18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (3) Soft (3) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: 58 minut temu
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 2:25

#wyprawa

Znalezione przypadkiem, jednak warte uwagi w zimowe dni.



Jak widać nie trzeba mieć milionów, tylko odpowiednich ludzi dookoła siebie żeby przeżyć coś zajebistego
Najlepszy komentarz (51 piw)
trabus • 2014-01-20, 18:35
A wiecie gdzie leży Krym? Na ciostku
Apollo 11
Nazgul1458 • 2013-07-27, 12:12
kilka ciekawych faktów

Dokładnie 44 lata temu na Księżycu wylądowali pierwsi ludzie. Mimo, że o Apollo 11 napisano już tak wiele... kilka faktów, których możecie nie znać.

1. Choć zagrożenie było niewielkie, to naukowcy woleli dmuchać na zimne i zarządzili, że selenonauci (piękne słowo) muszą po powrocie przejść kwarantannę. Gdy wylądowała kapsuła z Neilem Armstrongiem, Buzzem Aldrinem i Michaelem Collinsem do środka wrzucono skafandry ochronne, w które musieli się ubrać. Potem zostali przewiezieni helikopterem i czym prędzej zapakowani do Mobile Quarantine Facility – przerobionej przyczepy kempingowej wyposażonej w system filtrów i zabezpieczeń. Spędzili tam 21 dni. Nie rozchorowali się na księżycową zarazę, jednak procedurę tę powtórzono przy kolejnych dwóch lotach Apollo.

2. „To mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości” – to nie były pierwsze słowa wypowiedziane przez człowieka na Księżycu. Ani drugie. Nawet nie trzecie. Wypowiedziano je dopiero w 6,5 godziny po lądowaniu. Pierwsze słowa wypowiedział Buzz Aldrin i brzmiały one „Contact light!”. Chodziło o zapalenie się lampki sygnalizującej dotknięcie powierzchni Księżyca przez sondę wysuniętą z podpory lądownika.

3. Słynne zdjęcia i film przedstawiający człowieka schodzącego z drabinki lądownika nie pokazują oczywiście Armstronga, a Buzza Aldrina. Zaraz po wyjściu z kapsuły Armstrong odczepił kamerę przymocowaną na zewnątrz „Eagle’a” i ustawił ją 20 metrów dalej. Pojawił się jednak pewien problem – kamerę z lądownikiem łączył kabel, który w czasie lotu był zwinięty. Grawitacja Księżyca okazała się zbyt słaba, by go rozprostować – przez całą misję wracał do kształtu spirali i podnosił się z gruntu, a astronauci bez przerwy się o niego potykali.

4. Piszemy „wyszedł z kapsuły” ale to nie było wcale takie proste. Kłopot w tym, że na pewnym etapie przeprojektowano moduł lądownika zmniejszając właz, nie zmieniono jednak kształtu plecaków w skafandrach. W efekcie przepchnięcie się przez dziurę było niezwykle trudne. Najwyższe tętno podczas całej misji rejestrowano u selenonautów właśnie podczas przechodzenia przez nieszczęsny właz.

5. W przygotowaniach do misji Apollo 11 brało udział trzech Polaków. Werner Ryszard Kirchner opracował paliwo dla lądownika „Eagle”. Mieczysław Bekker konstruował łaziki księżycowe dla kolejnych misji Apollo. Stanley Stanwyck-Stankiewicz pracował nad prawidłowym składem powietrza w statku Apollo 11.

6. Już na miejscu, czyli na powierzchni Księżyca okazało się, że wszystko idzie wolniej, niż planowano i sprawdzano na Ziemi. Winna była zmniejszona grawitacja, w której poruszanie się sprawiało sporo kłopotów. Selenonauci okropnie musieli się spieszyć i przez to stawali się coraz bardziej zdenerwowani. Ostatecznie lekarze w Huston zalecili wydłużenie czasu przeznaczonego na wykonywanie zadań, bo obaj astronauci niebezpiecznie się męczyli.

7. Liczono się z tym, że zaraz po wyjściu z lądownika może nastąpić jakaś nieprzewidziana awaria, która zmusi astronautów do wycofania się i powrotu na Ziemię. Dlatego jedną z pierwszych rzeczy, które zrobił Armstrong było zebranie to plastikowej torebki kilku przypadkowych kamieni. Dostarczenie próbek księżycowego gruntu uznano bowiem za jedną z najważniejszych części misji. Ostatecznie selenonauci spokojnie zebrali 22 kg starannie udokumentowanych próbek, które dziś należą do najcenniejszych obiektów na Ziemi.

