18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (4) Soft (4) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 22:48
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 4:40
🔥 Śmierć na tankowcu - teraz popularne

#wiejska



"Będziemy raczej dzielić biedę niż opływać w dostatki"
Skutki demogra- ficznej katastrofy będą bardzo bolesne


Zdaniem Stanisława Kluzy (były minister finansów i szef KNF) przez katastrofę demograficzną Polska - na tle gospodarki światowej - będzie relatywnie coraz uboższa i coraz mniej konkurencyjna. Tym samym przeciętni Polacy nigdy nie osiągną poziomu oszczędności i bogactwa porównywalnego z krajami Europy Zachodniej.

Kluza pisze w swoim najnowszym tekście opublikowanym w periodyku "Rzeczy Wspólne", że nasz kraj "ze względu na oczekiwane bilanse demograficzne w perspektywie najbliższych 50 lat będzie jedną z 3 gospodarek w ramach OECD o najniższym potencjale do podnoszenia konkurencyjności ekonomicznej". Niestety słowa te współgrają ze źródłami, na które powołuje się były minister finansów. Zgodnie z oficjalnymi wyliczeniami OECD za pół wieku wartość PKB według parytetu siły nabywczej na obywatela będzie w naszym kraju niższa niż w Meksyku, Turcji, Rosji czy Chinach. W porównaniu do innych państw będziemy się stawali coraz biedniejsi. Obecnie, według statystyk OECD, wartość PKB na jednego obywatela jest w Polsce o około 50 proc. wyższa, niż średnia na świecie. Problem w tym, że za 50 lat nasze PKB per capita będzie o około 6 proc. poniżej średniej światowej. Inaczej rzecz ujmując: w 2060 roku ponad połowa ludzi na świecie będzie bogatsza od Polaków.

Jako przyczyny takiego stanu rzeczy w przyszłości możemy wymienić katastrofę demograficzną, coraz większe koszty systemu emerytalnego oraz niską innowacyjność naszej gospodarki. Katastrofa demograficzna już się rozpoczęła, a z każdym kolejnym rokiem jej skutki będą coraz mocniej odczuwalne. W ciągu ostatnich 10 lat na stałe poza granicę naszego kraju wyjechało około 2 mln ludzi. Najczęściej są to osoby w wieku produkcyjnym, które w Polsce - gdyby nie były zmuszone emigrować w celach zarobkowych - mogłyby normalnie pracować i zakładać rodziny. Taką "wyrwę" w populacji możemy porównać jedynie do czasów głębokich kryzysów - biologicznej eksterminacji z czasów II wojny światowej, czy wielkiej emigracji wolnościowej z czasów lat 80-tych ubiegłego stulecia. Jeśli do tego doliczymy jedną z najniższych na świecie dzietności wśród kobiet (212. miejsce na świecie na 224 notowane kraje), to nie powinny dziwić prognozy ONZ, według których w 2060 roku w kraju nad Wisłą będzie żyło jedynie 26 mln mieszkańców, a w 2100 roku jedynie 14 mln! Katastrofa demograficzna ma bezpośrednie przełożenie na koszty funkcjonowania systemu emerytalnego. Niestety już w ciągu najbliższych kilku lat (2015-2019) na wypłatę bieżących emerytur ZUS-owi zabraknie aż 356,5 mld zł. Aby pokryć tak olbrzymi deficyt, każdy pracujący Polak musiałby jednorazowo przekazać do ZUSu po około 25 tys. zł. Pod względem ekonomicznym będzie to największy wyzwanie Polski od czasu zakończenia II wojny światowej. Pokrycie tak wielkiego deficytu będzie musiało skutkować przesunięciem środków budżetowych z innych dziedzin (np. zmniejszenie wydatków na utrzymanie i tak już niewielkiej armii czy też poważne cięcia inwestycyjne). Więcej jak pewne jest też podniesienie obowiązkowych składek na ubezpieczenia społeczne dla ogółu pracującej części społeczeństwa. To wszystko sprawi, że polska gospodarka pogrąży się w marazmie, a kraj przestanie się rozwijać. W tym kontekście słowa Stanisława Kluzy o tym, że będziemy raczej dzielić biedę niż opływać w dostatki, a większość państw na świecie przegoni nas pod względem zasobności, stają się niezwykle realistyczne.

