Za czasów Hitlera, gdy panowała II Wojna Światowa, lądowiska na samoloty w Niemczech były doszczętnie niszczone przez przeciwników, więc zrodził się pomysł na zrobienie obiektu szybszego od samolotów, a w szczególności mającego pionowy start. Do tego celu zebrano najlepszych naukowców, aby zrodzony plan mógł zaistnieć. Projekt nosił nazwę "Dzwon" a pierwsze obiekty były podobne do tzw. dzwonu.
Niektórzy twierdzą, że to brednie. Inni - w tym uznani autorzy, dziennikarze - utrzymują, że w czasie II wojny światowej niemieckim naukowcom udało się skonstruować latające talerze, których zamierzali użyć na polu walki. Podobno latające spodki ze swastykami wzbijały się w powietrze jeszcze przed końcem wojny, a po jej zakończeniu niezwykłe statki przejęli alianci. Czy można w to wierzyć?
Ponad wszelką wątpliwość pierwszy latający spodek pojawił się w Niemczech w 1938 roku i był dziełem... modelarza. Artur Sack z Lipska zaprezentował go podczas zorganizowanych tam Pierwszych Państwowych Zawodów Modeli Latających z Silnikiem Spalinowym. Model był inspirowany konstrukcją pierwszych pionowzlotów, tzw. autożyro (połączenie samolotu i śmigłowca), miał dyskokształtne skrzydło i przypominał wentylator. Na zawodach wzbudził sensację i ciekawość nie tylko gapiów, ale też obserwatorów z Luftwaffe i inżynierów lotniczych. Wkrótce zaczęło pojawiać się więcej latających talerzy, które zainteresowały wojskowych. Niestety mimo początkowego entuzjazmu osobliwe aparaty latające z silnikami spalinowymi nie spełniły pokładanych w nich nadziei i nie wyszły nawet poza fazę prób. O latających talerzach na parę lat zapanowała głucha cisza.
Skradające się srebrzyste kule
Bomba wybuchła 14 grudnia 1944 r. za oceanem, za sprawą dziennika ''New York Times'', który w jednym z artykułów informował, że pilot Amerykańskich Sił Powietrznych doniósł, iż podczas lotu zwiadowczego zauważył srebrne, okrągłe obiekty na niemieckim niebie. Kule znajdowały się w gromadzie lub poruszały się same. Bywały momenty, kiedy stawały się półprzezroczyste. Bliskie spotkanie, przywidzenie czy zwykła fantazja? Tę ostatnią możliwość można by przyjąć, gdyby nie fakt, że podobne zdarzenie zgłosił kilka dni później inny pilot (z 415. Nocnej Eskadry USAF), który w misji zwiadowczej przelatywał nad niemieckim miastem Hagenau.
Był 22 grudnia, szósta rano. Maszyna znajdowała się na stosunkowo niewielkiej wysokości, ok. 1000 stóp. Za ogonem samolotu pilot i operator radaru zauważyli dwa tajemnicze obiekty świecące pomarańczowym światłem i zbliżające się co chwilę do maszyny. Przez dwie minuty obiekty ''skradały się'' za samolotem, zmuszając pilota do serii gwałtownych uników. Potem zniknęły równie niespodziewanie, jak się pojawiły.
Wojskowi analitycy podeszli do obu relacji jak najbardziej poważnie, jednak do dziś nie udało się znaleźć sensownego wytłumaczenia spotkań. Udało się jedynie ustalić, że nie były to ani przypadki dostrzeżenia tzw. piorunów kulistych, jakie zdarzają się niekiedy pilotom, ani żadne z urządzeń latających znanych aliantom. Tajemnicze obiekty nazwano ''Foo Fighters'' i przez następne lata, mieszając fikcję z rzeczywistością, lansowano tezę, że ich pochodzenie jest... pozaziemskie. Dzisiaj większość zajmujących się nimi badaczy twierdzi, że w rzeczywistości były to wytwory niemieckiej tajnej technologii opartej na napędzie antygrawitacyjnym.