8. Słynne były nie tylko słowa Neila Armstronga, ale też Charlesa Duke’a. Był on CAPCOM-em misji – człowiekiem, który bezpośrednio kontaktował się z astronautami. Podczas pierwszego lądowania na Księżycu nie wszystko szło, jak powinno. Komputer lądownika zgłosił błąd, a w dodatku lądowanie przedłużało się i za kilkadziesiąt sekund skończyłoby się paliwo. Duke był bardzo zdenerwowany i pomylił się w trudnym słowie „Tranquility” mówiąc „Rozumiem Tłank… Tranquility, wylądowaliście. Mnóstwo osób tu przez was zsiniało. Teraz znów oddychamy. Wielkie dzięki!”

9. Moduł dowodzenia nosił oficjalną nazwę „Columbia”, a lądownik „Eagle”. Nadano je po tym, jak załoga Apollo 10 nazwała swój statek Charlie Brown i Snoopie. Zdenerwowało to Juliana Scheera, ówczesnego człowieka od PR-u, który wystosował pismo do szefa Centrum Lotów załogowych sugerując, by kolejna załoga zachowała się poważniej.

10. Flaga, którą załoga Apollo 11 pozostawiła na Księżycu była jedną wielką porażką. Najpierw nie chciała się rozprostować i napiąć (co dało początek licznym teoriom spiskowym o jej „łopotaniu na wietrze”), a potem przewróciła się podczas startu. Wszystko dlatego, że jako jedyny element wyposażenia została dołączona w ostatniej chwili, w dniu startu. Był to efekt politycznej dyskusji, czy na neutralnym Księżycu można postawić flagę amerykańską.

11. Neil Armstrong miał podczas lotu kawałeczek drewna z lewego śmigła samolotu braci Wright i fragment materiału z poszycia skrzydła. Sam wybrał te pamiątki.
Najlepszy komentarz (85 piw)
tds1974 • 2013-07-27, 13:35
Tego zabrakło:
Gdy 20 lipca 1969 roku Neil Armstrong stawiał pierwsze kroki na Księżycu, tuż po słynnym zdaniu o małym kroku człowieka i wielkim kroku ludzkości miał mruknąć “Powodzenia panie Gorsky”.

Pan Gorsky zaś był sąsiadem rodziny Armstrongów w czasie dzieciństwa Neila. Pewnego wieczoru Neil podsłuchał pod oknem, jak pan Gorsky próbuje usilnie namówić żonę na seks oralny, a żona Gorsky'ego odpowiada, że "prędzej ten mały od sąsiadów będzie chodził po księżycu niż ja zrobię ci laskę".
Bo Polacy są zajebiści
mikel1994 • 2013-07-11, 15:23
Pomyślałem, że podzielę się z Wami skromnym reportażem o minionym tygodniu mojego życia. Może ktoś nas widział?

Tratwą do Wrocławia

„Wiecie, że Kanałem Gliwickim można dopłynąć do Amsterdamu?” zapytał jeden z moich kolegów podczas nudnej lekcji w klasie maturalnej. „To zbudujmy tratwę i popłyńmy!” powiedział rozentuzjazmowany inny towarzysz rozmowy. Pomysł, choć wydawał się abstrakcyjny, był brany coraz bardziej na poważnie. Co prawda Holandia była poza naszym zasięgiem, ale leżący po drodze Wrocław już nie koniecznie. Faktycznie, trójka gliwickich maturzystów: Piotr, Daniel i Jakub, postanowiła popłynąć do stolicy Dolnego Śląska na własnoręcznie wykonanej jednostce o nazwie „Mroczny Kaktus”.

Rozpatrując nasze możliwości konstrukcyjne i potencjalne zasoby materiałowe, postawiliśmy na połączenie drewna z powietrzem zamkniętym w butelkach po wodzie mineralnej. Po ogłoszeniu akcji wśród znajomych, puste pięciolitrówki zaczęły powoli wpływać (połączenie słów „powoli” i „pływać” ma horrendalne znaczenie dla dalszej części historii) do naszych magazynów, a my zaczęliśmy przygotowywać plan struktury naszego pojazdu, który można by najłatwiej opisać słowami: katamaran wiosłowy. Dwa pływaki, o łącznej wyporności blisko 600kg, zostały umieszczone w uprzednio przygotowanej konstrukcji, pod pokładem stworzonym z trzech drewnianych palet. Budowa ruszyła tuż po maturach, a łączny czas na nią poświęcony przekroczył 30 godzin. Uzbrojeni w m.in. gitary, harmonijki, kamerę i wiosła, przetransportowaliśmy samochodem ciężarowym nasz pojazd i wyposażenie nad Kanał Gliwicki na wysokości miejscowości Bycina, gdzie nastąpiło pierwsze i jak najbardziej udane wodowanie tratwy. Tam przeżyliśmy pierwszą noc w spartańskich warunkach… Pod mostem.

