trzeba, a w naszym wypadku to będzie już po zmroku, więc niebezpiecznie. Seba mu na to, że w 4 godziny, to chyba on wchodzi, my nie jesteśmy jakieś tam leszcze i wejdziemy w max półtora. Na co barman, że spoko, luzik, ale jakby co, to ostrzegał. Seba mu na to, że docenia, ale lepiej niech poleje Żuberka, jak ma takie kocopały pierdolić

Sieknęliśmy Żuberka, po czym ruszylismy zaatakować Rysy i tu suprajsik, bo okazało się, że barman miał racje i faktycznie zajęło nam to cztery godziny. Cztery jeba# godziny pod górę, czaicie? Jak wszedłem, to byłem tak padnięty, że mówię do Andżeliki: "Andżela kurwa czy ty widzisz jak się dla Ciebie poświęcam? Po powrocie nie ma chooya, robisz mi Vifona w rewanżu". Andżela na to: "Taa kużwa pięć od razu", na co Seba: "Dobra pomigdalicie się póżniej. Robimy selfiaczki i spadamy, bo zczyna mnie suszyć".

No i robimy te selfiaczki, wtem jak się chmury nad nami nie zebrały. Ooo ludzie momentalnie zrobiło się ciemno, jak nie powiem gdzie, na co Andżela, ubrana w suknię bez pleców i czółenka Jimmy Choo, bo #rocznica #selfiaczki, oczywiście zaczała panikować, że w takich warunkach nie damy rady zejść i zostaniemy na tej górze na zawsze, jak w takim jednym filmie, co oglądała. Everest, czy jakoś tak. Nie powiem, ja ze stresu też puściłem kropelkę moczu, ale gram poker fejsa i mówię, że chill, zejdziemy na lajcie, bo znam drogę. Oczywiście nie znałem, na szczęscie oprócz nas, na górze było jeszcze kilka osób i wymyśliłem, że po prostu pójdziemy za nimi.

No i poszliśmy. Trasa masakra, normalnie zero latarni, zero znaków, zero niczego. W dodatku ślisko, że Krystian tak się wypierdolił w swoich AirMaxach, że aż mu reklamówka z Biedry wypadła z ręki i poleciała w przepaść. No mówię wam tragedia w trzech aktach. Aczkolwiek najgorsze to było jak po czterech godzinach w końcu zeszliśmy na dół, patrzymy a tam jakoś inaczej niż za pierwszy razem. Nie ma ani Morskiego Oka, ani bryczek. Aż mi druga kropelka moczu poszła po kalvinach klainach ze stresu, ale na twarzy poker fejsik, wiadomka. Podbijam do tych ludzi, co za nimi szliśmy i pytam:

- Ej ziomki, gdzie tu jest najbliższy przystanek?

Na co oni?

- Čo si hlúpy? Toto je národný park, tu nechodia autobusy

Na co Seba:

- Ty, gość jakiś pierdolnięty

Na co Andżelika:

- O kurła, to Słowacy

Na co Krystian

- Skąd wiesz?

Na co Andżelika:

- Byś słuchał Halinki Młynkowej, to też byś wiedział

W każdym razie Andżela z nimi pogadała po słowacku i okazało się, że zeszlismy inna drogą niż weszliśmy, i teraz jesteśmy na Słowacji. W dodatku 60 kilometrów od Morskiego Oka. Normalnie bardziej popierdolona akcja niż w drugim sezonie "Dark". Na szczęscie Krystian już się otrząsnął ze straty reklamówki z Biedry i zarządził, żeby wezwać policję i niech nas odwiozą do hotelu. No i odwieźli... tyle, że nie do naszego, a do słowackiego i tam porzucili. Było grubo po północy, więc stwierdzilismy, że już trudno, przekimamy tutaj.

Kużwa, jak rano się wymeldowaliśmy i krzyknęli nam 1800 zeta za nocleg + kolejne 500 za opierdolenie barku przez Sebe, to aż mi trzecia kropelka moczu poleciała. Ale na tym nie koniec, bo jeszcze musielismy ogarnąc taksówke do Zakopca, co nas kosztowało kolejne 600 peelenów. Łącznie 2900 + rozpiźdzone AirMaxy Krystiana + strata reklamówki z Biedry, w której Krystian miał nasze pieniądze i dokumenty (thnx God za Blika) + moje Calviny Klajny, które poległy w nierównym starciu z kropelkami. Generalnie koszty z kosmosu, a miał być przyjemny weekendowo-rocznicowy wyjazd.