Czy Polska ma szanse poradzić sobie z tymi problemami? Wiele zależy od rządzących nami polityków oraz ich strategicznych planów na przyszłość. Niestety obecnie utrzymująca się przy władzy (głównie dzięki wsparciu polskojęzycznych mediów zarządzanych przez ludzi wywodzących się z PRL) Platforma Obywatelska nie ma jakiegokolwiek planu na przyszłość. Dla nich liczy się jedynie "tu i teraz" oraz możliwość szybkiego pomnożenia swoich prywatnych majątków. A z takimi ludźmi scenariusz kreślony przez OECD możemy już dziś uznać za pewnik.

Źródło


Rząd szykuje kolejny absurdalny przepis.
Czy oni chcą zniszczyć następną gałąź polskiej gospodarki?

Ministerstwo Ochrony Środowiska wpadło na pomysł, aby producenci ryb w stawach hodowlanych w Polsce płacili dodatkowe opłaty za... wykorzystywanie wody z rzek (sic!). Związek Producentów Ryb w Polsce alarmuje: wprowadzenie takiej opłaty zagraża nie tylko produkcji karpia, ale również zagraża egzystencji całej gospodarki rybnej w kraju.

"Jest to projekt bardzo szkodliwy, zarówno dla rybactwa jak i strategicznych interesów naszej polskiej gospodarki i polskiego środowiska przyrodniczego" - czytamy w oficjalnym stanowisku ZPR. Jakby tego było mało ze środowisk "ekologicznych" wychodzą postulaty, aby karp był dostarczany do sklepów w gotowych płatach na tackach, a nie jak teraz żywy. Krzysztof Karoń, prezes ZPR nie ma wątpliwości: "Jeśli do tego dojdzie, to skończy się to dostawami karpia czarterowymi samolotami z Chin i ruiną krajowego rybactwa".

Czytaj więcej - kliknij tutaj
Tematy zastępcze rulez...
Mr.Drwalu • 2013-12-23, 20:44


Była mama Madzi, były dopalacze, potem ksiądz z Dominikany, związki partnerskie i inne pomniejsze dramaty rodzinne, a teraz zdesperowana kobieta, która chce usunąć dziecko w wigilię. Nie mam już żadnych wątpliwości - głównymi mediami polskojęzycznymi rządzą przepełnione emocjami tematy zastępcze, których głównym celem jest odciągnąć uwagę Polaków od realnych problemów.

Zasada jest prosta: tworzone i promowane przez establishment medialny tematy "przykrywkowe", które - przy odpowiednim uwypukleniu ich sfery emocjonalnej - nagłaśniane będą przez prawie wszystkie telewizje "pro-rządowe", są w stanie całkowicie zająć uwagę milionów odbiorców medialnego przekazu. W ten sposób zmiatane pod dywan (zasłaniane) są tematy naprawdę ważne dla funkcjonowania całego państwa (stan finansów państwa, bezpieczeństwo i obronność, służba zdrowia, bezpieczeństwo energetyczne, nasilenie fiskalizmu), za które odpowiedzialność ponosi władza. Taka sytuacja jest z pewnością patologiczna, bowiem o sprawach publicznych, czyli ważnych dla nas wszystkich, powinniśmy być informowani na co dzień w sposób rzetelny i kompleksowy. Im większa świadomość społeczna dotycząca mechanizmów władzy, tego czym się władza zajmuję, tym większa presja może być wywierana na rządzących. Niestety mam nieodparte wrażenie, że niektórym, wpływowym środowiskom w Polsce bardzo zależy, aby zwykli ludzie nie interesowali się polityką i sprawami publicznymi. Stąd też z gorliwością neofity promowane są tematy zastępcze, uprawiany jest na szeroką skalę inwazyjny "przemysł przykrywkowy", promujący tematy trzeciorzędne, nie mające znaczenia dla naszego życia, ale przy tym deformujące prawidłową percepcję tego co się wokół nas dzieje. Przy ciągłym wałkowaniu sprawy mamy Madzi, księży czy związków partnerskich bardzo łatwo "po cichu" przeforsować na najwyższych szczeblach władzy pewne decyzje i rozwiązania legislacyjno-prawne, o których miliony obywateli nie będą miały pojęcia, a które będą niosły katastrofalne skutki dla naszego kraju (jak choćby podpisanie przez rząd niekorzystnej umowy gazowej z Rosją; gdyby istniała realna presja społeczna Tusk nigdy nie zdecydowałby się na zawarcie z Gazpromem aż tak niekorzystnego kontraktu). Nasilenie tematyką zastępczą, nacechowaną silnymi emocjami (np. kobieta, która chce usunąć ciąże w wigilię) ma też taki efekt, że media nie muszą wspominać o nieudolności i niekompetencji rządzących. Zmiatane pod dywan są tematy istotne dla życia nas wszystkich (np. katastrofalna sytuacja w energetyce, która za 2 lata będzie skutkować niezwykle kosztownymi blackoutami). Nikt o takich sprawach, z które odpowiedzialność ponosi władza, nie musi mówić publicznie, bowiem przekaz wypełniony jest szczelnie tematami "zastępczymi".