Pierwszego lipca nastąpił właściwy początek wyprawy. Po załadowaniu wyposażenia na pokład i odbiciu od brzegu, nastąpiło zatrważające zderzenie z dołującą rzeczywistością. Konstrukcja, chociaż przygotowana starannie, nie pozwalała na rozwinięcie za pomocą wioseł prędkości wiele wyższej niż 2km/h względem wody. Kilka godzin poświęciliśmy na wymyślenie innego sposobu napędzania tratwy (wypróbowaliśmy m.in. płetwy, czy odbijanie się od dna przy brzegu), aby w końcu stwierdzić, że wiosłowanie jest najlepszą metodą. Jedynie przy niesprzyjających warunkach dyktowanych przez Posejdona i Zefira (nurt wsteczny, czy wiatr „w twarz”) bardziej opłacalne, kosztem jednego członka załogi, było burłaczenie. Dzień pierwszy obfitował też w przeróżne atrakcje, jak np. moja kąpiel w Kanale, zaraz po utracie równowagi, którą najbardziej zachwyceni byli mijani wówczas wędkarze, natomiast ja nie koniecznie. Ważne było również pierwsze śluzowanie, które nie okazało się tak straszne, jak to wydawało się wcześniej, za to same śluzy wywarły na nas ogromne wrażenie. Różnice poziomów wody rzędu 6-10m (a nawet prawie 11m na śluzie Kłodnica) nie były tym, co zwykliśmy widywać np. na Mazurach. Każda taka konstrukcja, nazywana przez nas pieszczotliwie „Mordorem”, wzbudzała w nas należyty respekt. Gdy zachód słońca zaczął się zbliżać, zostaliśmy zmuszeni do znalezienia miejsca na nocleg, zjedzenia kolacji i położenia się spać w namiocie.

Ku naszemu zaskoczeniu, młode organizmy całkiem dobrze zniosły całodzienne wiosłowanie i następnego dnia obyło się bez większych zakwasów. Prędkość płynięcia, podyktowana niesprzyjającymi warunkami, nie rzadko nie przekraczała nawet 1km/h. Zbawienna okazała się propozycja wzięcia na hol przez pracowników śluzy (poruszając się motorówką dokonywali drobnych prac przy tabliczkach z numerami kilometrów). Pokonanie w dość krótkim czasie kilku kilometrów, było dla nas swojego rodzaju teleportem. Wieczorem udało nam się dopłynąć do końca kanału, gdzie wpłynęliśmy na długo wyczekiwaną Odrę. Prąd był bliski 5km/h, więc poruszaliśmy się z prędkością, która była dla nas porównywalna z podświetlną. Po pokonaniu kilku kilometrów, zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Poziom wody był bardzo niski, w związku z czym brzegi Odry na tym odcinku były błotniste, nawet nie spodziewaliśmy się jak bardzo. Po moim desancie na brzeg zatopiłem się po pas w błocie. Następne znalezione miejsce było już wyłożone kamieniami.

Następnego dnia po przepłynięciu kilku kilometrów dotarliśmy do pierwszej śluzy na Odrze, która ku naszemu zaskoczeniu stała w błocie. Poziom wody został tak wyregulowany z powodu jej awarii. Z pomocą przyszło kilku postawnych mężczyzn: miejscowy gospodarz i pracownicy śluzy, którzy na taczce pomogli nam przewieźć tratwę na drugą stronę śluzy i zwodować. Po naprawieniu drobnych szkód ruszyliśmy dalej, gdzie zweryfikowały się nasze informacje zdobyte na lekcjach geografii. Otóż empirycznie dowiedzieliśmy się, że rzeki, a konkretniej Odra na niektórych odcinkach, nie zawsze płyną, czasami stoją, a nawet poruszają się ze wstecznym nurtem. W czwartek późnym wieczorem dopłynęliśmy do Opola, gdzie była kolejna awaria śluzy.

W piątek rano po ustaleniach z miejscowymi zarządcami dróg wodnych zostaliśmy poproszeni o zaczekanie kilku godzin na rozwój sytuacji związany z niedyspozycją śluzy. Po pewnym czasie ukazały się przed nami umundurowane sylwetki chyba 12 dobrze zbudowanych, młodych mężczyzn i jednej całkiem niczego sobie kobiety. Okazali się pracownikami straży pożarnej, którzy przy okazji wezwania w okolice, postanowili pomóc nam z przeniesieniem tratwy na drugą stronę jazu. Niestety, za Opolem warunki na Odrze były tragiczne (nie spodziewaliśmy się na rzece fal rzędu kilkudziesięciu centymetrów) i straciliśmy nadzieję na dopłynięcie do Wrocławia w ciągu 7 dni, chociaż pocieszający był fakt, że od tego dnia mijani wędkarze mieli większy szacunek za wyruszenie z Gliwic, niż za chęci dotarcia do Wrocławia. Przełomowym dniem okazała się sobota, kiedy mimo 1.5h postoju w śluzie, która uległa awarii, przepłynęliśmy 40km. To już trzeci taki przystanek, jednak tym razem natychmiastowo wezwanemu elektrykowi i pracownikowi śluzy, praca wręcz paliła się w rękach, w związku z czym po stosunkowo krótkim czasie mogliśmy płynąć dalej. W okolicach Brzegu Odra zaczęła przyspieszać.

W niedzielę nadszedł dzień chwały. Z małą pomocą wędkarzy, którzy tuż przed Wrocławiem zaproponowali nam wzięcie nas na hol i znajomego mieszkańca miasta, p. Sławka, który wraz ze swoją towarzyszką nas nawigowali, dopłynęliśmy do terenu politechniki. Niestety nie dane nam było przepłynąć przez ścisłe centrum, ponieważ poziom wody był zbyt niski i śluza była zamknięta. Nie zmieniło to jednak faktu, że cel został osiągnięty, byliśmy we Wrocławiu. Podczas pobytu przy brzegu spotkaliśmy również parę studentów, którzy zaproponowali nam nocleg, gdybyśmy nie mieli gdzie się w nocy podziać. My jednak, po pożegnaniu się z „Mrocznym Kaktusem” (mamy nadzieję, że miejscowi squattersi nie będą mieli nic przeciwko dodatkowemu pomostowi dla wędkarza, w każdym razie serdecznie ich pozdrawiamy! Szczególnie chłopaka, który nas odprowadził do wyjścia.), udaliśmy się na dworzec, z którego wróciliśmy w nocy pociągiem.

Chociaż momentami było ciężko i deprymująco, to wyprawa nas wiele nauczyła. Przede wszystkim dowiedzieliśmy się, jak wiele wspaniałych ludzi nas otacza. Ciężko byłoby ich wszystkich wymienić, ale niewątpliwie w pamięci pozostaną setki życzliwych wędkarzy, dziesiątki pomocnych pracowników śluz (oferujących m.in. wodę, podwózkę do oddalonego sklepu, a nawet możliwość umycia się), wielu przechodniów gratulujących nam pomysłu i odwagi, pracownicy mariny Śląskiego Yacht Clubu, którzy pożyczyli nam wiosła, kierowca samochodu ciężarowego wraz z kolegą, którzy przewieźli nas i pomogli zwodować, znajomi dostarczający nam butelki, czy wcześniej wymieniona ekipa strażaków z Opola. W każdym razie wszystkim, których minęliśmy na swojej drodze, chcielibyśmy serdecznie podziękować.

Dla wzmocnienia wrażeń podsyłam trzy filmiki:





"Kiedy Roald Amundsen wyruszał na zwycięską wyprawę do bieguna południowego, w której pokonał Roberta Falcona Scotta, wziął ze sobą 97 grenlandzkich psów – Scott zaś zaopatrzył się w sanie motorowe. I ta właśnie decyzja zaważyła na jego losach, przyczyniając się do sukcesu Amundsena.



Roald Amundsen wraz ze swoim norweskim zespołem wypłynęli 9 września 1910 roku i po rekordowych 4 miesiącach dotarli do Lodowca Szelfowego Rossa. Zimową bazę założył w Zatoce Wielorybiej, z której za pomocą 46 psów i 5 par sań przewoził dziennie około 10 ton zaopatrzenia do bazy podstawowej. Następnie mógł szybko założyć składy zapasów i przygotować się do długiej zimy.

Kiedy więc w początkach września 1911 roku pogoda się poprawiła, 8 ludzi i sanie ciągnięte przez 86 psów wyruszyło w kierunku odległego o 772 kilometry bieguna, przebywszy w ciągu pierwszych 3 dni 48 kilometrów. „Jazda była wspaniała” – pisał Amundsen. Jednakże czwartego dnia temperatura spadła do minus 20 stopni Celsjusza. Kompasy przestały działać, a dwa psy zamarzły we śnie.

Amundsen zmienił plany. Zdecydował, że sam z jedną grupą pójdzie w kierunku bieguna, a druga grupa zbada Półwysep Edwarda VII. Tak więc 20 października wyruszyły 4 pary sań, każda ciągnięta przez 13 psów. Zespół dotarł do stóp górskiego grzbietu, który Amundsen nazwał Górami Królowej Marii, a psy otrzymały w nagrodę mnóstwo foczego mięsa i tłuszczu.



„Psy są dla nas najważniejsze” – pisał później Amundsen. „Wszystko zależy od nich”. Dlatego wyżywienie zwierząt było dla wyprawy sprawą priorytetową, wręcz strategiczną – Amundsen miał jeszcze w pamięci katastrofalną wyprawę belgijską z 1899 roku, kiedy wygłodniałe psy rzuciły się na ludzi.

Do ostatecznego ataku na biegun, znajdujący się teraz w odległości 547 kilometrów, zabrał 42 psy, zapasy na 30 dni i rozpoczął wspinaczkę na górski grzbiet. Po 4 dniach wyprawa osiągnęła wierzchołek, wwożąc ze sobą tonę zaopatrzenia na wysokość 3048 metrów. W tym miejscu Amundsen zastrzelił 24 psy, gdyż nie były już potrzebne. W drodze powrotnej zastrzelił jeszcze 6 psów, by nakarmić 12 pozostałych. Grupa pozostała w „psiej jatce” (jak nazwano to miejsce) przez kilka dni, po czym ruszyła dalej w szalejącą śnieżycę.

Pięciu mężczyzn i 12 psów przez 10 dni walczyło z padającym śniegiem, wiatrem wiejącym z prędkością 60 kilometrów na godzinę i gęstą mgłą, zanim dotarli do ostatniej przeszkody – Lodowca Devils Ballroom. Ludzie byli przemarznięci a psy wycieńczone, lecz wyprawa parła naprzód. O godzinie 15.00 w piątek 14 grudnia 1911 roku pomiary wykazały, że osiągnięto geograficzny biegun południowy. Zatknięto norweską flagę i zespół uczcił zwycięstwo ucztą z foczego mięsa. Scott dotarł do tego miejsca 35 dni później."

Tekst zaczerpniety ze strony ciekawostki.fotouslugi.net.pl/
Filmik pokazuje jedynie wspaniałe trasy wiodące z Kitzbühel w Austrii nad jezioro Garda we Włoszech. Brak cycków i upadków
800km rowerem
Mizantrop • 2013-02-19, 13:46
Pewien rusek wyprawił się w przejażdżkę rowerem. Chill outowy materiał z wyprawy. Czasami chciało by się zrobić to samo



muzyka:
Макс Корж - Никто не знает где я
Polscy studenci w Afryce
keepaway • 2013-02-18, 4:39
Czterech gości z Polski wyrusza na podbój Tanzanii:



trzeba przyznać, że całkiem nieźle sobie poradzili wśród tylu czarnuchów
Najlepszy komentarz (25 piw)
-57- • 2013-02-18, 8:25
zrobią wszystko żeby nie uczyć się do sesji
KUŃ
zdzichv • 2013-01-29, 11:27
- Gdzie konie wyprawiają bal?
-
-
-
-
-
-
-
-

- Na balkonie.

juz
Najlepszy komentarz (86 piw)
~Angel • 2013-01-29, 14:35
Ogarem z Gliwic na mazury ?
okrzej • 2012-08-17, 4:42
Narzekacie na młode pokolenie, jest jeszcze jednak nadzieja



Film może i długi, oraz lipnie zmontowany, lecz pokazuje że jak się chce to można
Najlepszy komentarz (174 piw)
Pener • 2012-08-17, 7:16
pfff, ja kredensem dojechałem dalej