Ale ja tego na pewno tak nie zostawie! Co to to nie! Jeśli ktoś z was był tydzień temu na Rysach, to prosba o kontakt, bo szukam świadków, którzy będą zeznawać w sądzie. Zresztą skontaktuj się ze mną nawet, jesli nie było Cię na Rysach tydzień temu, ale kiedykolwiek miałeś podobną sytuację. Złożymy pozew zbiorowy i puścimy TPN z torbami. Może jak dostaną finansowo po gaciach, to się ogarną i postawią znaki, latarnie i przystanki autobusowe. Dość już tej Tatrzańśkiej patologii! Tymczasem z fartem mordeczki i czekam na wiadomości
Wypadek na trasie.
maciekszprotawa • 2017-09-03, 3:09


Las, kilometry od zabudowań; nie miałem latarki i teraz wiem, że jest mi niezbędna. Wziąłem głęboki oddech, nóż w kieszeń, zamknąłem swoje auto i nastawiłem się że idę ratować....wyciągać po prostu trupa zwłaszcza, że dach pokrywał się z maską od strony kierowcy. W środku nie było nikogo Gacie pełne.
Najlepszy komentarz (71 piw)
Pan_Diabeł • 2017-09-03, 9:36
Kodżiro napisał/a:

Gardzę tymi co chodzą z nożem nożowniki jebane nie doszłe i te doszłe tfuu na pole z nimi niech orają aż zdechną



Ty mną gardzisz a ja cie zajebię nożem. 1-0 dla nożowników
Jerzy "Druciarz" Rudnicki
Jedras86 • 2017-02-27, 11:49
Czytając artykuł o górze Elbrus doczytałem się, że pierwszym Polakiem który zdobył europejską górę z korony świata był niejaki Jerzy "druciarz" Rudnicki. Jak się okazało później bardzo ciekawa osoba. Poniżej wstawiam historię o druciarzu które udało mi się wyszukać.

" Obóz szkoleniowy 6. Pomorskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej w podkrakowskich skałkach w latach 70. Namioty biwakowe żołnierzy ustawione długim szeregiem w Dolinie Kobylańskiej, na końcu obóz instruktorów i naczelstwa zgrupowania. Jest głęboka noc, warty rozstawione. "Druciarz" na bani wraca z lewej przepustki. Naturalnie bez latarki idzie wzdłuż potoku, żeby nie zgubić drogi...
Rano wartownik zdaje relację z przebiegu warty oficerowi dyżurnemu:

- Około godziny 24. usłyszałem kroki idącego dnem doliny. Regulaminowo zapytałem: "Stój! Kto idzie?!" Na to usłyszałem: "Odpierdol się chuju"! Zorientowałem się więc, że to idzie pan instruktor i nie interweniowałem..."

Więcej historii w spojlerze

ukryta treść

Z książki "ZWYCIĘŻYĆ ZNACZY PRZEŻYĆ" - fragment - wspomnienia o Druciarzu:

"W okolicach sylwestra schronisko przy Morskim Oku przeżywało istny najazd. Pojawiali się nawet ci, którzy z różnych powodów nie byli już aktywnymi alpinistami, bądź też tylko należeli do sympatyków tego zajęcia.
Ludzie spali na podłogach w pokojach, na korytarzach i (bez żadnej przesady) na schodach. Nikt już nawet nie próbował zapanować nad tłumem, z przyczyn oczywistych, waletującym bez zameldowania.
31 grudnia był naturalnie normalnym wspinaczkowym dniem, ale większość z nas starała się wrócić do schroniska przed zmrokiem. Tylko nieliczni spędzali czas balangi w ścianach, zazwyczaj oblegając którąś z wielkich dróg na Kazalnicy.
Przygotowania do balu rozpoczynały się już po południu, od przystrojenia jadalni papierem toaletowym i serpentynami; stoły i krzesła wynoszono na werandę po odejściu ostatniego autobusu z „ceprami". Nawiasem mówiąc, to ulubione przez żurnalistów określenie, prawie nie było przez taterników używane. My, w tamtych latach, ceprów nazywaliśmy stonką, a dziś coraz częściej spotykam się z „eleganckim" kapelusznik, kapelusznicy.
Co bardziej niecierpliwi rozpoczynali biesiadowanie już o zmroku, który — jak wiadomo — w grudniu zapada dość wcześnie, nic więc dziwnego, że denaci zdarzali się (choć sporadycznie) grubo przed północą. Jakaś pożyczona aparatura do grania ruszała dopiero po dwudziestej, a w tym czasie wciąż ktoś nowy docierał do schroniska.
Pamiętam, jak kiedyś w grupce osób przybyłych ostatnim kursem autobusowym znalazł się niepozorny i skromnie wyglądający mężczyzna „po czterdziestce", z teczką. Gdy stanął w drzwiach werandy, pomyślałem: a gdzież to się dziadeczek zaplątał? W tym samym momencie Marek Kęsicki („Kaczor") — wybitny ówczesny taternik i nasz cicho adorowany idol, podbiegł do faceta, wyciągnął go na stół i stając obok na tym zaimprowizowanym podwyższeniu wrzasnął:
— Cisza! — Biesiada trwała już jakiś czas i oczywiście mało kto go usłyszał, więc Marek krzyknął raz jeszcze, ostrzej:
— Cisza, kurwa! — To poskutkowało i na moment pijacki gwar przycichł.
— Wiecie, kto to jest? — Zapytał Marek. Nikt nie wiedział. — To jest słynny Druciarz. Brawa dla niego! — Wrzasnął Kaczor, a weranda zatrzęsła się od opętańczych oklasków podchmielonej tłuszczy.
Niepozorny człowieczek okazał się być jednym z największych oryginałów w historii taternictwa. Mało kto potrafiłby wówczas podać jego prawdziwe nazwisko. Ot, po prostu Druciarz i tyle.
W swoim czasie, w latach 50. i 60., Druciarz należał do czołówki wspinaczkowej kraju i uczestniczył w szeregu znaczących przejść. W skałki jeździł motocyklem, wymagania życiowe miał zredukowane do minimum i wszystko potrafił prowizorycznie nareperować drutem, nawet własną sztuczną szczękę. Stąd przezwisko.
Spokojny i flegmatyczny, zachowywał pogodę ducha w najbardziej nieprawdopodobnych sytuacjach. Nade wszystko lubił wino owocowe i jeśli o to chodzi, jego teczka zdawała się być bez dna. Żeby było ciekawiej. Druciarz — choć alkoholik, był z zawodu inżynierem mechanikiem (ponoć cenionym pracownikiem) i miał cztery żony, z których ostatnią, znacznie młodszą, podobno zamierzał nawet adoptować. I jedno i drugie zupełnie do niego nie pasowało, a jednak. Dla mnie, początkującego taternika, był żywą legendą, przedstawicielem innego, odchodzącego już pokolenia. Tamtej nocy Druciarz, jak zwykle spokojnie i cicho uraczył się winem, po czym zniknął. Rano znaleziono go w ostatnim wolnym, nadającym się do zabiwakowania miejscu — toalecie na trzecim piętrze schroniska. Był zadowolony, że udało mu się coś znaleźć.
Jerzy Rudnicki — „Druciarz", zmarł po ciężkiej chorobie 12 lutego 1988 roku, w wieku 57 lat.
Nie znałem, niestety Druciarza osobiście, i prócz tego jednego, przytoczonego przed chwilą zdarzenia, nasze drogi nigdy więcej się nie skrzyżowały. A jednak mało która spośród postaci - legend polskiego taternictwa jest mi równie bliska, jak on. Bardziej bliska niż "Palant" Długosz, bardziej niż Szmaciarz Sawicki, ludzie, których po prostu nigdy nie widziałem na oczy. I z pewnością zdecydował o tym ów krótki, ulotny epizod sprzed ponad dwudziestu lat, który dopiero z czasem nabrał uroczej pełni i autentycznej wartości.
Spośród setek anegdot i komicznych historii, których Druciarz był bohaterem, wiele jest przekoloryzowanych bądź przesadzonych, lecz co by o nich nie myśleć, z pewnością zawierały wiele prawdy o tym niezwykłym człowieku.
Wspominając Jurka Rudnickiego na łamach katowickiego OPTYMISTY w 1989 roku, Andrzej Popowicz napisał:
Znaliśmy Druciarza i wiemy, ze na pewno nie życzyłby sobie, aby po jego śmierci pisać o nim na smutno... - i dalej - (...) Druciarz już dawno zamierzał napisać książkę pod tytułem "Na trasach, szosach i w salonach", której pierwsze zdania potrafią z pamięci zacytować jego najbliżsi przyjaciele. Niestety, dalszy ciąg tej prozy pokrzyżowała ciężka choroba i śmierć naszego przyjaciela.
Gdyby książka ta była choć w części tak barwna, jak barwną postacią był Jerzy Rudnicki, byłby to taternicki bestseller na miarę Wilkowego „Miejsca przy stole". Jestem o tym głęboko przekonany, choć nie wiem nic o jego literackich zdolnościach.
O tym, jaki był Druciarz, najlepiej dowiemy się z opowieści tych, co się z nim zetknęli bezpośrednio."