Piotr Skwieciński, w jednym ze swoim artykułów na temat wolności mediów, napisał: "Programy informacyjne lubią lekkie wiadomości ze świata. Widzowi, który kiedyś czytał Kapuścińskiego, przypomina się jego refleksja, że gdy trafia do nieznanego mu kraju i włącza nieznana mu stację radiową, to jeśli słyszy, że nadaje ona tylko muzykę przeplataną serwisami informacyjnymi w stylu "w Urugwaju urodziło się dwugłowe cielę", wie od razu, iż jest to radiostacja prorządowa. Wie, że tak jest, chociaż w programie rozgłośni nie ma żadnej agitacji na rzecz władzy, i w ogóle słowa o polityce. Bo władzy sprzyja cisza...". Nie mam wątpliwości co do tego, że obecna władza potrzebuje ciszy wokół siebie niczym ryba wody. Stąd sprzyjające jej media eskalują do granic możliwości przemysł przykrywkowy, odciągający uwagę od realnych problemów kraju (za które odpowiada władza) i skupiający ją na rzeczach wręcz nieistotnych. Powstaje pytanie - co musiałoby się wydarzyć, aby ta sytuacja uległa zmianie? Czy to w ogóle jest możliwe...?

Źródło


84 miliony obywateli UE żyje poniżej progu ubóstwa!

Żyjemy obecnie w dziwnym świecie, w którym całkowicie już kapitalistyczne Chiny nazywane są komunistycznymi, a coraz bardziej upodabniające się do komunizmu system z centralnym planowaniem, funkcjonujący w Europie uznawany jest za kapitalistyczny. Jak się okazuje semantyki nie da się oszukać, bo Chińczycy się bogacą a Europejczycy biednieją na potęgę.

Od kilku lat Europa przeżywa głęboki kryzys społeczno gospodarczy, który chciałoby się powiedzieć jest po prostu rezultatem rządów tej samej od wielu lat grupy ludzi podejrzanie ciągnących kraje członkowskie w kierunku kontynentalnej dyktatury. Podbój Europy odbywa się jednak w inny sposób, ekonomiczny. Są kraje, które radzą sobie całkiem nieźle, jak Niemcy czy Wielka Brytania i jest cała reszta, która jest na różnym poziomie upadku powodowanego głównie bankructwem w wyniku księżycowej ekonomii i próbie utopijnej redystrybucji dochodu do potrzebujących.

Jak wynika z danych Eurostatu redystrybucja jest nieskuteczna, bo stale rośnie liczba biednych. Obecnie według oficjalnych statystyk 84 miliony osób w Unii Europejskiej żyje poniżej progu ubóstwa. Jak podaje Komisja Europejska 26 milionów osób pozostaje bezrobotnymi w UE. Rośnie też rozwarstwienie społeczne i według statystyk z organizacji Oxfarm 10% najbogatszych w Unii Europejskiej jest w posiadaniu 24 procent całego majątku z kolei najbiedniejszych 10% jest w posiadaniu 3% majątku ogółu. Ci, którzy pamiętają jeszcze PRL wiedzą, że to już było, a to, co obserwujemy na poziomie europejskim jest niczym więcej jak nową próbą wprowadzenia realnego socjalizmu.