Zbuduję wam latający talerz
Temat niemieckiego UFO powrócił w 1950 roku za sprawą Rudolpha Schrievera, który opublikował w tygodniku "Der Spiegel" sensacyjny artykuł o doświadczalnych latających spodkach, konstruowanych w tajnych pracowniach niemieckich naukowców podczas wojny. Przedstawiona w nim relacja o osobliwych doświadczeniach miała pochodzić z pierwszej ręki. Schriever stwierdził m.in., że inżynierowie z całego świata od początku lat 40. prowadzili badania nad latającymi spodkami. Prace miały być prowadzone w tajnym ośrodku pod Pragą. 40-letni naukowiec zadeklarował na łamach tygodnika, że jest gotowy zbudować taką maszynę dla Stanów Zjednoczonych, bowiem udało mu się potajemnie sporządzić kopię jej dokumentacji jeszcze przed upadkiem Niemiec. Schriever utrzymywał, że jego latający spodek może rozpędzić się do prędkości około 2600 mil na godzinę.
Niektóre dokumenty Schrievera trafiły do mediów, budząc powszechną sensację i zrozumiałe zainteresowanie. Były wśród nich rysunki dużych latających spodków i niekompletne niestety opisy techniczne. Jednemu z badaczy Billowi Rose'owi udało się ustalić, że naukowiec rzeczywiście pracował w tajnym ośrodku pod Pragą z innymi inżynierami, m.in. Włochem Giuseppe Belluzzo i Niemcami Klausem Habermohlem i dr. Walterem Miethe, który był dyrektorem programu pojazdów grawitacyjnych w dwóch podpraskich ośrodkach badawczych. Wśród osób związanych z badaniami pojawia się też nazwisko Viktora Schaubergera, który oprócz prac nad latającym dyskiem miał prowadzić tajemnicze badania nad lewitacją obiektów materialnych.
Fabryka żywej wody
Jedna z najbardziej osobliwych głoszonych przez niego teorii mówiła, że obecną produkcję energii można zastąpić odwrotnym procesem. Krytykował np. hydroelektrownie, twierdząc, że gdy woda pod ciśnieniem przelatuje przez turbiny, rezultatem jest martwa woda, tymczasem można przeprowadzić proces jej ożywienia - naładowania energią. Schauberger opatentował nawet służące do tego urządzenie i nazwał je maszyną żywej wody. Fantastyczne teorie Schaubergera już w 1934 r. zainteresowały samego Hitlera, który miał zaprosić uczonego na spotkanie w Berlinie i zlecić mu budowę pojazdu poruszającego się na zasadzie lewitacji, bez używania efektu spalania stosowanego powszechnie w tradycyjnych silnikach lotniczych. Schauberger utrzymywał, że już wtedy odkrył możliwość lewitacji małych obiektów w odpowiednich warunkach. Podobne wyniki 70 lat później osiągnęli amerykańscy naukowcy. W laboratorium udało im się za pomocą impulsu laserowego wystrzelić niewielki dysk na wysokość kilkunastu metrów, a doświadczenia okazały się na tyle obiecujące, że grupa uczonych otzrymała państwowe dotacje na swoje eksperymenty.
Jakkolwiek fantastycznie by to nie brzmiało, poważni autorzy zajmujący się tajną historią II wojny światowej, tacy jak Carl Munich, twierdzą, że Schauberger był wynalazcą i konstruktorem nowego rodzaju napędu opartego na implozji, która używając jedynie powietrza i wody generuje światło, ciepło i energię ruchu. Wykorzystując tę technologię, uczony miał wraz ze swoimi współpracownikami stworzyć pokaźnych rozmiarów dysk zdolny do rozwinięcia prędkości 2000 km/h. Według Municha w 1945 roku naukowcy przekroczyli barierę prędkości około 2,5 tysiąca km/h, a ich latający dysk miał wznieść się 12 tysięcy metrów nad ziemię. Podobno srebrzysty obiekt świecił przy tym niebieskozielonym światłem. 19 lutego 1945 wielu mieszkańców Pragi rzeczywiście zaobserwowało na niebie tajemniczy obiekt o średnicy około 50 metrów, poruszający się w niespotykany dotąd sposób. Czy był to latający spodek ''made in Germany'', czy po prostu piorun kulisty? Do dzisiaj nie wiadomo.