3.
Andrzej Popowicz:
"(...) W przedziale, w którym mam przyjemność jechać z Druciarzem, przezornie wygasiliśmy światło, zasunęli firanki, udajemy, że już śpimy z wyjątkiem Druciarza, który jeszcze na dworcu w Katowicach dokupił sobie ćwierć kilograma wędzonych rybek i właśnie obiera je pomrukując z zadowoleniem, jakie tez, to smakowite i tłuste — aż kapie po spodniach. Tym lepiej dla spodni — stają się w naturalny sposób nieprzemakalne. Będzie jak znalazł na śniegu.
Przed granicą o nas jednak nie zapomniano — weszli najpierw wopiści, a zaraz za nimi pani celniczka. Groźnie zmierzyła nas okiem:
— Co, turyści?
— Nie! No tak, ale taternicy!
— Ach, taternicy, a dokądże to?
— A, a do Popradu.
— A co tez macie w tych plecakach?
— No sprzęt, trochę żywności w góry.
— A dużo macie tej żywności?
— No nie, troszeczkę, tak żeby jakoś przeżyć w górach kilka dni.
— No dobrze, a ten wór w rogu to wspólny? Przecież widać, ze on cały wypchanymi konserwami!
Tu włączył się Druciarz broniąc swego, ze to nie żadne wspólne, tylko jego, a jego organizm wymaga dość dużo jedzenia, co mówiąc kończył wycierać ręce z tłuszczu po rybkach w spodnie wyczynowo - wspinaczkowe.
Pani celniczka surowa jak głaz zażyczyła sobie sprawdzić zawartość właśnie tego worka. Druciarz ostrożnie, z pomocą kolegów zestawił worek na podłogę na środku przedziału i odpiął klapę, pod którą były zgniecione dwa bochenki chleba, a pod nimi ukazały się dziesiątki puszek. Porcja mięs w nich zawartych wielokrotnie przekraczała dozwoloną normę, więc pani celniczka grzecznie spytała, czy właściciel wora wiezie to wyłącznie dla siebie? Druciarz bardzo rezolutnie stwierdził, że boi się, że i tak mu zabraknie, po czym dodał, że jeśli jest mały nadmiar żywności, to on to może zaraz zjeść, bo chyba w żołądku ma prawo przewozić ile zechce. No i na oczach zdumionej celniczki otworzył kozikiem dwie spore konserwy, które zaczęły szybko znikać w jego przewodzie pokarmowym.
Czegoś takiego w swojej karierze pani celniczka jeszcze nie widziała, wybiegła więc z przedziału wołając pozostałych kolegów kontrolujących sąsiednie przedziały naszego wagonu słowami:
— Chodźcie tu prędko zobaczyć jak pasażer likwiduje nadwyżki żywności!
Rozbawieni celnicy zgromadzeni przy naszym przedziale stwierdzili, że Druciarz wygląda na takiego, który mógłby zjeść nie tylko swoje nadwyżki, ale i ewentualnie nadwyżki innych pasażerów, odstąpiono więc od kontrolowania pozostałych uczestników wyjazdu do Zbójnickiej Chaty w Dolinie Staroleśnej na Słowacji.(...)
Niepisane prawo mieszkańców Zbójnickiej Chaty mówiło, ze po wodę, idzie zawsze ten, komu jej akurat zabrakło — wiaderko, oczywiście, stało w przedsionku przeważnie puste. Druciarz był człowiekiem czujnym i zapobiegliwym. Gdy wiaderko było pełne, brał dwie - trzy menażki wody i wlewał do starej aluminiowej puszki turystycznej na jedzenie, którą trzymał pod łóżkiem. Aby mu jej nie podkradano zafundował sobie strażnika. Był nim śnięty chrabąszcz, który stale unosił się na powierzchni wody.(...)
Pomysłowość ludzka nie ma granic, Druciarz zaś miał pomysły najwspanialsze i poparte dodatkowo słuszną, dobraną do potrzeb, teorią. Zamiast bezproduktywnie zużywać wodę do mycia rąk, wolał robić sobie kluski. Lepił z ciasta kulki wytoczone dłońmi, które od tego toczenia robiły się wewnątrz bialutkie jak u Murzyna.
A kluski? — Kluski to byty przecież szare kluski śląskie, które gotowały się we wrzątku i były podobno doskonałe. Druciarz bardzo lubił kluski z wołowinką. O wierzch dłoni nie należało się zdaniem Jurka zbytnio troszczyć, gdyż taki brud na śniegu i mrozie stanowi doskonałą warstwę ochronną, dzięki której ręce nie pierzchną.(...)
Druciarz byt w górach nie po to, by bić rekordy szybkości. On delektował się górami i wspinaniem. Na każdym wyciągu potrafił z przepastnych kieszeni wyciągnąć albo boczek, albo nawet i puszkę sardynek, Żeby przekąsić. Zjadany tłuszcz popity zimnym sokiem pomarańczowym były doskonale przyswajane przez jego organizm i przetwarzane na ciepło. Ta wspaniała maszyna energetyczna czasem dawała o sobie znać niedwuznacznym odgłosem, no i wrażeniami zapachowymi, które niejednokrotnie rozładowywały napiętą atmosferę, spowodowaną trudnościami drogi i zimowego klimatu Tatr Wysokich.
Druciarz wspinający się na pierwszego to czołg, poruszający się niezbyt prędko, ale bardzo pewnie. W trudnym miejscu kombinował tak długo, aż coś wykombinował. Pomysłowość jego zdecydowanie przerastała błyskotliwość i zręczność sitową partnerów. Jemu partnerzy latali, on nigdy nie wstąpił do grona „lotników". Jego filozoficzne uwagi niejednokrotnie dodawały odwagi partnerom związanym z nim liną.(...)"