Ludzie mogliby się wydobywać ze swojej biedy pracą, ale jak to uczynić skoro jest ona opodatkowana niczym dobro luksusowe i gdy tylko ktoś zarabia od razu pojawia się haracz w postaci podatku dochodowego a po takim gangsterskim złodziejstwie pazerne państwo zabiera na VATy i rozmaite inne ukryte parapodatki. Skutek jest taki, że na powierzchni pływa znacznie mniej osób niż mogłoby w normalnym kraju i tym sposobem państwo produkuje biedę. Trudno się zresztą dziwić, bo przecież wiele osób wierzy w to, że państwo ma tworzyć miejsca pracy, no to tworzy, likwidując je w normalnej gospodarce transferuje się pracowników do sfery publicznej, która rośnie w zastraszającym tempie.

Rozmaite urzędy zatrudniają ogromne ilości pracowników biurowych będących beneficjentami naszych podatków. To nie przypadek, że w naszym państwie rośnie wciąż ilość urzędników i ich średnia pensja. Pauperyzujące się społeczeństwa europejskie poprzez rozbudowane państwo opiekuńcze oduczają się pracy i trudno się dziwić, że człowiek, który może dostać z rządu zasiłek czy pomoc społeczną w określonej wielkości woli nic nie robić i na przykład pić piwo pod sklepem. Wiedza, że mu się należy jest dla niektórych obezwładniająca. Zresztą przez fakt nadmiernego opodatkowania pracy nie zarobiłby na rynku więcej niż dostaje od państwa i koło się zamyka a bieda się utrwala na lata. Z drugiej jednak strony mamy obecnie erę robotyzacji i automatyki przemysłowej, która powoduje, że pracy będzie raczej coraz mniej i trzeba być może wymyślić jakiś nowy model gospodarczy.

Niektórzy proponują obligatoryjny dla każdego dochód podstawowy bez względu na to czy się pracuje czy nie, jeśli ktoś chce więcej podejmuje pracę. Problem z takimi pomysłami polega jednak na tym, że trzeba komuś zabrać żeby dać innemu, a jak się za dużo zabiera to się zniechęca do inicjatywy i dane społeczeństwo się nie bogaci tak jak mogłoby w normalnym systemie gospodarczym. Skutkiem tego jest pogłębiająca się bieda, która prędzej czy później może doprowadzić do powstawania rewolucyjnych nastrojów.

Źródło
Filmiki przedstawiają wypadki na niefortunnym skrzyżowaniu we Włocławku. Kilka miesięcy temu zamontowano tam sygnalizację świetlną, ale ludzie i tak jeżdżą na pamięć. Pierwszy filmik został nagrany wczoraj. Ludzie wybiegający za każdym razem by pomóc to pracownicy pobliskiego Centrum Ogrodowego. Brawa dla nich.

I bonus z ulicy Okrzei, gdzie przewróciła się ciężarówka wioząca piasek:


Rząd w Polsce rabuje oszczędności swoim obywatelom. Rząd w Islandii umarza długi swoich obywateli. Taka różnica.

Jaka jest różnica pomiędzy rządem Polski a Islandii? Otóż ten pierwszy postanowił właśnie zrabować oszczędności swoich obywateli zgromadzone w OFE, ponieważ brakuje mu pieniędzy na spłatę długów wobec zagranicznych wierzycieli. Ten drugi postanowił wprowadzić prawo, które pozwoli na umorzenie bankowych długów hipotecznych swoich obywateli nawet do 24,6 tys. euro na jedno gospodarstwo domowe.

