Bezpieczna przystań w PRL
ściągnięte z blogu bishopa
Warszawa, kawiarnia Opera w hotelu Victoria, 1 sierpnia 1981 roku, godzina 20:00
Barczysty mężczyzna o śniadej twarzy jest wyraźnie zdenerwowany. Siada przy jednym ze stolików, po chwili wstaje i siada przy następnym. Co chwila nerwowo patrzy na zegarek. Kawiarnia jest raczej pusta. W kącie siedzi kilka pań lekkich obyczajów, w innym miejscu siedzi grupa turystów z RFN. Przy barze głośno rozmawia kilku amerykańskich dziennikarzy, którzy przyjechali relacjonować ogarniającą Polskę falę strajków „Solidarności”.
Do kawiarni wchodzi wysoki brunet w szarym garniturze i okularach. Pewnym krokiem podchodzi do Araba, wyjmuje z kieszeni garnituru pistolet Beretta i z odległości około metra pakuje w niego pięć pocisków.
W kawiarni rozbrzmiewają krzyki przerażonych gości. Jedna z pań do towarzystwa wpada w histerię. Brunet zwinnie zeskakuje z pierwszego piętra kawiarnianej antresoli na parter i wybiega z hotelu.
Broczący krwią Arab powoli schodzi po schodach. Koszulę pokrywają czerwone plamy, z szyi tryska fontanna krwi. Na parterze słabnie i opada na wielki skórzany fotel.
Mniej więcej w połowie lat 70-tych komunistyczne władze PRL zawarły nieformalny układ z palestyńskimi terrorystami. Coś na zasadzie – wy nie ruszacie naszych obywateli, a za to macie u nas bezpieczne schronienie. Obie strony sumiennie tego układu przestrzegały. Na Zachodzie wybuchały samochody-pułapki, porywane były samoloty, od kul zamachowców ginęli ministrowie (a także zwykli, Bogu ducha winni ludzie), podczas gdy Polska oraz inne kraje komunistyczne były oazą spokoju.
Na polskich lotniskach coraz częściej zaczęli pojawiać się młodzi mężczyzni o śniadej skórze legitymujący się paszportami Tunezji, Libii, Syrii, Iraku, Libanu, Jordanii i Egiptu.
Nie przybywali tu bynajmniej jako turyści. Przyjeżdżali do spokojnej przystani, do miejsca, gdzie nie groziło im aresztowanie, czy kule izraelskich zamachowców. Przyjeżdżali by odpocząć, przeszkolić się, postudiować. Wszyscy niemal bez wyjątku należeli do najgroźniejszych organizacji terrorystycznych tamtych czasów – Al Fatahu, Czarnego Września, Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny i Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Członków tej ostatniej było zdecydowanie najwięcej.
Rząd PRL prowadził wówczas dość antyizraelską politykę i hojną ręką rozdawał terrorystom stypendia na polskich uniwersytetach.
Ci, którzy nie mieli ochoty nauczyć się języka polskiego i studiować przechodzili szkolenia wojskowe na poligonach LWP. Wiadomo, że przebywali na terenie jednostek wojskowych w Zamościu, Dęblinie (szkoliło się tam wielu libijskich pilotów), Nowym Mieście nad Pilicą oraz Mińsku Mazowieckim. Oficjalnie byli oni zagranicznymi oficerami kształcącymi się w Polsce na podstawie umów międzynarodowych. Pozostało po nich kilkanaście „pamiątek” w postaci nieślubnych dzieci.
Nasz kraj upodobały sobie nie tylko terrorystyczne płotki. Rekiny międzynarodowego terroryzmu o nazwiskach budzących grozę na całym świecie także czuli się u nas jak (nomen omen) ryba w wodzie.
