(The Joe Rogan Experience) fragment z podcastu nr. 142
#graham
(The Joe Rogan Experience) fragment z podcastu nr. 142
Lubisz oglądać nasze filmy z dobrą prędkością i bez męczących reklam? Wspomóż nas aby tak zostało!
W chwili obecnej serwis nie jest w stanie utrzymywać się wyłącznie z reklam. Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
źródło: youtube.com/watch?v=-S9DkEcCoqs&feature=youtu.be&t=23m25s
Polecam całość, ze względu na duże... walory estetyczne
z tłumaczeniem
BOHATERKA
Oparł rower o ścianę „Psa i Kaczki” i wszedł do środka. W starym pubie, którego sufit podpierała konstrukcja z dębowych kolumn i belek, było gorąco, głośno i znacznie tłoczniej niż zazwyczaj. By dać załogom wytchnienie, a mechanikom czas na naprawę uszkodzonych samolotów, zawieszono naloty na dwa tygodnie. Przez gęsty dym papierosowy dostrzegł w głębi sali, przy tarczy do gry w strzałki, dwóch swoich ludzi: strzelca z wieżyczki obrotowej, McClunga, i nawigatora Marinettiego. Trzeci, jeden ze strzelców pokładowych, zabierał się właśnie ostro do rumianej dziewuchy z pobliskiego Bassingbourn.
Zaczął przebijać sobie łokciami drogę do baru. Zanim tam dotarł, potrącił dziewczynę w rdzawej tweedowej garsonce, wylewając trzymany przez nią w dłoni jabłecznik.
— Hej, ty! Uważaj! — krzyknęła odwracając się. Uniósł dłonie w przepraszającym geście.
— Przepraszam bardzo, to niechcący. Postawię pani nowego drinka.
— Nie ma sprawy — powiedziała z typowym dla spikerów BBC akcentem i wytarła poły garsonki chusteczką. — Już i tak dużo nie zostało.
— Mimo to niech pani pozwoli coś sobie postawić. Choćby dla utrzymania przyjacielskich stosunków.
— Nie mogę się na to zgodzić — oświadczyła przekornie. — Nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
Machnął ręką na Toma, właściciela pubu, grubasa o specyficznym, powolnym sposobie mówienia, który zawsze przypominał mu Olivera Hardy’ego.
— Tom, znasz tę młodą damę?
— Tę obok ciebie? Oczywiście. To Anne Browne. Najmłodsza latorośl majora Browne’a.
Cliff ujął ją za rękę i powiedział:
— Miło panią poznać, miss Browne. Nazywam się Cliff Eager drugi, ale proszę mi mówić Cliff.
— Eager byłoby chyba odpowiedniejsze, nie sądzi pan? — odparła z uśmiechem*.
Cliff zamówił dla siebie duży kufel flowersa i szklankę jabłecznika dla Anne. Poczęstował ją lucky strike’em i podał ogień.
— Najmłodsza latorośl majora Browne’a, tak? — spytał. — A ile to ich jeszcze jest?
— Razem ze mną cztery.
— Same dziewczyny? Wszystkie takie ładne jak pani?
— Tak jakby, panie Gorliwy.
Dziewczyna była nie tylko ładna — była bardzo ładna i na pewno doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Miała bladą twarz w kształcie serca i szeroko rozstawione oczy o barwie odbijającego się w kałuży nieba. Jej krótki nos był lekko zadarty, pełne wargi pomalowała błyszczącą czerwoną szminką i nieustannie je wydymała, co sprawiało wrażenie, jakby właśnie przestała się całować. Skręcone w loki, błyszczące kasztanowe włosy przytrzymywały dwie spinki. Była drobnej budowy, nie mogła mieć więcej niż metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Spod siermiężnej służbowej garsonki wyglądał obszerny biały sweter z miękkiej wełny, który nie mógł jednak ukryć biustu, zbyt dużego jak na tak szczupłą dziewczynę.
— Ma pani ochotę usiąść? — spytał Cliff i kiedy kiwnęła głową, zaczęli się przepychać przez roześmiany tłum, aż znaleźli w rogu niewielki stolik, nad którym wisiała przedstawiająca scenę myśliwską litografia. Hałaśliwa grupa amerykańskich pilotów śpiewała Tramp, tramp, tramp, the boys are marching, wzbogacając tekst własnymi sprośnymi wstawkami.
— W jaki sposób tak szacowna dama trafiła do takiego gniazda rozpusty?
— Mam się tu spotkać z przyjacielem. Wyjeżdżam jutro i ma mi pożyczyć coś z ubrania.
— Wyjeżdża pani? Do jakiegoś ciekawego miejsca?
— Tylko do Torquay. Dostałam tam pracę w domu spokojnej starości.
— Będzie mi pani brakowało.
— Boże drogi, przecież mnie pan nie zna.
— Dlatego będzie mi pani brakowało. Spotykam najładniejszą dziewczynę w całej wschodniej Anglii i co się dzieje? Zostawia mnie i wyjeżdża do Torquay.
— Cóż, podejrzewam, że wkrótce znów będzie pan bardzo zajęty. Położył palec na usta.
— Ciii, nie wolno nam o tym mówić. Ale cóż, pewnie tak będzie. Dali nam chwilę przerwy po Piorunującym Tygodniu, jednak lada chwila zacznie się dawny kołowrót. Wstawanie, lot nad Niemcy, zrzut, powrót, mycie zębów, spanie.
Zaciągnęła się i obserwowała go uważnie zza chmury papierosowego dymu. W pewien toporny sposób był przystojny, jego szeroka twarz i wydatne kości policzkowe oraz głęboko osadzone, odrobinę skośne oczy spodobały się jej. Miał na sobie skórzaną kurtkę pilota z kołnierzem z baranka. Nie potrafiła go sobie wyobrazić w garniturze.
— Skąd pan pochodzi? Z amerykańskiego Południa? Dość mocno przeciąga pan zgłoski.
— Jestem z Memphis. No, z pobliża Memphis. Z miasteczka Ellendale. Jest tam sklep, kościół, kino i to wszystko.
— Założę się, że nie może się pan doczekać powrotu do domu.
— Zrobię to natychmiast, jak skończymy to, po co tu przyjechaliśmy.
Zamilkła. Po chwili, całkiem nieoczekiwanie, ujęła jego dłoń.
— Boi się pan śmierci? Ja się chyba boję. Uśmiechnął się.
— Ależ droga pani, nie musi się jej pani bać. Nic pani nie grozi przy opiekowaniu się staruszkami.
— Oczywiście, na pewno. Tylko mi tak przeszło przez myśl, to wszystko — odparła. Nie cofnęła ręki.
Cliff odczekał chwilę, po czym zaczął mówić:
— Jeśli tak to panią ciekawi, to owszem, boję się śmierci. W nocy przed lotem nigdy nie śpię, tylko się modlę. W powietrzu na szczęście nie ma za wiele czasu na myślenie. Człowiek jest zbyt zajęty dbaniem o to, by dolecieć na miejsce i wrócić szczęśliwie do domu, no i pilnowaniem, by nie wpaść na któryś z lecących obok samolotów. Pewnego razu dostaliśmy nad Emden z baterii przeciwlotniczej, straciliśmy cały przód i do dziś nie wiem, jak udało nam się sprowadzić nasz samolot do Bassingbourn. Widzi pani te siwe włosy tu z prawej strony? Spojrzałem po tamtej misji w lustro i okazało się, że już tam są.
Anne zdusiła niedopałek w wielkiej popielnicy z reklamą guinessa.
— Czy jeśli o coś zapytam, odpowie mi pan „tak” albo „nie”, a jeśli odpowiedź będzie przecząca, nie będziemy do tego wracać i będzie pan udawał, że nie zadałam pytania?