Przypomnijmy - w ostatni piątek w Sejmie, głosami PO-PSL, przeszło prawo, zgodnie z którym do ZUS trafią miliardy złotych oszczędności Polaków zgromadzone w otwartych funduszach emerytalnych. Dzięki temu rząd nie będzie musiał przekazywać z budżetu państwa wysokich dotacji do ZUS na wypłatę bieżących emerytur, przez co będzie miał pieniądze na spłatę długów wobec zagranicznych wierzycieli. Tymczasem rząd Islandii przedstawił plan umorzenia bankowych długów hipotecznych swoich obywateli. Islandczykom darowane zostanie nawet 24,6 tys. euro na gospodarstwo domowe. Premier Islandii Sigmundur David Gunnlaugsson stwierdził: - "Plan umorzenia bankowych długów hipotecznych bezpośrednio będzie dotyczył ok. 80 proc. gospodarstw domowych, jednak wszystkie islandzkie rodziny na tym skorzystają, między innymi dzięki pobudzeniu wzrostu gospodarczego i wzrostowi siły nabywczej".

Źródło


Naczelna zasada kolonializmu XXI wieku: drenować ile się da kapitał państw podległych.

Według szacunkowych wyliczeń w 2012 roku wytransferowano z Polski do zagranicznych państw rekordowe 70 mld zł. To niestety najbardziej odczuwalny efekt dotykającego nasz kraj neokolonializmu ekonomicznego.

W Polsce przeciętne wynagrodzenie brutto wynosi ok. 3,6 tys. zł, czyli ponad 2,5 tys. na rękę. Ale większość Polaków może o takich pieniądzach tylko pomarzyć. Blisko 65 proc. z nas zarabia poniżej średniej. W przemyśle, gdzie wynagrodzenia są relatywnie wyższe, zarabiamy średnio (brutto) 2,5 razy mniej niż Hiszpanie, 3 razy mniej niż Brytyjczycy i 3,8 razy mniej niż Niemcy, nie mówiąc już o Duńczykach, których płace ponad 5-krotnie przewyższają polskie. Nasz poziom płac jest w przybliżeniu taki jak w Estonii. Z nowych krajów UE wyprzedzają nas pod tym względem Chorwaci i Czesi.

Dlaczego jesteśmy tak nisko wynagradzani, skoro wytwarzany przez nas PKB rośnie, wydajność pracy przekroczyła w ubiegłym roku 72,2 proc. unijnej średniej, a ceny są zbliżone do cen w starej Unii?

„Duszenie” wynagrodzeń sprawiło, że koszty pracy w Polsce należą dziś do najniższych w Europie. Jak przypomina prof. Jerzy Żyżyński z Wydziału Zarządzania UW, poseł PiS, godzina pracy w przemyśle kosztuje polskiego pracodawcę, według Eurostatu, 7,4 euro, z czego 6,2 euro stanowi płaca (brutto), a 1,2 euro – tzw. koszty pozapłacowe (16,2 proc.). Dla porównania, w Niemczech każda godzina zatrudnienia pracownika wymaga od pracodawcy wydatkowania 30,4 euro (z czego płaca pochłania 23,7 euro na godzinę).

W Szwecji koszty są jeszcze wyższe – 39 euro na godzinę. W postkomunistycznej części Europy wyższe od nas koszty zatrudnienia ma sześć krajów: Czechy, Chorwacja, Estonia, Słowenia, Słowacja i Węgry. Za nami uplasowały się: Łotwa, Litwa, Rumunia i Bułgaria, cztery kraje o najniższych kosztach pracy. W Bułgarii koszt zatrudnienia wynosi zaledwie 3,7 euro na godzinę, z czego 3,1 euro to stawka brutto za godzinę pracy w przemyśle.

Mimo bardzo niskiej ceny pracownika w Polsce organizacje pracodawców naciskają na dalsze obniżanie kosztów pracy. Forsują elastyczne formy zatrudnienia, elastyczne sposoby rozliczania czasu pracy i twierdzą, że dzięki temu spadnie bezrobocie. Nasuwa się jednak pytanie: gdzie skutek, a gdzie przyczyna? Przecież niskie zarobki tłamszą popyt, co osłabia koniunkturę i wzrost i powiększa, a nie zmniejsza bezrobocie. Zdaniem prof. Żyżyńskiego, przyjęty przez reprezentantów pracodawców tok rozumowania jest wyrazem niezrozumienia procesów ekonomicznych.