(Fragmenty zaczerpnąłem z artykułu Andrzeja Popowicza pt. Legendy alpinizmu. Z Druciarzem „na trasach i w salonach" — opublikowanego w OPTYMIŚCIE nr 6, w 1989 r.)
Andrzej Wilczkowski:
(...) Był to człowiek, którego niechlujność przekraczała już zdecydowanie granice normy. Przydomek powstał od metod naprawy wszystkiego przy pomocy drutu. Kiedyś, na wspinaczce w skałkach, krzyknął coś do asekurującego z dołu towarzysza, a w ślad za okrzykiem coś twardo pacnęło o ziemię. — Uważaj z tymi kamieniami!
— To nie kamień, to moja stucna scęka — zaseplenił z góry Druciarz — znajdź ją koniecnie.
Asekurujący, patykiem wygrzebał z piasku protezę, która była zespolona miedzianym drutem.
– Wyrzucam to świństwo — krzyknął do góry.
— Zostaw ją, ona jest jeszcze bardzo dobra.
Drutem powiązane były również środki transportu Druciarza, a mianowicie rower i motocykl, i jakoś się to wszystko trzymało kupy.
Rezydując w schronisku. Druciarz swoje wiktuały zwykł był trzymać w nogawkach długich kalesonów, które zawiązywał na dole. Wypchane puszkami, woreczkami i sztućcami przybierały surrealistyczne kształty. Ponadto, trzymane pod łóżkiem, nie byty specjalnie czyste.
Kiedyś Druciarz przyniósł swoje zapasy do jadalni w Morskim Oku, gdzie akurat było miejsce przy stoliku, przy którym siedział znany pedant — Jul Liniecki, zwany Gandim. Gacie z prowiantem spoczęły na stoliku, co Gandiemu bardzo się nie podobało.
— Zabierz ode mnie to świństwo — powiedział z niesmakiem.
— Życie w społeczeństwie zorganizowanym wymaga wielu wyrzeczeń — odparł Druciarz. Gacie oczywiście zostały na stoliku, a Jula wywiało.(...)
(Fragment zaczerpnięty z książki Andrzeja Wilczkowskiego pt. „Miejsce przy stole")
Adam Zyzak:
(...) W marcu 1967 roku zjawił się u mnie Druciarz. Jako prezesowi zostawił mi pisemne oświadczenie, ze na Grań idzie na własne ryzyko. Wielka Grań Główna, choć zrobiona, była wciąż największym wyzwaniem zimowych Tatr. Po szeregu tragicznie zakończonych prób. Zarząd Główny w Warszawie (coś jakby dzisiejszy PZA) wydał kuriozalny oficjalny zakaz jej atakowania. Kpiarz i anarchista Druciarz postanowił więc podjąć ryzyko i to solo. Trenował chodząc zimą przez pola z Łazisk aż za Bielsko. Z żywności eksperymentalnie zaopatrzył się tylko w 3 spore puszki blaszane: jedną z tłuczonymi jajami, jedną z tranem i jedną z miodem. Doszedł, niestety, tylko w okolice Lodowego. Do zejścia zmusiły go fatalne warunki i ponad metrowy opad śniegu.(...)
(Fragment zaczerpnięty z artykułu Adama Zyzaka pt. 7 Jaworowych Rygli, Jaworowych Zim, Wspaniałych — opublikowanego w OPTYMIŚCIE nr 5, w 1989 r.)
(...) Biwakować (w skałkach - przypis A.L.) można było oczywiście tylko nielegalnie. Bez zameldowania i często bez sprzętu. Druciarz zamiast śpiwora używał rozprutej pierzyny, do której właził wprost do puchu, inni marzli pod kocykami. (...)
W ogóle liczyła się pomysłowość i zdolności manualne, a celował w tym Druciarz. Gdy większość używała do gotowania spirytusowych kocherów turystycznych, a nieliczni mieli benzynowe „juvele", on eksperymentował z nowym paliwem: podpałką do pieców o nazwie „lofix”. Skończyło się okopceniem menażek w kłębach gryzącego dymu.(...)
W 1955 roku Druciarz i ja nabyliśmy motocykle. Wkrótce w nasze ślady poszło wielu innych. Zaczał się nowy okres. Cala Jura stanęła przed nami otworem.(...)
(Fragment zaczerpnięty z artykułu Adama Zyzaka pt. Odkrycie skałek — opublikowanego w OPTYMIŚCIE nr 7, w 1990 r.)"

Bibliografia
Taternik – 1988, nr 2.
S. Worwa, Wspomnienie o Druciarzu, czyli Jurku Rudnickim [w:] Góry i Alpinizm, nr 87-88.
A. Skoczylas, Na przestrzeni lat... [w:] Góry i Alpinizm, nr 72-73.