Cliff zaczął się uśmiechać, ale uświadomił sobie, że dziewczyna traktuje sprawę poważnie.
— Niech będzie — odparł. — Chyba sobie poradzę.
— Czy pójdziesz ze mną do łóżka?
Otworzył usta, zaraz je jednak zamknął. Rozejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś poza nim usłyszał pytanie, nic na to jednak nie wskazywało. Wszyscy śpiewali Run, Rabbit, Run i tupali do taktu. Popatrzył na Anne, która w dalszym ciągu wpatrywała się w niego z napiętym wyrazem twarzy i tak mocno ściskała jego dłoń, że paznokcie wbijały mu się w skórę.
— Jesteś pewna, że tego chcesz? Skinęła głową.
— Nie masz chłopaka ani kogoś w tym rodzaju? Co na to powie ten twój przyjaciel?
— Nic. Jesteśmy tylko kumplami.
— Sam nie wiem… Anne, jesteś piękna, ale…
— Chodzi o twoją religię, prawda? Jesteś baptystą z Południa albo coś w tym stylu, prawda?
— Nie wiem, co powiedzieć.
— Jedyne co masz do powiedzenia, to „tak” lub „nie”. Czy to zbyt trudne?
Cliff wziął głęboki wdech. Po chwili powiedział:
— No dobrze, niech będzie. TAK. Może jestem głupi, ale nie na tyle.
Tom miał na piętrze „Psa i Kaczki” trzy pokoje. Dwa były zajęte — jeden przez komiwojażera sprzedającego środki na przeczyszczenie, drugi przez starsze, ale bardzo żwawe i wysportowane małżeństwo, które zamierzało spędzić wakacje na pieszych wędrówkach. Cliff widział ich kilka razy w salonie, kiedy studiowali przedwojenne mapy brytyjskiego urzędu kartograficznego i spierali się pełnymi napięcia, świszczącymi głosami:
— Nie, nie możemy iść przez… Little Eversden… To zmusi nasss do zboczenia… z trassy…
Trzeci pokój był najmniejszy, jego okno wychodziło na podwórze na tyłach budynku, gdzie piętrzyły się beczki i stała psia buda. Wyblakła tapeta w brązowe kwiaty była wątpliwą ozdobą ścian, a umeblowanie składało się z taniej lakierowanej komody i pojedynczego łóżka, przykrytego różową, wymiętą narzutą, na środku której była plama po herbacie w kształcie Irlandii. Nad łóżkiem wisiała litografia ukazująca żołnierza z pierwszej wojny światowej, żegnającego się z rannym koniem, zatytułowana „Żegnaj, stary przyjacielu”.
— Przyjemne — mruknął Cliff wskazując ruchem głowy litografię.
Anne roześmiała się nerwowo. Usiadła na skraju łóżka, splotła dłonie i patrzyła na niego z miną, której nie umiał nijak zinterpretować. Nie świadczyła o wstydliwości, nie była to jednak także mina, jakiej by się spodziewał po dziewczynie, która właśnie poprosiła całkiem obcego sobie mężczyznę, żeby się z nią przespał.
— Chyba nie myślisz, że robiłam coś takiego przedtem — powiedziała. Jej włosy lśniły w świetle nocnej lampki z przypalonym kloszem z imitacji pergaminu, na którym namalowano galeon.
— Nie zastanawiałem się nad tym — odparł Cliff. — Wiem za to na pewno, że jesteś bardzo piękną dziewczyną, a ja bardzo szczęśliwym facetem.
Zdjął zegarek na stalowej bransoletce i położył go na stoliku obok łóżka.
— Czy to nie śmieszne? — zauważyła Anne. — Zanim ludzie zaczną się kochać, zawsze zdejmują zegarki… jakby czas przestał się liczyć…
Cliff zdjął kurtkę i powiesił ją na haczyku na drzwiach.
— Chcesz zgasić światło? — spytał.
— Nie — szepnęła.
Usiadł obok niej na łóżku.
— Trochę dziwnie się czuję — przyznał. — Jeszcze się nawet nie pocałowaliśmy.
— No to się pocałujmy.
Objął ją, a ona przytuliła się do niego. Patrzył jej prosto w oczy, jakby to miało mu pomóc ją zrozumieć, widział jednak tylko tęczówki w kolorze niebieskoszarego deszczu i własne odbicie. Pocałował ją delikatnie w usta, ledwie je muskając, a potem pocałowali się znowu, znacznie zachłanniej. Wsunęła mu język do ust i polizała jego podniebienie i język. Zaczął ją całować po policzkach i nosie, po oczach i szyi i natychmiast poczuł, że członek zaczyna mu twardnieć.
Złapał skraj puszystego swetra Anne i podciągnął go jej nad głowę. Przez chwilę — z uniesionymi w górę ramionami i schowaną głową — wyglądała jak związana i gotowa do sadomasochistycznych igraszek, zaraz jednak znów zobaczył jej twarz — uśmiechniętą i lekko zaczerwienioną.
— Chodź… wstań — powiedział i postawił dziewczynę na nogi. Bez butów na wysokim obcasie sięgała mu do drugiego guzika koszuli.
Rozpiął jej rudą spódnicę i pociągnął w dół suwak, a potem zsunął z ramion Anne cienkie ramiączka satynowej koszulki, która ześlizgnęła się w ślad za spódnicą na podłogę. Anne obejmowała go za szyję, ubrana jedynie w biustonosz, satynowe majtki, pas do pończoch i przezroczyste jasnobrązowe pończochy. Stanik miała nieco za mały i piersi wylewały się po bokach. W głębokiej, miękkiej szczelinie między piersiami leżał niczym ptak w gnieździe srebrny medalion na cienkim łańcuszku.
Cliff miał duże dłonie i grube palce i nie mógł sobie poradzić z rozpięciem ciasnego stanika.
— Cholera, to trudniejsze od odwinięcia gumy do żucia w lotniczych rękawicach… — mruknął.
Anne roześmiała się i pocałowała go w nos, a potem sięgnęła obiema dłońmi za siebie i rozpięła stanik. Nagie piersi z dużymi bladoróżowymi otoczkami ,sutek wypłynęły z miseczek jak dwa ciepłe białe puddingi. Objął jedną pierś dłonią i delikatnie krążył kciukiem wokół sutka, aż stwardniał i zesztywniał.
Palcami drugiej ręki zjechał w dół, dotarł do wygięcia w dole pleców i nie zatrzymując się obwiódł dłonią wypukłość pośladków. Dziewczyna drgnęła i przytuliła się mocniej. Gdy dotknął jej krocza stwierdził, że majtki są śliskie i wilgotne. Złapał cienki elastyczny materiał i zaczął go ściągać w dół. Kiedy skończył, położył Anne na łóżku. Piersi opadły na boki, ale ujął je w dłonie i zaczął całować, ssąc delikatnie sutki i łaskocząc je szybkimi ruchami czubka języka.
Anne zaczęła mu rozpinać koszulę.
— Jesteś piękny — powiedziała do niego takim samym tonem, jak on niedawno do niej.
Zdjął koszulę, ściągnął skarpetki i rozpiął pasek. Kiedy był już całkiem nagi, ukląkł między jej błyszczącymi nylonem kolanami. Skórę miał bladą, ale był mocno umięśniony. Ciemne włosy na jego piersi wyglądały jak wytatuowany krzyż. Lewe ramię — w miejscu, gdzie nad Emden trafił go szrapnel — przecinała biała blizna. Brzuch miał tak płaski, że sztywny członek sprawiał wrażenie większego, niż był w rzeczywistości, choć zakończony purpurową żołędzia trzon, wzdłuż którego biegły nabrzmiałe żyły, wcale nie był mały.