Chyba największym fanem kraju nad Wisłą był Abu Nidal – przywódca organizacji Al Fatah i sprawca ponad stu zamachów. W latach 70-tych będąc jednym z najbardziej poszukiwanych terrorystów na świecie często przyjeżdżał do Polski, gdzie korzystał z opieki władz i szkolił się na naszych poligonach. Pod koniec dekady kupił willę pod Warszawą i osiadł tam z rodziną na dobre. Jego dwoje dzieci chodziło do jednej z warszawskich podstawówek. Korzystając z wszechstronnej pomocy Służby Bezpieczeństwa założył firmę SAS Foreign Trade and Investment Company, której siedziba mieściła się w wieżowcu przy ulicy Stawki. Kupował polską broń i wysyłał na Bliski Wschód, tworząc dzięki temu całe zaplecze finansowe Al Fatah. Mieszkał w Polsce do 1984 roku.
Wielkim entuzjastą wyrobów polskiego przemysłu zbrojeniowego był Syryjczyk Monzer al-Kassar, międzynarodowy handlarz bronią zwany „Księciem z Marbelli”. Uważał, że polska broń nie ma sobie równych na swiecie i zaopatrywał w nią kilkanaście ugrupowań terrorystycznych. Miesiącami mieszkał w warszawskim hotelu „Victoria”. Oprócz handlu śmiercionośnym towarem organizował i finansował zamachy terrorystyczne.
3 października 1985 roku czterech terrorystów z Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny przejęło na Morzu Śródziemnym włoski statek wycieczkowy „Achille Lauro”. W rękach trzymali polskie kałasznikowy i granaty dostarczone przez Monzera al-Kassara.
Innym stałym mieszkańcem warszawskiej „Victorii” był Abu Daoud - Palestyńczyk, jeden z przywódców organizacji Czarny Wrzesień. Był on autorem planu uprowadzenia izraelskich sportowców podczas Olimpiady w Monachium w 1972 roku. Nieudolna próba odbicia zakładników przez zachodnioniemiecką policję zakończyła się masakrą.
To właśnie Abu Daoud był obiektem zamachu w hotelu „Victoria” w sierpniu 1981 roku. Dostał pięcioma kulami, ale przeżył. Wezwana przez personel hotelu karetka zawiozła go do szpitala uniwersyteckiego. Tam odzyskał przytomność i powiedział kim jest. Natychmiast przewieziono go do szpitala MSW i umieszczono w osobnej sali. Przed jej drzwiami stanęli uzbrojeni oficerowie SB w towarzystwie kilku śniadolicych, ale nieźle mówiących po polsku panów. Niedługo potem do szpitala przyjechało kilku oficerów STASI.
Opieka nad palestyńskimi terrorystami była obowiązkiem NRD-owskich służb specjalnych. Sprawowali ją także (oczywiście za wiedzą władz PRL) na terenie Polski.
Abu Daoud oskarżył o dokonanie zamachu izraelski wywiad. Faktycznie, po masakrze izraelskich sportowców dziewięć lat wcześniej zajmował on jedno z czołowych miejsc na sporządzonej przez Mossad liście terrorystów do odstrzału.
Czy to jednak izraelski agent strzelał do niego w Warszawie? Wydaje się to być dość wątpliwe. Mossad zazwyczaj nie partaczy takich operacji.
Egzekutorzy Mossadu najczęściej strzelają ofierze dwukrotnie w głowę, czasem dla pewności dodając kulę w serce.
Być może zamach na Abu Daouda był wynikiem wewnątrzpalestyńskich rozgrywek lub został zaaranżowany przez KGB…
Abu Daoud wyzdrowiał i dwa tygodnie po zamachu opuścił Polskę. Człowieka, który do niego strzelał nigdy nie schwytano.
21 lutego 1981 roku siedzibą Radia Wolna Europa w Monachium wstrząsnął potężny wybuch. Kilkunastu pracowników zostało rannych, na szczęście nie było ofiar śmiertelnych. Eksplozja spowodowała jednak straty wysokości ponad 2 milionów dolarów.