– Koszty pracy wracają do gospodarki w formie wydatków gospodarstw domowych i płaconych przez nie podatków, stając się przychodem przedsiębiorców – przypomina profesor.

W gospodarce istnieje naturalna sprzeczność pomiędzy interesem pojedynczego przedsiębiorstwa a interesem gospodarki jako całości. O ile pojedynczy przedsiębiorca jest zainteresowany jak najniższymi kosztami pracy, to nadmierne ich zaniżenie przez wszystkich przedsiębiorców prowadzi do redukcji popytu na rynku wewnętrznym i generuje finansowe problemy w sektorze publicznym – tłumaczy ekonomista. Z taką sytuacją mamy właśnie do czynienia teraz, a opinię tę podziela wielu ekspertów.

– Rozsądna polityka państwa powinna polegać na utrzymywaniu równowagi pomiędzy interesami w skali mikro i makro – podkreśla prof. Jerzy Żyżyński. Niestety, obecny rząd nie respektuje zasady złotego środka. Cechuje go odporność na argumenty związków zawodowych i uległość wobec postulatów pracodawców.

Głodowe wynagrodzenia i niestabilne warunki pracy wypchnęły na margines lub na emigrację całe rzesze młodych Polaków. Ale kij ma dwa końce, i ten drugi uderzył w pracodawców i finanse państwa. Marazm, jaki zapanował w gospodarce wskutek spadku popytu wewnętrznego, jak również kryzys w finansach publicznych, systemie emerytalnym i zdrowotnym, to w dużej mierze pokłosie wieloletniej polityki duszenia płac.

Koszty zatrudnienia generują dobrobyt

Jednym z mierników oceny realnego poziomu życia w kraju jest udział kosztów związanych z zatrudnieniem w produkcie krajowym brutto (PKB). Wskaźnik ten pokazuje, jaka część wytworzonego PKB została przeznaczona na potrzeby ludzi w formie wynagrodzeń za pracę, składek emerytalno-rentowych i zdrowotnych oraz podatków na sfinansowanie tzw. konsumpcji zbiorowej, np. szkolnictwa i transportu publicznego, przychodni i szpitali etc. Im wyższy jest udział kosztów związanych z zatrudnieniem, tym wyższy dobrobyt. Pozostała część PKB trafia w ręce właścicieli kapitału i to oni decydują, co z nią zrobić.

W bogatej Szwajcarii do fiskusa i pracowniczych kieszeni trafia prawie 60 proc. PKB, w liberalnych Stanach Zjednoczonych – ponad 55 proc., w Niemczech i większości państw Europy Zachodniej od 42 do 55 procent.

– Polska w minionych latach stopniowo schodziła pod względem tego wskaźnika coraz niżej – twierdzi prof. Żyżyński. W 1997 r. udział kosztów związanych z zatrudnieniem w PKB wynosił 44,2 proc. i utrzymywał się na tym poziomie jeszcze w 2000 roku. Potem zaczął stopniowo spadać i w 2008 r. wynosił już tylko 37,1 proc., a w ciągu kolejnych trzech lat, do 2011 r., obniżył się do 36 procent. Tak niski poziom wskaźnika, który daje Polsce przedostatnią pozycję wśród państw europejskich, oznacza, że lwia część owoców wzrostu polskiej gospodarki jest przejmowana przez właścicieli kapitału. Za nami jest tylko Grecja ze wskaźnikiem 34,2 proc. PKB.