4. Miesięcznik Ludzi Gór "Góry i Alpinizm"

Wspomnienie o Druciarzu, czyli Jurku Rudnickim
Niezwykle barwną postacią środowiska górskiego był Druciarz, czyli Jurek Rudnicki. O Druciarzu można nieskończenie. Opowieści o nim krążyły z ust do ust, sensacyjnie opowiadane w Klubie. Opanowany flegmatyk, z niezmąconym stoickim spokojem przyjmował wszystkie zrządzenia losu. Jego minimalizm i prawie ascetyczny styl życia stały się legendarne. Posiadał przy sobie tylko to co było absolutnie niezbędne do przeżycia i osiągnięcia zamierzonego celu. Za zbytek uważał wszelki nadmiar, również w jedzeniu. Żywił się najprostszymi produktami i ulubionym boczkiem. Wszystko czym dysponował było do końca swej używalności reperowane najczęściej drutem, który uznawał za cudowne panaceum na wszystko. Drutem więc reperowany był plecak, sprzęt turystyczny, ubranie, buty, zdezelowany motor na którym jeździł, a nawet własna sztuczna szczęka. Niektóre z legendarnych zdarzeń spróbuję tu opisać, chociaż jest to zaledwie fragment epizodów jego życia.
* * *
Egzamin
Jurek studiował na AGH w Krakowie. W latach 50-tych uczelnia rozbudowywała się, stawiano nowe bloki na zapleczu. W jednym z niewykończonych budynków, w pokoju gdzie jeszcze trwały prace, egzaminował profesor. Jako kolejny student wchodzi "Druciarz" niedbale ubrany w swoim stylu. Profesor spogląda spod okularów i z dezaprobatą mówi:

- Nie będziecie tu dzisiaj niczego robili, tu są egzaminy.
A "Druciarz" na to ze spokojną miną:
- Kiedy ja panie profesorze przyszedłem właśnie do egzaminu.

Dyplom
Jurek zaliczył wszystkie egzaminy, napisał pracę dyplomową, która oceniona została pozytywnie mimo, że wielokrotnie chciano go oblać biorąc pod uwagę nietypową sylwetkę i styl bycia. Ale "Druciarz" był dobrym studentem i nie dawał się tak łatwo. Napisaną pracę należało teraz oprawić, wkleić wykresy oraz rysunki i oddać w terminie. To przekraczało jednak jego możliwości, przyszli więc z pomocą koledzy. Dali maszynopis do przepisania, oprawienia i zwrócili Rudnickiemu, aby wkleił co trzeba. Miał następnie do dwóch dni złożyć pracę w dziekanacie. Po upływie terminu indagowany "Druciarz" lakonicznie stwierdza:

- No, nie przyjęli mi jej...
- Dlaczego? Przecież wszystko było pozytywnie załatwione. Daj tę pracę!

Jurek wyciąga spod materaca nie zamykający się foliał z pomarszczonymi kartkami, który przypomina rozdziawioną paszczę zwierzaka. - Nie miałem kleju - odpowiada flegmatycznie - więc zrobiłem go z mąki...
Praca
Po studiach dostał przydział do biura projektów, które mieściło się w krakowskich Oleandrach. Pracował na desce w wieloosobowej sali. Po niedługim okresie prosi go dyrektor na rozmowę:

- Widzi pan, panie kolego, koledzy się skarżą, na sali mało miejsca, jest źle przewietrzana, wszyscy tłoczą się z dala od pańskiego stanowiska. Czy mógłby pan bardziej zadbać o higienę osobistą?
- Naturalnie panie dyrektorze, ja bardzo chętnie się kąpię, nawet codziennie, ale nie mam łazienki.
- Tak, więc tutaj jest łazienka obok mojego gabinetu, może pan z niej korzystać we wczesnych godzinach rannych.

"Druciarz" uprzejmie podziękował i rozstali się z szefem. Rano następnego dnia, dobry kwadrans po rozpoczęciu pracy, otwierają się boczne drzwi gabinetu dyrektora. Wychodzi "Druciarz" niekompletnie ubrany z ręcznikiem na ręku.
- Dzień dobry panie dyrektorze! Był to jego ostatni dzień pracy w tym biurze. Później był kierownikiem składnicy złomu na ulicy Miodowej w Krakowie, co bardzo mu odpowiadało, gdyż miał wreszcie pod dostatkiem wszelkiego szpeju i drutu, pech znowu w tym, że składnicę zamknięto po roku. Przeniósł się w końcu w rodzinne strony do Katowic.