Ładunek podłożyli ludzie niejakiego Iliicza Ramireza Sancheza, Wenezuelczyka znanego powszechnie jako Carlos lub Szakal – najbardziej poszukiwanego terrorysty świata.
Jakim sposobem zamachowcy przedostali się do starannie strzeżonego budynku RWE? Ano, dokładne plany zabezpieczeń przekazał Carlosowi polski wywiad. Szakal postanowił odwdzięczyć się swoim komunistycznym opiekunom wysadzając w powietrze znienawidzoną przez nich stację radiową. A miał za co się odwdzięczać. Podobnie jak jego wyżej wymienieni koledzy po fachu wielokrotnie przebywał w Polsce w latach 70-tych. Nie uwił tu sobie gniazdka jak Abu Nidal, ale uczestniczył w licznych szkoleniach zorganizowanych przez polskie służby specjalne.
Szkolił się na wojskowych poligonach, a także w słynnej Szkole Wywiadu w Starych Kiejkutach na Mazurach. Po zamachach w Europie Zachodniej wypoczywał najczęściej w ośrodku wczasowym MSW w podwarszawskim Świdrze.
Czas płynął nieubłaganie. Komunizm w Polsce zaczął upadać i powoli kończyło się dolce vita palestyńskich terrorystów nad Wisłą. W 1987 roku Amerykanie wymusili na władzach PRL zamknięcie firmy Abu Nidala w Warszawie. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęto dyskretnie wypraszać z Polski gości z Bliskiego Wschodu. W czerwcu 1989 roku komuniści przegrali pierwsze częściowo wolne wybory i wszelka pomoc dla palestyńskich terrorystów ustała.
Dzisiaj bardzo trudno jest odtworzyć pełny obraz tej specyficznej polsko-palestyńskiej współpracy. Wszelkie dokumenty na ten temat (jeżeli w ogóle takowe istniały) zostały prawdopodobnie zniszczone. Zapewne dużo mógłby opowiedzieć o tym generał Czesław Kiszczak – szef wywiadu wojskowego w latach 70-tych. Gdyby zechciał mówić…
Prawdziwym końcem tego polskiego-palestyńskiego romansu była przeprowadzona wiosną 1990 roku operacja „Most”, której celem było przetransportowanie kilkudziesięciu tysięcy Żydów ze Związku Radzieckiego do Izraela.
Początkowo brały w tym udział węgierskie linie lotnicze Malev, a głównym punktem przerzutowym był Wiedeń. Węgrzy wycofali się jednak po serii pogróżek ze strony arabskich terrorystów. A i Wiedeń jako punkt przesiadkowy okazał się za mały. Arcytrudnego zadania podjęła się Polska.
26 marca 1990 roku na spotkaniu z przedstawicielami Amerykańskiego Kongresu Żydów w nowojorskim hotelu Plaza premier Tadeusz Mazowiecki oświadczył, że „…Polska nie uchyli się od pomocy Żydom emigrującym ze Związku Radzieckiego i zapewni im tranzyt.”
Niemal natychmiast po tym oświadczeniu na warszawskim Okęciu zaczęły lądować samoloty Aerofłotu wypełnione rosyjskimi Żydami. Po przejściu kilkudziesięciu metrów po płycie lotniska wchodzili na pokłady izraelskich maszyn i odlatywali do Tel Awiwu.
Reakcja Palestyńczyków była błyskawiczna. Zaledwie cztery dni po deklaracji złożonej w Nowym Jorku przez polskiego premiera ostrzelano samochód attache handlowego polskiej ambasady w Bejrucie Bogdana Serkisa. On i jego żona z ciężkimi ranami trafili do szpitala. Następnego dnia wszystkie działające w Libanie organizacje terrorystyczne (zwłaszcza islamski Dżihad) zapowiedziały dalsze ataki na polskie placówki i instytucje. Polacy nie kazali terrorystom długo czekać na odpowiedź.
Trzy miesiące później powstała jednostka specjalna GROM.