Wyciągnęła rękę i dotknęła go delikatnie pomalowanymi na różowo paznokciami. Cliff nie mógł oderwać oczu od jej ręki, a kiedy przeciągnęła paznokciem po spodzie wyprężonego członka i lekko podrapała obkurczoną wokół jąder skórę, drgnął gwałtownie. Na czubku członka pojawiła się błyszcząca przezroczysta kropla i Anne zebrała ją palcami, jakby zbierała rosę z grzyba, po czym oblizała opuszki.
Badając smak tego, co miała na języku, rozłożyła uda i skrywane przez włosy łonowe wargi rozwarły się z cichym, ale wyraźnie słyszalnym mlaśnięciem, ukazując otoczony śluzem podniecenia jaskrawoczerwony otwór. W tym momencie Cliffa poraziła myśl: „A niech to jasna cholera — nie mam gumy!”.
Anne ujęła go za ramiona i przyciągnęła do siebie. Zawahał się i od razu to wyczuła.
— Co się stało? — szepnęła. — Nie mów tylko, że nie chcesz…
— Nie, ale nie mam gumy. To znaczy mam, tyle że w bazie. Może zejdę na dół i spytam któregoś z chłopaków, czy…
Uśmiechnęła się i pokręciła głową. Objęła dłonią członek i zaczęła przesuwać ją delikatnie w tę i z powrotem.
— Nie chcę, żebyś zakładał gumę. Chcę czuć w sobie twojego nagiego kutasa.
— Ale wiesz… Co będzie, jeśli zajdziesz w ciążę?
— Tym lepiej. Będzie to jeszcze jeden powód, by przeżyć.
Drugą ręką sięgnęła sobie między uda, jeszcze szerzej rozchyliła wargi sromowe i tak ułożyła członek, że jego czubek zatrzymał się u wejścia do pochwy. Cliff popatrzył na Anne — jeszcze nigdy w życiu nie był tak blisko wrót raju. W tym momencie wbiła mu paznokcie w pośladki i pchnęła go w siebie. Już nie stał u wrót raju, a wkroczył do niego.
Kochali się przez całą noc, Anne chciała go raz za razem. Poplamione dębowe wezgłowie łóżka waliło tak mocno o tapetę, że zjawił się Tom i kazał im odsunąć łóżko od ściany.
— Możecie się pieprzyć ile chcecie, ale ludzie nie mają ochoty tego słuchać.
Kiedy Cliff stracił resztę sił, Anne uklękła mu między nogami i zaczęła lizać i ssać miękki członek. Udało jej się wziąć w usta całą jego męskość — członek i jądra. Potem usiadła okrakiem nad jego twarzą, tak że własne nasienie skapywało mu z jej pochwy na czoło.
— Namaszczam cię — powiedziała uroczyście.
Przed świtem zasnęła przytulona do jego pleców, z palcem głęboko wsuniętym w jego odbyt. Cliff też wkrótce zasnął. Z powodu zaciemnienia uświadomili sobie, że jest rano, dopiero kiedy na podwórzu pod oknem załomotały rzucane na bruk beczki z piwem. Usiedli na łóżku i popatrzyli na siebie.
— Boże, już wpół do dziewiątej — jęknął Cliff. — O dziewiątej mam odprawę.
— A ja muszę złapać pociąg.
Wstali i Cliff odsunął zasłony. Był słoneczny poranek, tak jasny, że Cliff musiał podnieść dłoń, by osłonić oczy. Jego twarz była blada i opuchnięta, a plecy i uda pokryte czerwonymi zadrapaniami. Anne miała opuchnięte usta, a na jej udach, tuż nad brzegiem pończoch, widać było otarcia od szczeciny na twarzy Cliffa.
Podeszła i objęła go. Jej piersi zabujały się, sutki musnęły mu brzuch.
— Być może już się nie spotkamy, więc chcę ci podziękować.
— Daj spokój, spotkamy się — powiedział karcącym tonem, zaraz się jednak połapał, co mówi. — Nie wiem kiedy, nie wiem gdzie…
— Cóż, może…
— Jak to „może”? Zostaw mi adres w Torquay. Wkrótce dostanę trzy dni urlopu, to cię odwiedzę.
— Jeszcze nie wiem, gdzie będę mieszkać. Miejscowość nazywa się Sunnybank, ale nie znam ulicy.
— Chyba nie zamierzasz tak po prostu zniknąć i nie dać mi szansy skontaktowania się z tobą? Po takiej nocy?
— Nie chcę się angażować.
— Naprawdę? Zdawało mi się, że byłaś dość zaangażowana w to, co robiliśmy. Prawie cały czas.
Pocałowała go i wtuliła się w niego mocno, tak, jak jeszcze nigdy nie robiła tego żadna dziewczyna — jakby chciała stopić się z nim w jedność.
— Mój panie Gorliwy… nie chciałam tego robić, by się wiązać.
— A dlaczego?
— Proszę, nie pytaj… Nie chcę, by któreś z nas kiedykolwiek się tego dowiedziało.
Stali przytuleni przy oknie, patrząc na olbrzymie białe cumulusy płynące przez poranne powietrze, gotowe do przekroczenia Morza Północnego i lotu do Holandii, Niemiec i jeszcze dalej. Cliff nie mógł się pogodzić z myślą, że zaraz będą musieli się rozstać i być może już nigdy jej nie dotknie. W nocy ich intymna bliskość osiągnęła takie natężenie, że oboje stali się niemal jednością. Zrobili prawie wszystko, co może zrobić para kochanków.
W końcu Anne dotknęła palcami jego ust i powiedziała:
— Muszę iść. Piętnaście po dziewiątej przyjeżdża autobus z Royston i zaraz wraca.
— Masz czas na śniadanie? Jeśli Tomowi uda się zdobyć bekon, robi wspaniały smażony bekon, a jeśli zdobędzie jajka, to i jajka.
Pokręciła głową.
— Boję się, że się spóźnię.
— Nie będziesz mieć nic przeciwko temu, jeśli ja coś zjem?
Podniósł Anne i zaniósł na łóżko. Położył ją na skłębionych prześcieradłach, rozchylił jej nogi i zaczął ją lizać powoli i zmysłowo wokół łechtaczki. Wsunął czubek języka w ujście moczowodu, a potem, najgłębiej jak tylko mógł — w pochwę. Anne leżała bez ruchu, z dłonią na jego ramieniu i wpatrywała się w sufit.
Postanowili pożegnać się przed pubem. Choć dzień był bezchmurny, świeża bryza targała chustką Anne.
— No to cześć — powiedziała.
— Cześć.
Ujęła go za rękę i przykryła jego dłoń swoją drugą dłonią. Kiedy cofnęła ręce, zobaczył, że trzyma srebrny medalion, który miała w nocy na szyi. Obok nich przejechał listonosz na rowerze, po drugiej stronie ulicy rozgęgały się gęsi.
— Dlaczego mi go dajesz? — spytał.
— Na pamiątkę.
Medalion błysnął w słońcu, kiedy go podniósł do góry.
— Kto to jest?
— Święta Katarzyna. Święta, która się mną opiekuje.
— Łamano ją kołem czy coś w tym rodzaju, prawda?
— Zgadza się. Ale mimo że bardzo cierpiała, nie wyrzekła się wiary. Była bohaterką.
W oddali pojawił się kremowobiały autobus, przypominający pojazd — zabawkę z miasta dla lalek. Kiedy się do nich zbliżał, przemierzając rozległą, płaską okolicę, Anne nie odzywała się, jedynie uśmiechała, jakby wybierała się do Royston na godzinę lub dwie na zakupy.