W górach
W ówczesnych latach zimy bywały śnieżne i ostre. Komunikacja z Morskim Okiem często przerywana, wędrowało się więc na piechotę przez Rusinową Polanę w śniegu po pachy. Raz przeliczyliśmy się z własnymi siłami i noc złapała nas w pobliżu szałasów na Rusinowej. Nie pozostawało nic innego jak przebiwakować pod dachem. Szkopuł w tym, że ciężkie plecaki pojechały saniami, my zaś byliśmy bez sprzętu biwakowego i jedzenia. Noc zapowiadała się kiepsko. Paliliśmy ogień, głód doskwierał coraz bardziej. Tutaj odzywa się "Druciarz":
- Jestem przezorny, zawsze zabieram co nieco jadła i zapasowe ubranie, mogę się z wami podzielić.
Po czym wyjął z kieszeni spodni kawał boczku i ze słowami:
- Zawsze go tak noszę, bo jest ciepły i skruszały - zaczął kroić w plasterki nożem, aby czasem nie zginął, przywiązanym na krótkim sznurku do spodni.
Po chwili zagłębił się w czeluści plecaka, skąd wyjął zawiniątko zapasowej, średnio czystej bielizny, z którego wypadł bochenek chleba. Masło było przechowywane w wełnianych skarpetkach ponieważ jego tłuszcz doskonale je impregnował, podobnie jak boczek krojony na kolanie doskonale impregnował spodnie. Pełne zaś kuriozum nastąpiło na końcu, gdy stwierdził, że dżem wylał mu się do zapasowych trampek. Zaczął powoli wywlekać z nich sznurówki, włożył je następnie do ust i z głośnym mlaśnięciem przeciągnął mówiąc:
- Tak czyszczą się najlepiej...
W warunkach głodu nie byliśmy znowu bardzo wybredni, co z zadowoleniem skwitował Jurek
- No nareszcie wszyscy jedzą z apetytem i nikt się nie wybrzydza.
Znana była też sytuacja, gdy "Druciarz" przekraczając granicę na Łysej Polanie przemycał jakieś przybory kreślarskie na dnie plecaka i aby je uchronić przed okiem celnika wlał sobie do środka menażkę gęstej owsianki czy innego kitu. I ze słowami:
- Tam już na pewno łapy nie włoży - był pewien sukcesu.
Obserwowaliśmy w napięciu celnika i jego reakcję. Ten zgodnie z przewidywaniami "Druciarza", gdy dokopał się do lepkiej zawartości, zaprzestał szybko penetracji i ze słowami:
- Zabieraj pan te świństwo! - odrzucił plecak na bok.

* * *
Inne zdarzenie miało miejsce w latach już chyba 70-tych, gdy z końcem kwietnia wędrowaliśmy Doliną Roztoki do Pięciu Stawów na klubowe zawody narciarskie. Pogoda była wszawa, droga ciężka, waliły masy śniegu przy huraganowym wietrze. Na ostrym podejściu progu do doliny, teren był mocno lawiniasty, kosówka cała pod śniegiem. Holowaliśmy wtedy z Baranowskimi naszych dwóch małych juniorów, Łukasza i Piotrka, już zawodników narciarskich. Do schroniska docieramy prawie wykończeni o zmroku. Mijają dalsze godziny, zapada noc. "Druciarza" mijano po drodze, nie wiadomo właściwie z kim szedł, ale dotąd go nie ma. Szykuje się akcja.
Po kolacji wychodzimy z czołówkami w wirujący śniegiem świat, potykamy się na korzeniach, zapadamy po pas. Schodzimy zimowym szlakiem z progu doliny, może będą w szałasie pod Wołoszynem. I nagle ktoś zauważa poblask światła przebijający przez śnieg, Dochodzimy, światełko coraz wyraźniejsze, to wylot jamy śnieżnej. W środku obszernego wnętrza rozłożone dwa śpiwory, a "Druciarz" z kumplem właśnie odbijają jabola. Nie byli zachwyceni naszym pojawieniem się, tym bardziej, że wypadało likwidować biwak. Byłoby właściwie wszystko w porządku, gdyby nie to, że jama była wykopana w samym środku lawiniastego żlebu.
* * *
Indywidualizm "Druciarz" był szeroko znany. Uwidaczniało się to szczególnie na różnych obozach w Tatrach. Jego zdezelowany namiot zawsze stał w oddaleniu od innych namiotów, gdzie Jurek mógł spokojnie gospodarować i oddawać się kontemplacji, nie lubił nadmiernego towarzystwa i hałasu. Pewnego razu w Kaczej Dolinie koledzy straszyli go duchem Birkenmajera:

- Wiesz Jurek, po nocy rozlega się tutaj bicie haków, Birkenmajer wędruje i odwiedza samotne namioty. Na to "Druciarz": - Uważajcie, bo Birkenmajer nie Birkenmajer, ale w mordę walę!

W dolinkach Jurek często naturalnie przyjeżdżał w krakowskie skałki. Którejś słonecznej niedzieli, gdy wiara wspinała się ochoczo, osowiały i smutny "Druciarz" siedział na trawie i nie udzielał się. Staramy się go rozruszać, prosimy do towarzystwa, w końcu nadal zdegustowany mówi:

- Wiecie, źle się czuję, jestem przeziębiony chyba mam gorączkę, chciałbym od kogoś pożyczyć śpiwór żeby się wypocić...
Albo podobne zagranie innej niedzieli. "Druciarz" znowu bez śpiwora. Wiara rozkłada się na biwak wygodnie, on marznie pod marnym kocem. Wreszcie przemyślał sprawę, długo borykał się z decyzją i mówi:

- Słuchajcie, może ma ktoś stary śpiwór do sprzedania, zapłacę jak za nowy, ale nowy by mi się zniszczył.

To były słowa szczere, mówione z przekonania, wcale nie dla rozweselenia kolegów, na tym polegał paradoks - taki był "Druciarz".

Na motorze
Motor Jurka (stara zdezelowana SHL-ka, później Jawa), było to istne kuriozum. Reperował go sam drutem i wszystko było poprzemieniane inaczej, linkę gazu na przykład okręcał sobie koło ramienia, bo tak było mu wygodniej, hamulec tylny był przywiązany ponad stopą prawej nogi, ręczny zupełnie zbyteczny, zaś kierownica postawiona do góry. Znane były motorowe wycieczki "Druciarza" po Beskidach, od Rabki do Bieszczad w towarzystwie kolegów, głównie Zyzaka, Popowicza czy Bagsika.
Dziwne zdarzenie miało raz miejsce w którymś z mijanych miasteczek, chyba w Gorlicach lub Jaśle. Koledzy poszli coś zjeść stawiając motory na parkingu. Jurek nie mógł tego uczynić, ponieważ jego pojazd nie zapalał po wyłączeniu silnika. Jeździł więc wokół rynku czekając na kolegów. Wyglądało to dość dziwnie, jakby odstawiał taniec św. Wita, przesuwał mianowicie korpus do przodu i cofał następnie wstecz do pozycji prawie wyścigowej. Szybko zebrało się grono gapiów obserwujących z zainteresowaniem dziwnego motocyklistę. W końcu motor zgasł, zaś "Druciarz" zaczął wyplątywać się ze sznurków, którymi połączony był z gaźnikiem. Miał je owinięte wokół brzucha.

Drutówki
W latach 70. "Druciarz" znowu pracował w swoim zawodzie w Hucie Łaziska na Śląsku. Miał własny gabinet, którego nikt nie chciał zajmować, gdyż za oknem widniał komin, skąd dym i opary, wiatr wtłaczał wprost do pokoju. Jurek czuł się tu świetnie, twierdził, że lubi ten zapach i jego trucizny się nie imają. Jakże się mylił, wtedy zaczęły się chyba u niego początki choroby Parkinsona.
Drutówki były cotygodniowymi imprezami organizowanymi w mieszkaniu "Druciarza", wyżywało się tutaj całe śląskie środowisko, były często "występy artystyczne" i przeróżne atrakcje. Trudno mi pisać coś więcej na ten temat, ponieważ nie brałem w nich udziału. Na drutówkach napojem były wyłącznie jabole preferowane przez gospodarza, który nie lubił innego wina ani wódki. Kto nie pijał jabola przynosił własny alkohol. Jabol był zawsze pod ręką w jego domu, w okresie stanu wojennego kupował go skrzynkami u znajomych ekspedientek.

* * *

Wspinał się nieźle, chociaż dosyć wolno. Wyjeżdżał również w Alpy. Jego stoicki humor i związany z rym styl bycia wykorzystał Adam Bilczewski w świetnym opowiadaniu pt. "Sznurowadła", zamieszczonym w książce "Najlepsze polskie opowiadania o górach i wspinaniu". Miał nawet powodzenie u kobiet, był trzykrotnie żonaty. Na końcu mieszkał sam w pustym mieszkaniu, gdyż taki układ odpowiadał mu najbardziej. O tym okresie tak opowiadał w czasie kolejnego spotkania w skałkach, gdy chory słaniał się już na nogach.

- A najdłużej wytrzymała ze mną Balbina, była bardzo milutka. Kiedy wracałem z pracy czekała już i cichutko piszczała pod drzwiami. Witała MNIE tak radośnie... Okazało się, że Balbina była ukochaną świnką morską, która została towarzyszką jego ostatnich lat.
Rysy zimą w dresie i adidasach
lllll • 2017-01-04, 18:56
Złażąc ostatnio z górki przypomniała mi się sytuacja sprzed paru lat, gdzie pierdolnięty jegomość próbował zdobyć zimą Rysy w adidasach i dresie z trzema paskami (serio).

Opis z YouTube:

Cytat:

Szczyt nieodpowiedzialności. W dresie i adidasach wchodził po śniegu na Rysy.
Nieodpowiedzialnego turystę z Nysy musieli sprowadzać spod Rysów skialpiniści. W nieodpowiednim obuwiu, bez zabezpieczenia chciał wejść po śniegu na szczyt. Po sprowadzeniu na bezpieczną odległość, zamiast podziękować, miał pretensje, że przez swoich ratowników nie wszedł na Rysy.



Napisy na filmie.



Filmik nie mój.
Najlepszy komentarz (29 piw)
Policeman • 2017-01-04, 21:06
Szczerze? Ja wiem, że pomoc innym, ale usłyszeć potem żeby wypierdalać czy coś w ten deseń? Co te chłopaki nie narażały życia? Jak ten typ zdejmuje narty i przez moment patrzy w dół, to jeden odruch bezmózga, kurwa debila w adidasach i lecą razem na dobranoc w piachu.

Więc jak mówię, ratować,- ale nie narażając się samemu. Ja bym nie pomógł, moja rodzina jest ważniejsza od jakiegoś palanta, a, że palant to widać z fizjonomii. Nawet kurwa czapki nie założył w góry, bo i po co, on jest kozak z raszyna/świebodzina.