Ziarno prawdy w korcu mitów
Rewelacje o latających spodkach zdaje się potwierdzać związany ze sprawą były agent CIA Virgil Armstrong, który w swoich opublikowanych po II wojnie światowej wspomnieniach wyznał, że we wczesnych latach wojny alianci nie wierzyli w tę zaawansowaną broń, dopóki informacji nie dostarczył amerykański wywiad, który po natknięciu się na szczegóły tych projektów zaczął intensywne prace w tym kierunku. Projekty zostały uznane za realne, a kilka lat później bronią grawitacyjną dysponowały już nie tylko Niemcy. Czy można mu wierzyć? Przez lata powstały setki publikacji i filmów na temat ''niemieckiego UFO'' i tajnych eksperymentów z napędem grawitacyjnym. Ich autorzy są święcie przekonani, że tajemnicze obiekty istniały.
Skoro tak, to co się z nimi stało? Według entuzjastów teorii istnienia ziemskich latających spodków w tajemnicy przejęli je alianci i dalej prowadzili doświadczenia. Rzeczywiście, tak stało się z inną ''cudowną bronią'' - rakietami V2, których kilkadziesiąt sztuk Amerykanie potajemnie załadowali na statek i wywieźli za ocean wraz z częścią ekipy inżynierów z Peenemunde. Przez wiele lat utrzymywali ten fakt w tajemnicy. W końcu jednak pokazali światu egzemplarze różnych rodzajów Wunderwaffe (m.in. rakiet i samolotów odrzutowych), a V2 można dzisiaj oglądać w londyńskim War Museum i wielu innych muzeach na świecie. Kilka lat po wojnie alianci ujawnili i inne swoje odkrycia, których dokonali w tajnych niemieckich laboratoriach i opuszczonych fabrykach. Były wśród nich takie osobliwości jak latające skrzydła czy działa dźwiękowe (!). Dlaczego zatem Amerykanie mieliby trzymać w tajemnicy do dzisiaj, ponad 60 lat po wojnie, fakt istnienia broni grawitacyjnej?
Kolejny słaby, a nawet wywołujący uśmiech punkt teorii o nazistowskich latających talerzach to ich rzekome osiągi. Miały rozpędzać się od zera do kilku tysięcy kilometrów w ułamku sekundy. Rzeczywiście możliwe jest uzyskanie takiego przyspieszenia, jednak w żadnym wypadku nie wytrzyma go człowiek, a niektóre prototypy miały być przecież pilotowane.
Następna wątpliwość: jeżeli technologia grawitacyjna była tak obiecująca, jak chcą autorzy licznych publikacji, to dlaczego przez ponad pół wieku nie rozwinięto jej i nie wprowadzono do masowego użytku, chociażby w wojsku. Przykład skonstruowanego dużo później lasera (za datę jego narodzin uważa się 1960 rok) mówi, że tak powinno się stać. Dzisiaj laser jest używany nie tylko na polu walki, ale także powszechnie w przemyśle i w medycynie.
Jest jeszcze jedna luka w historii o latających spodkach ze swastyką. Jeżeli prawdą było funkcjonowanie dwóch ośrodków badawczych i skonstruowanie kilku prototypów, to podobnie jak np. w Peenemunde musiały w nich pracować setki, jeśli nie tysiące naukowców i techników. Dlaczego zatem tylko garstka osób wspomina po latach o ich istnieniu? Dlaczego wreszcie na podstawie dokumentacji Rudolfa Schrievera, przy dzisiejszych ogromnych możliwościach technicznych, nie udało się stworzyć choćby kopii ''ognistych kul'' czy latających talerzy?
Wątpliwości wokół istnienia grawitacyjnej Wunderwaffe można mnożyć i nie podważają ich nawet publikowane dziesiątkami zdjęcia tajemniczych obiektów. Dzisiaj nawet laik może za pomocą zwykłego komputera sfabrykować ''autentyczne'' zdjęcie UFO. Dlaczego więc legenda wciąż żyje? Może dlatego, że ludzie zawsze lubili historie owiane mgłą tajemnicy, a może dlatego, że w każdej, najbardziej wątpliwej i niesamowitej historii jest ziarno prawdy...