Dopiero kiedy wsiadła do autobusu, ulokowała się na jednym z tylnych siedzeń i zakryła dłonią usta, Cliff zobaczył, że po jej policzkach spływają łzy.
Przez cztery pozostałe dni odpoczynku i regenerowania sił po Piorunującym Tygodniu Cliff pracował niemal tak ciężko jak w okresie, kiedy Ósmy Dywizjon Sił Powietrznych prowadził codzienne naloty w głębi Niemiec. Ponieważ stale się kręcił wokół hangarów, ekipa naziemna zaczęła go nazywać „Hangarowym Kręciołem”.
Robił co mógł, by mieć stale zajęcie i nie myśleć o Anne, nie potrafił jej jednak zapomnieć. Pamiętał, jaka była w dotyku, kiedy leżała w jego ramionach, czuł jej smak, miał w uszach jej śmiech. Zastanawiał się, dlaczego była tak żądająca i przy tym tak naiwna. Pojechała do Torquay pielęgnować starych ludzi, ale było tam z pewnością również mnóstwo młodszych mężczyzn. Dlaczego zachowywała się tak, jakby chciała w ciągu jednej nocy doznać tego wszystkiego, na co potrzeba całego życia?
Wszędzie zabierał ze sobą medalion ze świętą Katarzyną. Kiedy 379 Grupa Bombardująca wznowiła naloty na doki Kilonii, fabrykę Heinkla w Wamemiinde i zakłady Focke–Wulfa w Oschersleben, znajdujące się jedynie 150 kilometrów na południowy zachód od Berlina, medalion wisiał zawsze nad jego głową. Nie wiedział, czy to on przynosi mu szczęście, ale w trakcie jedenastu dziennych lotów nad Zagłębie Ruhry jego forteca doznała tylko jednego uszkodzenia — pocisk przeciwlotniczy przestrzelił prawą windę ładunkową.
W październiku pogoda się załamała i w ostatnich jego dniach wschodnią Anglię wciąż spowijał deszcz i opatulały brudne, nisko zawieszone chmury. Choć próbowano latać, bardzo wiele akcji odwoływano, ponieważ zachmurzenie nad Niemcami było jeszcze gorsze — czasem zaczynało się tuż przy ziemi, a kończyło na wysokości dziesięciu tysięcy metrów. Udało im się przeprowadzić jeden nalot na Oschersleben, ale większość czasu spędzali na czekaniu, aż się przejaśni. Niestety deszcz niemal bez przerwy bił o pleksiglasowe nosy stojących w bazie fortec.
Pewnego ciemnego czwartkowego popołudnia Cliff skończył pisać listy do matki i brata Paula, które wysyłał dwa razy w tygodniu, przekazał je cenzorowi i pojechał na rowerze do „Psa i Kaczki”, by coś przekąsić. Dolny pułap chmur był tak niski, że cały czas jechał przez wilgotną mgłę. Okolica była niemal zupełnie niewidoczna i Cliff czuł się tak, jakby wędrował przez mrożący krew w żyłach sen. Trawa na poboczu miała jaskrawy, nienaturalnie zielony kolor.
Dojechał do pubu i odstawił rower tam, gdzie zawsze — oparł go o ścianę. Wszedł do środka i stwierdził, że jest niemal pusto. Jedynymi gośćmi byli rumiany rolnik, który hodował kartofle i miejscową odmianę jarmużu, oraz brytyjski pilot, który palił zwijane ręcznie papierosy.
Na widok Cliffa Tom podszedł do kontuaru i spytał takim tonem, jakby pytał Stana Laurela, jakie ma szansę u jego przyrodniej siostry:
— Co będzie?
— Poproszę dużego flowersa. Masz coś do jedzenia?
— Ciasto wiejskie, chodź raczej bardziej wiejskie niż ciasto. — Oznaczało to, że w zapiekance jest więcej ziemniaków niż mięsa.
— Wobec tego wolę kanapkę z serem.
Cliff usiadł przy barze i zaczął popijać piwo. Po chwili dostał kanapkę przypominającą pułapkę na myszy i wbił w nią zęby. Z radia — wystarczająco głośno, by irytować, a zbyt cicho, by bawić — dolatywały dźwięki Music While You Work.
Kończył, kiedy otworzyły się drzwi w głębi sali i zobaczył na schodach jakąś postać. Z powodu ciemności widział jedynie obwiedzioną szarawym konturem sylwetkę, ale w obrysie włosów dostrzegł coś, co spowodowało, że po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz.
— Anne? — zawołał. — Anne, to ty?
Postać stała jeszcze przez chwilę w bezruchu, a potem bez słowa odwróciła się i zaczęła wchodzić na górę. Z radia dolatywało: „Sally, Sally, duma okolicy całej… a dla mnie więcej niż cały świat…”. Cliff zszedł z barowego stołka i ruszył przez salę. Dotarł do stóp schodów w momencie, gdy na piętrze zatrzasnęły się drzwi któregoś z pokojów. Zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać — mógłby przysiąc, że słyszy dolatujący z najmniejszego pokoju trzask uginających się pod stopami desek, a potem przypominające angino — wy kaszel jęknięcie sprężyn materaca, przyciśniętego czyimś ciężarem. Złapał poręcz i zaczął jak najciszej wchodzić na górę po dwa schody naraz. Po chwili był już na górnym podeście.
Znów zaczął nadsłuchiwać, jednak słyszał tylko muzykę z radia oraz dolatujący z oddali świdrujący odgłos sprawdzanego silnika B–17.
Podszedł do drzwi sypialni w głębi korytarza i zapukał.
— Anne? — zapytał. Jeśli to nie ona, po prostu przeprosi, ale co ma zrobić, jeśli nikt nie odpowie? — Anne, to ja, Cliff.
Odczekał pełną minutę i już zamierzał zejść na dół, kiedy nagle przeszło mu przez myśl: „A niech to cholera, czego ja się boję?”. Nacisnął klamkę, pchnął drzwi i głośno zakaszlał.
— Halo? Jest tu kto?
Choć zasłony były odsunięte, w pokoju panowały niemal nieprzeniknione ciemności. Za oknem kłębiła się gęsta mgła. Pokój wyglądał identycznie jak podczas ich wspólnej nocy — ściany pokrywała ta sama wyblakła brązowa tapeta, pod ścianą stała ta sama tania komoda, nad łóżkiem w dalszym ciągu wisiało „Żegnaj, stary przyjacielu”. Na łóżku leżała Anne — całkowicie naga, ze splecionymi na karku dłońmi.
Cliff zamknął drzwi i usiadł obok niej.
— Dlaczego się nie odezwałaś? — spytał. — Mało brakowało, a poszedłbym sobie.
Uśmiechnęła się słabo, z wyraźnym wysiłkiem.
— Wiedziałam, że przyjdziesz. — Wyjęła jedną dłoń zza głowy, dopiero jego wejście pozwoliło ją uwolnić. Pochylił się nad Anne i pocałował, a ona przeciągnęła mu palcami przez włosy. — Wiedziałam, że mnie nie zostawisz.
Sięgnął do lampki przy łóżku, tej z namalowanym galeonem, ale ujęła go za nadgarstek i powiedziała:
— Nie… nie tym razem. Nie wyglądam najlepiej.
I rzeczywiście tak było. Kiedy oczy Cliffa przyzwyczaiły się do mroku, zobaczył, że jest przeraźliwie blada. Jedynymi barwnymi plamami na jej twarzy były śliwkowe kręgi pod oczami i dwa jaskrawoczerwone placki tuż pod kośćmi policzkowymi, jakie zwykle pojawiają się przy wysokiej gorączce, choć te bardziej przypominały krwawe wybroczyny.
— Skarbie, co się z tobą dzieje? — spytał. — Dobrze się czujesz? Wyglądasz, jakby ktoś cię pobił.