Transfer PKB za granicę

Niski wskaźnik kosztów związanych z zatrudnieniem w PKB wyjaśnia, dlaczego Polacy, żyjący głównie z pracy, a nie z kapitału, na ogół nie odczuwają korzyści ze wzrostu PKB. Brak zachowania zdrowych proporcji w podziale PKB jest dla Polski szczególnie niekorzystny, ponieważ nasz majątek produkcyjny znajduje się w rękach zagranicznych i środki, które trafiają do właścicieli kapitału – w ogromnej części wypływają z kraju, zamiast pracować na naszym rynku. Tak naprawdę dzielimy między siebie tylko to, co nam zostaje z wypracowanego przez nas PKB, po odliczeniu zagranicznych transferów, które płyną ze sprywatyzowanych zakładów produkcyjnych, banków, firm telekomunikacyjnych, przedsiębiorstw ciepłowniczych itd. Ta pozostająca w kraju część PKB nosi nazwę produktu narodowego brutto (PNB).

Od 2004 roku, tj. od wejścia Polski do UE, coraz większa część naszego PKB wypływa za granicę. Wcześniej transferowano rocznie 6-12 mld złotych. Od czasu akcesji transfery gwałtownie wzrosły do ponad 40 mld rocznie, w 2010 – przekroczyły 54 mld zł, w 2011 – 63 mld zł, a w ubiegłym roku doszły do 70 mld zł w jednym roku.

– Skumulowany strumień transferów zagranicznych, zdyskontowany stopą kredytu refinansowego, sięga niemal jednej trzeciej wartości obecnego PKB. Innymi słowy, gdyby nie te transfery, bylibyśmy teraz o jedną trzecią bogatsi, bo te pieniądze pracowałyby w polskiej gospodarce – wyjaśnia prof. Jerzy Żyżyński. – To cena, jaką płacimy, za przekazanie znacznej części majątku produkcyjnego podmiotom zagranicznym.

Źródło
Kolejny film od Pana, który w poprzednim temacie mistrzowsko zgasił komendanta wiejskiej. Tym razem miła odskocznia od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni słysząc magiczne słowa STRAŻ MIEJSKA.



Pozdrowienia i szacunek dla Pana Strażnika, przez duże "S".
Najlepszy komentarz (50 piw)
BrunerOvned • 2013-08-28, 16:51
Pierwszy raz widzę strażnika, który ma spojrzenie jasne i patrzy w oczy. Jakoś mi pasuje podejście typa do swojej roboty.
To pewnie jakieś socjotechniki albo efekt tej maryhuanen, którą sobie wstrzykuję w oczy.
Zdecydowanie piwo.
Kolejny świetny film prezentujący przydatność i kompetencje niewątpliwie bardzo potrzebnej instytucji, jaką jest straż gminna



Bezradność w oczach pana komendanta- bezcenna

Dla ADHD: bohaterski wjazd komendanta w 8:17, wcześniej dialog z całkiem miłą i rozmowną strażniczką - widać wyjątek potwierdza regułę
Najlepszy komentarz (104 piw)
d................! • 2013-08-18, 0:39
materiał definitywnie na piwko:
- pani oficer z pagonem na cycku,
- mądro-głupi pan komendant,
- obywatel z postawą na piątke.
Wspaniała straż miejska..
pkh • 2013-07-01, 22:02
Oto co zobaczyłem ostatnio jadąc samochodem, aż musiałem to udokumentować. Może to nic wielkiego, ale jestem uczulony na straż miejską..

Pierwsze zdjęcie, widać nieprawidłowo zaparkowany samochód straży miejskiej i strażników na dalszym planie zdjęcia.


Drugie ujęcie tego samochodu.


I kilkadziesiąt metrów dalej..strażnicy wypisują mandat za parkowanie na kopercie. A oni to jak zaparkowali?


Oczywiście pojazd straży miejskiej jest zwykłym samochodem dopóki nie jedzie na sygnale. Co więcej ten konkretny samochód nigdy nie będzie uprzywilejowany, bo nie jest wyposażony w urządzenie wysyłające sygnały świetlne w postaci niebieskich świateł błyskowych

JSM na 100% Niech się zajmą wypisywaniem mandatów za nie sprzątanie po psach.

Po tym jak zrobiłem im zdjęcie i skomentowałem to jak sami zaparkowali to na szczęście odpuścili i darowali babce mandat:)
Najlepszy komentarz (129 piw)
kamilkawka • 2013-07-01, 22:18
Widze że z dziewczyną byłeś na wycieczce rowerowej