Uniosła głowę, by go znów pocałować. Ten ruch musiał jej sprawić ból, bo jęknęła.
— Nic mi nie jest, naprawdę. Cieszę się, że cię widzę.
— Chcę wiedzieć, kto to zrobił. Twój dawny chłopak? Ten, z którym jesteście „tylko kumplami”? Skopię mu dupę tak, że popamięta.
— Ciii… ciii… ciiiii — uciszyła go, przyciskając mu palce do ust. — Miałam wypadek, to wszystko. Samochodowy, podczas zaciemnienia. To była wyłącznie moja wina. Nie chcę, żebyś się złościł, kochany. Chcę, byś został i kochał się ze mną.
Cliff popatrzył w kierunku drzwi.
— Nie wiem… mówiłaś Tomowi, że tu wchodzisz?
— To nieważne. Musisz tylko zamknąć drzwi.
ClifF pocałował ją, potem jeszcze raz i jeszcze raz.
— Wiesz co? Jesteś niesamowita, a tym razem tak się składa, że mam gumki.
— Nie musisz się tym przejmować.
— Cóż, jeśli jesteś pewna…
Zdjął kurtkę i sweter. W pokoju było tak zimno, że jego oddech parował i zastanowiło go, jak Anne może leżeć nago. Zdjął spodnie i jego członek natychmiast stwardniał.
— Wejdźmy pod kołdrę — zaproponował.
— Najpierw chcę na ciebie popatrzeć.
Ukląkł między jej nogami, a ona zaczęła wodzić palcami wokół jego barków i po klatce piersiowej. Usiadła, znów wydając z siebie jęk bólu, i pocałowała go w sutki. Potem ugryzła go w nie tak mocno, że aż krzyknął.
— Zrób mi to samo — poprosiła. Jej oczy nabrały koloru ciemnego deszczu, źrenice miała mocno rozszerzone.
— Chcesz, żebym cię ugryzł?
Uniosła dłońmi lewą pierś i podała mu ją. Przez chwilę się jej przyglądał, nie bardzo wiedząc, czego Anne od niego oczekuje. Potem niepewnie pocałował sutek, wyprostował się i uśmiechnął. W rewanżu chwyciła go za członek, ale tak mocno, że poczuł paznokcie.
— Ojej… auu… — syknął i próbował się odsunąć, jednak Anne wzmocniła chwyt.
— Dlaczego mnie nie ugryzłeś? Chyba się nie boisz? Jestem tylko głupią, niemoralną dziwką. Jakie to ma znaczenie, co ze mną robisz?
Cliff w dalszym ciągu się wahał, ale dziewczyna chwyciła go za jądra, wbiła paznokcie w skórę i zaczęła ciągnąć. Bolało, lecz cała ta sytuacja zaczęła go podniecać, a jego członek jeszcze bardziej stwardniał. Pokłonił się, by złapać sutek Anne wargami — i natychmiast poczuł, jak sztywnieje mu pod językiem. Anne ścisnęła mu jeszcze boleśniej jądra, zaczął więc lekko pogryzać sutek przednimi zębami.
— Mocniej! — zażądała. — Jeśli chcesz, możesz go odgryźć.
Kiedy ugryzł mocniej, westchnęła i uniosła biodra.
— Przepraszam, nie chciałem tak mocno…
— Mocniej… — wydyszała. — Na miłość boską, kochanie, zrób to mocniej!
Wziął głęboki wdech i ugryzł sutek tak mocno, że poczuł krew. Anne wydała z siebie piskliwy, zduszony skowyt i zaczęła podskakiwać na łóżku. Cliff zatracił się — gryzł, gryzł i gryzł, najpierw jedną pierś, potem drugą, zaciskał zęby, aż niemal poczuł, że jego siekacze się stykają, a potem zaczął zaciskać na piersiach dziewczyny zęby trzonowe, jakby zamierzał je żuć. Przez cały czas Anne pojękiwała i drżała, z kącika jej ust spłynęła strużka krwi z przygryzionego języka.
Cliff opanował się, podniósł głowę i jęknął:
— Anne… Anne… posłuchaj mnie… nie mogę cię więcej ranić… nie chcę…
Anne rozłożyła nogi i powiedziała:
— Pieprz mnie, panie Gorliwy. Rżnij najmocniej, jak umiesz.
— Anne, ale…
— Jeśli ci choć trochę na mnie zależy, pieprz mnie, draniu!
Wziął członek w rękę i wprowadził go do szeroko otwartej pochwy. Jeszcze nigdy nie spotkał dziewczyny, która byłaby tak mokra. Całą górę ud miała wysmarowaną śluzem, który przemoczył również narzutę na łóżku. Cliff wbił się w Anne najmocniej, jak mógł, ale jej zdawało się to nie wystarczać. Obróciła go na plecy i usiadła pionowo, dzięki czemu mógł wniknąć w nią całą długością członka. Za każdym jej ruchem czuł, jak dotyka żołędzia szyjki macicy, a ona za każdym opadnięciem na niego drgała konwulsyjnie.
Sięgnęła za siebie i próbowała wbić mu siłą w odbyt dwa albo trzy uzbrojone w ostre paznokcie palce. W tym momencie jego mięśnie napięły się i dostał orgazmu — o wiele za szybko, ale nic nie mógł na to poradzić.
Anne syknęła z wściekłości i rozczarowania:
— Ty draniu! Ty cholerny draniu! Jak mogłeś mi to zrobić?! — Zabębniła pięściami w jego barki i zaczęła szarpać go za włosy na piersi.
— Boże jedyny! Anne…
Zaczęła przesuwać się wzdłuż jego ciała, aż klęknęła mu nad twarzą.
— Teraz jeszcze mnie ugryź tutaj.
— Anne, zapomnij o tym, skarbie. Nie zamierzam tego robić. Nie należę do mężczyzn, którzy robią podobne rzeczy.
W nagłym wybuchu wściekłości chwyciła go mocno za włosy i całym ciężarem usiadła mu na ustach, wpychając w nie srom. Zaczęła rzucać biodrami na boki, co powodowało, że drapał ją zębami do krwi, a jej kość łonowa szarpała mu nos. Czuł na języku słony smak krwi i cierpkość spermy.
Złapał ją za nadgarstki, zacisnął dłonie, by nie mogła się wyrwać, i szarpnięciem całego ciała zrzucił ją z siebie. Uderzyła głową o ścianę, a on sturlał się z łóżka, stanął na nogi i przyglądał się jej, ciężko dysząc.
— Co to miało do cholery… — wymamrotał wycierając usta grzbietem dłoni.
Siedziała nieruchomo tam, gdzie nią rzucił, odwrócona do niego plecami.
— Daj spokój, Anne, co to ma znaczyć? Nie mogę cię zranić. Kocham cię i nie możesz oczekiwać ode mnie, bym… Boże…
— Kochasz mnie? — spytała nie odwracając się. — Naprawdę mnie kochasz?
— A jak myślisz, do jasnej cholery?!
Czubkiem palca zaczęła obrysowywać jeden z brązowych kwiatów na tapecie.
— Jeśli naprawdę mnie kochasz, spełń moją prośbę.
Cliff stał na wytartym dywanie i zastanawiał się, co ma robić. Po chwili tak zmarzł, że musiał się ubrać.
— Uwierz mi, kocham cię — zapewnił.
Anne nie odpowiedziała. Cliff popatrzył na zegarek i uświadomił sobie, że już od dwudziestu minut powinien być w bazie. Pochylił się nad dziewczyną i pocałował ją w bark, ale nie zareagowała. Jej palec wciąż okrążał kwiat na tapecie, jakby chciała zapamiętać jego kształt.
— Major Browne? — odezwał się do słuchawki, osłaniając mikrofon dłonią, by móc rozmawiać mimo ogłuszającego ryku kołującego B–17.
— Przy telefonie. Czym mogę służyć?
— Jeszcze nie do końca wiem. Nazywam się Cliff Eager, jestem kapitanem i stacjonuję w Bassingbourn.
— Sądząc po akcencie, jest pan Amerykaninem.
— Zgadza się, sir. Chodzi o to, że poznałem pańską córkę Anne… tuż przed jej wyjazdem do Torquay.
— Naprawdę?
— Tak, sir. Wygląda na to, że się zaprzyjaźniliśmy. Widziałem się z nią dziś po południu i muszę pana poinformować, że nie wyglądała najlepiej. Martwię się o nią.
Po tamtej stronie linii zapadła dłuższa cisza, a potem major spytał:
— Twierdzi pan, że widział się z nią dziś po południu?
— Tak, sir. Zrobiłem coś nie tak?
— Nie, skądże. Tyle tylko, że ona jest w Torquay.
— Nie mogła przyjechać, by się z panem zobaczyć? Może właśnie jedzie do domu.
— To niemożliwe. Jej kontrakt na to nie pozwala. Musiał się pan pomylić.
— Pomylić? W jakim sensie?
— Musiał pan pomylić osoby. Nie wie pan, że angielskie róże są do siebie bardzo podobne?
— Sugeruje pan, że widziałem się nie z Anne, a z inną, podobną do niej dziewczyną?
— To jedyne logiczne wyjaśnienie, młody człowieku.
— Majorze Browne, choć niechętnie o tym mówię, muszę wyjaśnić, że byliśmy z Anne na znacznie bliższej stopie niż dobrzy kumple. Dotyczy to także dzisiejszego popołudnia.
Po tamtej stronie znów zapadła cisza.
— Kapitanie Eagle, czy jak się tam pan nazywa, to, o czym pan mówi, jest nie tylko niemożliwe, ale także obraźliwe. Radzę zapomnieć o Anne i zająć się tym, co do pana należy. Inaczej będę zmuszony odbyć nieprzyjemną rozmowę z pańskim dowódcą.
— Ale niech pan posłucha, majorze…
— Nie, kapitanie, to pan niech posłucha. Anne pojechała do Torquay i jeszcze nie wróciła. Jeśli rozumie pan, co dla pana dobre, uwierzy pan w to. Jeśli nie dla swojego dobra, to dla jej dobra.
Cliff odwiesił słuchawkę i siedział długo, wpatrując się w telefon, jakby zaraz miała zadzwonić Anne.
Stało się to półtora tygodnia później.
Cliff właśnie wrócił z nalotu na Brunszwik i Halberstadt, tak wyczerpującego, że zarówno on jak i cała załoga byli u kresu wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Wszystko poszło nie tak, jak trzeba. Niespodziewane wschodnie wiatry opóźniły dotarcie do celu i potrójnej fali bombowców nie udało się przy przekraczaniu holenderskiej granicy spotkać osłony myśliwców, co spowodowało, że Ósmy Dywizjon stracił 65 maszyn i 650 ludzi, wśród których było wielu przyjaciół Cliffa.
Kiedy telefon zadzwonił, podniósł słuchawkę i usłyszał:
— Gorliwy? Gorliwy, to ty?
— Anne? To naprawdę ty? Skąd dzwonisz?
— Z „Psa i Kaczki”. Przyjdziesz?
— Twój ojciec powiedział, że jesteś w Torquay.
— Powiedzmy, że jestem tam i równocześnie mnie tam nie ma.
— Masz zmęczony głos.
— Cóż, kochany, nie spałam ostatnio zbyt wiele. Tutejsi pensjonariusze potrzebują ciągłej opieki. Są bardzo wymagający.
Cliff przeciągnął dłonią po oczach, pozostawiając na twarzy smugę smaru. Wciąż jeszcze nie mógł dojść do siebie po sześciogodzinnej walce z przyrządami pokładowymi fortecy.
— Na jak długo przyjechałaś? — spytał. — Właśnie miałem odprawę. Muszę wziąć prysznic. Latałem cały dzień i śmierdzę jak skunks.
— Nie przejmuj się prysznicem. Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć.
— Anne, skarbie, to nie może zaczekać do jutra rana?
— Muszę się zobaczyć z tobą jak najszybciej. Muszę! Jeśli zaraz nie przyjdziesz, nigdy ci tego nie wybaczę.
— Posłuchaj, dlaczego nie… — w tym momencie rozległ się trzask odkładanej słuchawki i głos Anne zastąpiło buczenie.
— Cholera jasna…
Do Cliffa podszedł McClung i zapytał:
— Jakieś problemy, kapitanie?
Cliff ujrzał nagle wszystkie stracone fortece. Widział, jak pędzą w dół przez chmury, więżąc na pokładach palących się młodych ludzi. Zastanawiał się, o czym myśleli, spadając siedem kilometrów do ziemi. Modlili się? Myśleli swoich o matkach? Pogodzili się z tym, że ich życie już się skończyło?
A McClung pyta, czy ma jakieś problemy…
Kiedy dotarł do „Psa i Kaczki”, było już ciemno. Wiał wiatr, temperatura mocno spadła, ale nie padało. Niebo było takie, jakie uwielbiają załogi bombowców — w osiemdziesięciu procentach zakryte, lecz z tyloma dziurami wśród chmur, że można było widzieć gwiazdy. Po drugiej stronie ulicy, na farmie Poultera, szczekał pies.
W pubie odbywały się zawody w rzucaniu strzałkami i sala była pełna ludzi. Cliff zamówił szkocką, zapłacił i wypił jednym haustem.
— Wszyscy bezpiecznie wrócili? — spytał Tom. Cliff w milczeniu pokręcił głową.
W tłumie buchnęła wrzawa, bo któryś z rzucających trafił w najwyżej punktowane pole.
Kiedy Tom się odwrócił, Cliff poszedł w głąb sali i ruszył schodami w górę. Było tak ciemno, że uderzył piszczelą w kant najwyższego stopnia. Ostrożnie podszedł do drzwi pokoju w głębi korytarza i otworzył je. Dopiero teraz zauważył, jak bardzo skrzypią. Szczelne zasłony były zasunięte i nic nie widział.
— Anne? Możesz zapalić światło? — zapytał.
— Potem — odparła. Jej głos był dziwnie głuchy, jakby miała zapalenie gardła. — Wejdź, kochany, jestem w łóżku.
Wsunął się do środka.
— Zamknij drzwi na klucz i usiądź przy mnie.
Zrobił, o co prosiła. Gdy znalazł się przy niej, natychmiast usiadła, objęła go i pocałowała. Była naga i bardzo zimna, jakby leżała nie przykryta od wielu godzin.
— Jesteś lodowata — powiedział. — Wejdź pod kołdrę, bo zamarzniesz na śmierć.
Ale ona zachowała się, jakby go nie słyszała. Kiedy go całowała, zauważył, że ma spuchnięte wargi. Sięgnął do lampki przy łóżku.
— Nie! — zawołała. — Proszę, nie rób tego! Nie zrozumiesz!
Zapalił jednak światło i gdy nagle rozświetliło pokój, nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Całe ciało Anne było pokryte pręgami i siniakami. Oczy miała opuchnięte i wyglądały jak szkarłatne śliwy. Wargi popękały, a kąciki ust pokrywały strupy. Powyrywano jej garściami włosy, pozostawiając łyse placki. Na udach miała skośne nacięcia, włosy łonowe były spalone.
— Boże Wszechmogący… — jęknął Cliff. Był wstrząśnięty. — Kto ci to zrobił? Co za diabelski pomiot mógł…
Wyciągnęła ręce i ujęła go za oba nadgarstki.
— Proszę cię, Gorliwy, nie złość się.
— Jak mogę się nie złościć? Popatrz na siebie! Idę po policję! Mocniej zacisnęła dłonie na jego nadgarstkach.
— Nie rób tego — powiedziała błagalnie. — Proszę, Gorliwy, nie…
— To co mam robić? Siedzieć i czekać, aż ten wariat, kimkolwiek jest, zatłucze cię na śmierć?
— Bądź dla mnie dobry, Gorliwy, o nic więcej nie proszę. Powiedz mi po prostu, że mnie potrzebujesz.
Cliff wyjął z kieszeni paczkę papierosów, wystukał dwa i zapalił je z trudem, bo ręce drżały mu jak stuletniemu starcowi. Podał papierosa Anne i sam głęboko się zaciągnął.
— Potrzebujesz lekarza. Na Boga, chyba nawet dwóch. Do ciała i do głowy. Jak mogłaś komukolwiek pozwolić coś takiego sobie zrobić?
Pogłaskała go po policzku.
— Uwielbiam, kiedy jesteśmy razem — szepnęła. — Tylko po to żyję.
— To się musi skończyć.
— Oczywiście — odparła próbując się uśmiechnąć. — Obiecuję ci, Gorliwy, skończy się.
— Słowo?
— Chcę, żebyś zrobił dla mnie jeszcze tylko jedno…
— Nie ugryzę cię więcej. Wybij to sobie z głowy. Chwyciła go za dłoń z papierosem.
— Chciałabym, żebyś napisał mi na piersiach swoje imię, a potem zgasił we mnie niedopałek. Musisz to zrobić!
Cofnął rękę.
— Żartujesz sobie ze mnie, Anne? Co się z tobą dzieje? Daj spokój, więcej już tego nie wytrzymam. Musi obejrzeć cię lekarz, a potem zadzwonię po policję.
— Proszę, Gorliwy — powiedziała błagalnie. — Proszę… Nie zniosę tego, jeśli to nie będziesz ty.
Wstał, a kiedy próbowała go zatrzymać, odgiął jej palce i cofnął się o krok. Była zbyt obolała, żeby się podnieść. Kiedy jej głowa opadła na poduszkę, przykrył ją narzutą, by nie wyziębiła się na śmierć.
— To nie potrwa długo. Zadzwonię tylko po doktora. Patrzyła, jak idzie do drzwi. Jej opuchnięte oczy były pełne łez.
— Proszę… — szepnęła stłumionym z bólu głosem. — Proszę, nie rób tego, Gorliwy… proszę…
Wahał się przez chwilę, a potem wyszedł jednak i zamknął za sobą drzwi.
Doktor wchodził na schody prychając jak lokomotywa i roztaczając wokół siebie odór whisky. Miał na głowie melonik, do tego garnitur z tenisu, a w ręku trzymał brązową lekarską torbę.
— Nie wiem, kto to zrobił — oświadczył Cliff otwierając drzwi. — Chcę tylko, by pan wiedział, że to nie ja.
Doktor w milczeniu wpatrywał się w Cliffa świńskimi oczkami.
— No to hop! — powiedział Cliff i zapalił światło.
Pokój był pusty. Łóżko było puste, narzuta gładka, nie wgnieciona. Cliff położył rękę na poduszce — była zimna.
— Mam nadzieję, że to nie jakiś żart — mruknął doktor i zdjął melonik. — Słuchałem właśnie ITMA*.
Cliff podniósł narzutę, ale kołdra pod nią również była chłodna. W łóżku z pewnością nikt nie leżał, przynajmniej dziś wieczorem. Wbił wzrok w doktora, nie wiedząc, co powiedzieć.
— A więc nie ma jej, tej pańskiej przyjaciółki?
Cliff zaczął coś mówić, ale jego słowa zagłuszył huk załadowanej bombami fortecy, rozgrzewającej silniki, by wystartować pod wiatr.
Wszedł do domu i zawołał:
— Babsy! Wróciłem!
W salonie, na dywanie przed telewizorem, siedział ze skrzyżowanymi nogami mały Pete i oglądał kolejny odcinek serialu Howdy Doody.
— Cześć, synu. Jak leci?
Powiesił kapelusz na stojaku w korytarzu, obiema dłońmi sczesał do tyłu siwe, krótko obcięte włosy i poszedł do rozświetlonej popołudniowym słońcem kuchni. Babsy wałkowała na kontuarze ciasto, jej jasne włosy były związane chustką. Przy kuchennym stole siedział szczupły siwy mężczyzna w niezbyt pasującym do pogody zimowym garniturze i spoglądał na rozłożone przed sobą papiery. Kiedy Cliff wszedł, mężczyzna wstał. Cliff ze zdziwieniem popatrzył na Babsy.
— Nie mówiłaś, że spodziewasz się gości.
— Bo się nie spodziewała, kapitanie — odparł gość z lekkim angielskim akcentem. — Przyjechałem nie zapowiedziany, ale pańska przemiła żona pozwoliła mi zaczekać.
Cliff obszedł kontuar, objął Babsy ramieniem i pocałował ją.
— Coś złego się stało? — spytał. Siwy mężczyzna pokręcił głową.
— Wręcz przeciwnie. Można powiedzieć, że jestem w trakcie działań mających umożliwić pewnemu duchowi osiągnięcie spokoju. Nazywam się Gerald Browne i jestem majorem w stanie spoczynku. Rozmawialiśmy kiedyś przez telefon, wiele lat temu.
— Jest pan ojcem Anne? — wykrztusił Cliff.
— Może powinniśmy porozmawiać na osobności?
— Nie… nie ma takiej… — zaczął Cliff, ale Babsy położyła mu dłoń na ramieniu.
— Dlaczego nie weźmiesz majora Browne’a na dwór? I tak muszę nakarmić Pete’a.
Wyszli do niewielkiego ogródka i usiedli na pomalowanej na biało huśtawce. Było parne, typowe dla Memphis popołudnie. Cliff poczęstował majora lucky strike’em, ale gość odmówił.
— Anne powiedziała panu, że jedzie do Torquay, ale wcale się tam nie wybierała. Została zrzucona we Francji, by nawiązać kontakt z tamtejszym ruchem oporu i zorganizować system komunikacji.
— Została co? Anne? Przecież była jeszcze prawie dzieckiem!
— Chyba pan zapomniał, kapitanie Eager, że w tamtych czasach wszyscy byliście prawie dziećmi. Anne była radiotelegrafistką SOE*.
— Ale przecież widziałem się z nią dwa razy po jej wyjeździe! Przyjechała do mnie dwa razy.
Oczy majora Browne’a zamgliły się smutkiem. Tak jak oczy Anne, miały kolor deszczówki.
— Cóż, kapitanie, wtedy panu nie uwierzyłem, ale teraz chyba wierzę. Choć moja córka była bardzo dzielna, bała się aresztowania i śmierci. Uważała, że nigdy jeszcze tak naprawdę nie żyła. Nie miała nigdy kochanka. Dlatego, kiedy się poznaliście, była taka… bezpośrednia. Zdawało jej się, że musi w kilka godzin doświadczyć tego, na co potrzeba całego życia.
— Skąd pan to wie?
— Sześć tygodni temu władze francuskie przekazały mi jej pamiętnik, który pisała zarówno przed, jak i po aresztowaniu i uwięzieniu przez gestapo. Pańskie nazwisko pojawia się tam wiele razy. Kiedy ją torturowali, próbowała sobie wyobrażać, że to nie oni ją torturują, ale pan. Założyła sobie, że zniesie każdy ból, jeśli będzie on wynikiem namiętności i miłości. Zniosła go bardzo dużo — więcej, niż jesteśmy sobie w stanie obaj wyobrazić. Myślenie o panu pozwalało jej wytrzymać. Pisze, że w wyobraźni była nie w więzieniu w Amiens, a w pańskich ramionach. Tak a propos… do ostatniej chwili nie zdradziła żadnego szyfru ani nikogo ze swoich towarzyszy — do ostatniej chwili. Cliff musiał otrzeć oczy.
— Widziałem ją. Trzymałem ją w ramionach i nic nie rozumiałem — Ostatnim razem, kiedy przyszła, była tak skatowana, że nie mogłem tego znieść. Zostawiłem ją i poszedłem po doktora, a kiedy wróciłem, łóżko było puste. Zniknęła. Zdawało mi się, że…
— Pamięta pan, kiedy to było?
— Oczywiście. Tego dnia straciliśmy nad Niemcami sześćdziesiąt pięć latających fortec. Szesnastego października tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku.
Major Browne skinął głową.
— Tego samego dnia Anne po raz ostatni torturowano. Francuzi mówili, że gestapowcy robili jej niewyobrażalne rzeczy zapalonymi papierosami i wypalili jej na piersiach swastykę. Kiedy nadal nie chciała mówić, zastrzelili ją.
Major Browne dał Cliffowi małą brązową książeczkę o poplamionych i zniszczonych okładkach.
— Proszę, kapitanie. Sądzę, że to należy do pana bardziej niż do kogokolwiek innego.
W nocy, gdy Babsy już zasnęła, Cliff długo stał przy oknie sypialni i spoglądał na posrebrzoną światłem księżyca ulicę. W palcach obracał medalion ze świętą Katarzyną od Anne. Ze świętą Katarzyną, którą łamano kołem.
Właśnie zamierzał wrócić do łóżka, kiedy w głębokim cieniu pod przeciwległą ścianą sypialni dostrzegł jakąś postać. Może zresztą nie była to żadna postać, tylko szlafrok Babsy wiszący na haczyku na drzwiach…
— Jest tu kto? — zapytał bardzo cicho. Potem dodał: — Anne, to ty?
Terence Pearson z niewiadomych przyczyn morduje swoje dzieci, ścinając im głowy sierpem. Twierdzi, iż uczynił to, aby uchronić je przed jeszcze gorszym przeznaczeniem. Dzieci odziedziczyły, bowiem geny przerażających istot – ludzi roślin, które odwiedzały w średniowieczu rolników. Potworom przewodzi Zielony Wędrowiec i wraz ze swymi kompanami zjawia się zawsze tam, gdzie zdarzają się klęski nieurodzaju. Zawiera on dziwną umowę z rolnikami oferując im urodzaj w zamian za potomstwo. Ten, kto przyjmuje propozycje potwora zmuszony jest dotrzymać swojej obietnicy i ofiarować mu swe dzieci. Potomkowie farmerów stają się następnie przedmiotem krwawego rytuału. Zielony Wędrowiec, aby nie stać się w całości rośliną i utrzymać w sobie człowieczy pierwiastek potrzebuje, co jakiś czas nowych ludzkich wnętrzności, które wydobywa właśnie z dzieci rolników.
Tymczasem fragment tkanki mózgowej syna Pearsona trafia do instytutu, w którym przeprowadzane są eksperymenty genetyczne na zwierzętach. Preparat zostaje wszczepiony gigantycznej świni, która uwolniona przez ekologów wydostaje się na wolność.
Wojownicy nocy
„Wojownicy nocy” to wstrząsająca wyprawa w krainę nocnych koszmarów. Gil, Susan i Henry dziwnym zbiegiem okoliczności spotkali się na plaży nad Pacyfikiem, gdzie znaleźli brutalnie okaleczone ciało młodej, pięknej kobiety. W ciągu kilku dni policja otrzymuje doniesienia o innych kobietach zmarłych w tragicznych okolicznościach. Łączy je jedno – rozpruty brzuch, w których kłębią się węgorze. Wkrótce okazuje się, iż spotkanie trojga obcych sobie osób wcale nie było przypadkiem – są wybrani, tylko oni mogą pokonać zło, które z koszmarnych snów wychodzi na świat.
Śmiertelne sny
Nocna mara pojawiająca się w snach Johna Woodsa i jego syna Lenny ego jest nie tylko przerażająca – jest także całkowicie realistyczna. Pożądając ludzkiej krwi, przekracza granice między snem a jawą i morduje z niezwykłym okrucieństwem. Policja podejrzewa Lenny ego o współudział w zbrodniach. Tymczasem liczba ofiar stale się powiększa. Tylko Wojownicy Nocy są w stanie pokonać straszliwego demona – o ile on nie odnajdzie ich pierwszy i nie zabije – śpiących, bezbronnych, pozbawionych swojej mocy…
Nocna plaga
Pięcioro Wojowników Nocy, podobnie jak ich przodkowie kilkaset lat wcześniej, musi zmierzyć się z wcielonym złem, Isabel Gowdie, przebudzoną służebnicą szatana. Potężna wiedźma, korzystając z usług Nosicieli, rozprzestrzenia złowieszczą Nocną Plagę, która zagrozi wkrótce wszystkim ludziom. Wojownicy Nocy mają mało czasu, tym bardziej że dwoje z nich również zostało zarażonych tą potworną chorobą…
Powrót Wojowników Nocy
W klinice położniczej w Louisville noworodki zapadają na tajemniczą chorobę. Nieustający płacz i brak snu skazują je na powolną śmierć z wycieńczenia. Do dziennikarki Sashy Smith zwraca się jedna z matek - synek we śnie powiedział jej, że ktoś ukradł mu sny... Siły, które sprzymierzyły się przeciwko światu, są tym razem wyjątkowo krwiożercze. Ludzie, planety, galaktyki - wszystko zniknie. Wszechświat zostanie zastąpiony przez chaos. Jedynie Sasha wraz z towarzyszami może podjąć walkę z siłami ciemności - jest bowiem Wojownikiem Nocy, obdarzonym zdolnością poruszania się po snach...
Dziewiąty koszmar
Hotel Griffin House w Cleveland staje się miejscem przerażających wydarzeń - jak z sennych koszmarów. Pokoje w jednej chwili zmieniają wygląd, pojawiają się w nich ofiary morderstw, telewizory nagle ukazują sceny zabójstw, a gości atakuje tajemnicza postać o twarzy klauna. To dzieło seryjnego zabójcy, iluzjonisty Gordona Veitcha, i sprzymierzonego z nim brata Albrechta, dwunastowiecznego upadłego mnicha, za cudzołóstwo ukaranego obcięciem rąk i nóg. Albrecht mści się za doznane krzywdy, próbując sprowadzić świat do poziomu specyficznego gabinetu osobliwości. Utworzony przez niego Wędrowny Cyrk i Gabinet Osobliwości pełen jest wszelkiej maści dziwolągów - karłów, osobników pozbawionych kończyn lub chirurgicznie przerobionych, z kilkoma rękami lub łapami zamiast nóg, czy przeszczepionymi mordami zwierząt. Skuteczną walkę z Albrechtem, dzięki swoim nadzwyczajnym talentom, mogą podjąć jedynie Wojownicy Nocy. Aby powstrzymać złamanie papieskiej klątwy i powrót mnicha do świata realnego, muszą przeniknąć do jego snu...
Co sądzicie o tej serii, o poszczególnych częściach, o pojedynczych bohaterach i o stworzonym przez Mastertona świecie snów?
Czy też wydaje wam się, że główny motyw z wnikaniem do snów z filmu "Incepcja' był inspirowany "Wojownikami Nocy"?
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów