18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (3) Soft (3) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: 24 minuty temu
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 2:25

#zsrr

Idź i patrz (1985)
A................s • 2014-01-17, 22:17


Szesnastoletni Flora wbrew woli matki zostaje partyzantem. Atak Niemców na obóz powstańców zmusza go do ucieczki.

gatunek: dramat, wojenny
produkcja: ZSRR
premiera: lipiec 1985 (świat)
reżyseria: Elem Klimow
scenariusz: Elem Klimow, Ales Adamovich


Ostatnio polecałem ten film w komentarzu, ale doszedłem do wniosku, że warto zrobić to też tutaj.

Siła, z jaką ten obraz działa na widza jest niewiarygodna. Już od pierwszych minut skromnie przedstawione wydarzenia oraz ciężki, potwornie ciężki i gęsty klimat wzbudzają niepokój, który wraz z kolejnymi scenami zaczyna opanowywać kolejne myśli nie dając w końcu spokoju nawet na wiele dni po przeżyciu tego filmu. Bo to jest druzgoczące przeżycie. Ilość nienawiści na ekranie łamie wszelkie bariery. Każdy, kto ma choć odrobinę empatii, po obejrzeniu tego filmu nie będzie już tą samą osobą. Cisną mi się jeszcze na palce różne myśli, ale to trzeba po prostu zobaczyć. Absolutnie najlepszy film pokazujący co wojna potrafi zrobić z człowiekiem. Jak dla mnie skończone arcydzieło.



I bonus dla osób, które są już po seansie.
Tutaj znajdziecie szczegółową analizę filmu.

I nie licząc Amadeusza Formana (chyba oczywiste) w filmie występuje najtrafniej użyta 'Lacrimosa', jaką było mi dane usłyszeć.
Interesujący komentarz użytkownika Beny Kowalski

"Gwałty na kobietach w Armii Czerwonej były bardzo pospolite. Genezę tego zjawiska trzeba szukać już na początku zaistnienia komunistycznego aparatu państwowego i laickiej ateistycznej moralności. Przyczyną seksualnej wolności w laickiej i ateistycznej Rosiji Sowieckiej była kobieta, apostołka wolnej miłości, pierwsza feministka i pierwsza "ministra", nimfomanka, Aleksandra (Sasza) Kołłontaj. To ona rozpoczęła rewolucję seksualną wśród bolszewików już w 1918 roku i wznieciła w swoim narodzie ogień namiętności. W zrujnowanym, dotkniętym głodem i nędzą kraju, odbywały się seksualne bachanalia, a ich konsekwencje okazały się katastrofalne; ulicami maszerowały parady nagich ludzi, tysiące nudystów opalały się na plażach, a w Moskwie wystawnie manifestowano nowy styl życia: Członkowie Komsomołu łączyli się w miłosne komuny a bohema wymieniała się kochankami. Europejscy publicyści, głównie "lewactwo" entuzjastycznie opisywali wolność seksualną nowych ludzi radzieckich. Ba! Liberalny Zachód rozpoczął nawet turystykę seksualną! Słynny psychoanalityk Zygmunt Freud powiedział, że władcy ZSRR wykazali się mądrością dając ludziom ograniczoną swobodę seksualną. Ale Freud się mylił. W nowym kraju proletariuszy nie było żadnych ograniczeń wolności seksualnej. Tylko zwolennicy Aleksandry Kołłontaj i radziecka bohema uznawali wolną miłość za szczyt rewolucyjnej wolności. Niepiśmienna, gnębiona większość, widziała w niej pretekst do gwałtów na kobietach. Kołłontaj pragnęła wyzwolić kobiety i dać im prawo do wyboru partnerów na równi z mężczyznami, ale większość misjonarzy jej idei stanowili prostacy, którzy uważali wolną miłość za przyzwolenie na wcielenie prymitywnego szowinistycznego wzorca seksualności. W końcu kobiety stały się zakładnikami rewolucji seksualnej w ZSRR. I tak przywódcy Komsomołu jako pierwsi złamali ideę wolnej miłości. Wprowadzili mianowicie inicjację seksualną dla dziewcząt dołączających do ich organizacji. Mieli własne poglądy na seks i przyszłość społeczeństwa. Kobiety uważano jedynie za obiekty pożądania. Chłopcy i dziewczęta czytali Marksa i Engelsa na głos, dyskutowali o walce klas i hegemoni proletariatu, potem starannie odkładali książki i rzucali się w wir seksu grupowego. Szczególnym zainteresowaniem chłopców, cieszyły się nowe towarzyszki. Przywódcy niektórych komórek Komsomołów na wsiach wprost deklarowali: "DOŁĄCZ DO KOMSOMOŁU I DAJ SIĘ PRZELECIEĆ". Było wiele takich przypadków. Nazywało to się sprawdzianem. Niekiedy inicjacje przeprowadzano w parkach, czasem w grupie, ale niemal zawsze publicznie. Dziewczętom, które przed nią się wzbraniały odczytywano pierwszy artykuł regulaminu przyjętego przez Rewolucyjną Ligę Młodych Komunistów, z 4 listopada 1918 roku. Pod koniec lat 20 -tych artykuł ten usunięto z dokumentów, ale został odtworzony z notatek opublikowanych w 1931 roku w berlińskim biurze "Świat na Krawędzi". Oto jego fragment: "Każdy członek Komsomołu i każdy student szkoły zawodowej miał prawo zaspokoić swoje potrzeby seksualne (...)". Jeśli pragnął zbliżenia z Komsomołką, jej obowiązkiem było spełnić jego życzenia. Odmowa była niedopuszczalna. Niechęć do zaspokojenia naturalnej potrzeby działacza Komsomołu uważano za niestosowną. Kobiety, które odmawiały karcono na zebraniach młodzieżówki i często karano publicznie. Ostateczna karą było wydalenie z Komsomołu. Dziewczęta takie uważano za głupie, ciemne i ograniczone. Oskarżano je o wrogość wobec ustroju. Centralny Komitet Komsomołu regulował zwyczaje seksualne swoich członków wspólnie z władzami lokalnymi za pomocą odpowiednich praw. Np. w Saratowie miejscowe władze zatwierdziły dekret znoszący podległość seksualną kobiet. Tekst dekretu przechowywany jest w... archiwum Zarządu Federalnej Służby Bezpieczeństwa w Orle pod numerem 12554P. Oto jego fragment, tłumaczenie z fotokopii oryginału: §1. Znosi się od 1 stycznia 1918 roku prawo posiadania kobiet w wieku od 17 do 30 lat. §2. Ich dawni właściciele (mężowie) zachowują prawo do korzystania z byłych żon wedle życzenia. §7. Wszyscy inni mężczyźni mają prawo używać kobiet nie częściej niż 4 razy w tygodniu przez trzy godziny. §8. Jest to możliwe wtedy, gdy wpłacą 2% swych dochodów na fundusz "Pokolenia Ludowego". Natomiast w mieście Władimir wydano następujący dekret: "Każda samotna kobieta w wieku powyżej 18 lat, staje się własnością państwa i musi zarejestrować się w Biurze Wolnej Miłości. Następnie specjalny Komitet wydawał członkom partii kupony uprawniające do uprawiania seksu z kobietami zarejestrowanymi w tymże biurze. Dekret opublikowano w gazetach i rozlepiono na ulicach. Towarzysze uradowani z możliwości uprawiania seksu z dowolną kobietą jedynie za okazaniem certyfikatu, ustawiali się w kolejkach do magistratu, żeby go otrzymać. I tak pod Omskiem założono Okręgowy Centralny Komitet BABRASPRED, czyli "komitet dystrybucji kobiet". W BABRASPREDZIE pod Omskiem kobiety zmuszano, żeby wbrew swojej woli służyły mężczyznom. Ich oprawcy traktowali je jak swoją własność. Komitet udzielał towarzyszom partyjnym władzy seksualnej nad trzema kobietami. Szanowani rewolucjoniści byli uprawnieni do pięciu kobiet. Natomiast znajomym wydawano specjalne certyfikaty, dzięki którym mogli korzystać z tylu kobiet z ilu tylko chcieli. Poza tym "BABRASPRED" udzielał specjalnych, jednorazowych pozwoleń obywatelom, oto przykładowa treść pozwolenia: "Zarządza się, że madmłazel Krynkina Matrona będzie towarzyszyć towarzyszowi Bezgłowemu w łaźni o 4 wieczorem 18 stycznia 1924 roku". Gazeta "PRAWDA" krytykowała młodzieżówkę nazywając ją "gwałtochodem". Jej członkowie mieli niszczyć burżuazyjny styl życia: wpadali do domów i gwałcili zamężne kobiety na oczach ich mężów. Efekty seksualnego rozpasania ujawniły się już na początku lat 20 - tych, ale o tym innym razem.
Każdy już powinien wiedzieć, że gwałty na kobietach w wykonaniu żołnierzy Armii Czerwonej nie były wcale rzadkością. Lecz winę za to ponosi również ateistyczna ideologia, która neguje Boga. A tam, gdzie Bóg nie jest prawem, to prawo staje się bogiem. Nasuwa się pytanie, czy sprawcy gwałtów byli karani? Jeśli żołnierz zgwałcił kobietę i miał pecha, że został rozpoznany przez ofiarę, a ta z kolei miała kogoś "wpływowego", to taki "gwałciciel" był publicznie stracony przed frontem poddziału strzałem w tył głowy w wykonaniu politruka."
Mit groźby radzieckiej inwazji w 1981 roku w opinii sowieckich prominentów

Jak wynika z sondażu CBOS przeprowadzonego w pierwszej połowie listopada 2011r. co trzeci ankietowany podziela opinię, jakoby wprowadzenie stanu wojennego miało na celu uchronienie Polski przed radziecką interwencją zbrojną. Praktycznie taki sam odsetek badanych wyrażał przekonanie, że decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego była kierowana chęcią utrzymania władzy przez ówczesne kierownictwo partii. Jeszcze bardziej interesujący obraz sytuacji wyłania się z badań przeprowadzonych przez OBOP, niemal równolegle do badań CBOS, w których przeszło połowa respondentów wyrażała opinię, zgodnie z którą stan wojenny uchronił kraj przed napaścią radziecką.
Ktoś może powiedzieć – nic szczególnego, ot zwyczajna rozbieżność opinii wobec oceny faktu sprzed trzydziestu lat. Najpewniej wiele innych, również ważnych faktów historycznych będzie budziło najróżniejsze skojarzenia i opinie. Wydaje się jednak, że w tym przypadku mamy do czynienia z bardzo silną manipulacją dokonywaną na pamięci zbiorowej polskiego społeczeństwa, mającej na celu jej zaciemnienie i rozmycie. W rzeczywistości bowiem, nie chodzi o wydarzenie pozostające w głęboko skrywanej tajemnicy, nie chodzi o spisek tajnych służb, o zdarzenie z mozołem odkrywane przez pasjonatów zagadek historycznych, ale o wydarzenie, co do którego dysponujemy bardzo bogatym materiałem faktograficznym, który nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, co do prawdziwych motywów jego dokonania.
Naturalnie, można spierać się o oceny pewnych wydarzeń, dywagować nad tym, co by było gdyby, czy można było pokierować tym inaczej, jak zachowalibyśmy się dzisiaj. Do tego każdy ma prawo i jak najbardziej nie mam zamiaru tego zmieniać. Ale w tym wypadku nie chodzi o ocenę, o opinię, o dywagację, ale o zwyczajne stwierdzenie historycznego faktu. Jak wynika z dostępnych powszechnie danych, materiałów historycznych, archiwalnych dokumentów, wspomnień uczestników tamtych wydarzeń, równie dobrze moglibyśmy się spierać o to, czy rzeczywistym motywem wybuchu drugiej wojny światowej była rzekoma polska prowokacja w Gliwicach, czy może plany polskiej interwencji wojskowej na terenie III Rzeszy. Ktoś powie, że przesadzam, ale absolutnie nie, nie ma tu żadnej przesady, ocena motywów wprowadzenia stanu wojennego jest obecnie tak samo jednoznaczna.
Aby nie pozostać gołosłownym pozwolę sobie przytoczyć chociaż kilka argumentów, które poświadczają takie stanowisko. Pochodzą one przede wszystkim ze źródeł radzieckich i później rosyjskich, co jest o tyle ważne, o ile rzekomo to właśnie tam miały zapadać decyzje o możliwości wprowadzenia wojsk Układu Warszawskiego na tereny PRL. Dysponujemy też materiałami niedawno udostępnionymi przez NATO, które dysponując materiałami wywiadowczymi posiadało cenne informacje na temat planów militarnych strony sowieckiej.


Przewidywania i brak pewności NATO


Właśnie z dokumentów przedstawionych przez NATO, a pochodzących z tygodni bezpośrednio poprzedzających wprowadzenie stanu wojennego wynika, iż sowiecka interwencja w Polsce była brana pod uwagę tylko i wyłącznie w przypadku zbrojnej interwencji NATO bądź w przypadku wybuchu faktycznej anarchii lub wojny domowej w Polsce. Pierwszy warunek można odrzucić wprost, ponieważ nie ma żadnych dokumentów, które chociażby sugerowały możliwość agresji Sojuszu Północnoatlantyckiego na tereny Polski, tym bardziej z pominięciem agresji na NRD. Także spełnienie drugiego warunku było nierealne, głównie ze względu na to, że rzekoma wojna domowa nie mogłaby dojść do skutku, w sytuacji, w której opozycja antykomunistyczna nie dysponowała dostępem do środków prowadzenia walk, na wystarczającą skalę. Można tu powiedzieć, że istniała tylko jedna strona przygotowana do prowadzenia walki, a jak wiadomo, do tanga trzeba dwojga.
NATO miało jednak świadomość tego, że lada moment w Polsce dojdzie do poważnych zmian. Na zaledwie cztery dni przed wprowadzeniem stanu wojennego, 9 grudnia Komitet Wojskowy NATO wyraźnie wskazywał, że eskalacja kryzysu politycznego dochodzi do punktu przełomowego i „szykuje się coś niezwykłego”. Z kolei, niezwykle ciekawa depesza NATO-wska pochodzi z samego 13 grudnia, ponieważ pojawiają się w niej słowa, których echo przebrzmiewa w Polsce do dzisiaj. Zauważano bowiem, że Jaruzelski, aby dokonać pacyfikacji społeczeństwa i zachować resztki autorytetu „będzie musiał przekonać społeczeństwo, iż działa w dobrej wierze i po to, aby uniknąć interwencji sowieckiej”. Już wtedy zatem zdawano sobie sprawę z tego, że sowieckie alibi prędzej czy później będzie uruchomione. Zapewne nie spodziewali się, że banda Jaruzelskiego sięgnie po nie tak późno, ale o tym może dalej.[/list]

Opinie szefa KGB i szefa MON ZSRR


Przejdźmy jednak do dokumentów radzieckich i rosyjskich, które odsłaniają pełną prawdę o motywach zorganizowania i ogłoszenia stanu wojennego w Polsce w 1981 roku. Rosyjski historyk Rudolf Pichoja, zajmujący się w sposób szczególny tym zagadnieniem zdecydowanie podkreśla, że w momencie katastrofalnej sytuacji gospodarczej, w jakiej znajdował się Związek Radziecki, a także w momencie trwającej od dwóch lat wyniszczającej wojny w Afganie, przeprowadzenie innej zbrojnej interwencji było zwyczajnie niewykonalne. Wyraźnie wskazuje, że „w żadnym z protokołów Biura Politycznego nie znalazła się bezpośrednia wzmianka o przygotowaniach do ewentualnego wkroczenia wojsk radzieckich do Polski".
Jak wynika z zachowanych stenogramów rozmów prowadzonych na najwyższym szczeblu radzieckim, szef KGB Jurij Andropow w październiku 1981 roku mówił: „Powinniśmy twardo trzymać się swojej linii – nie wprowadzać do Polski naszych wojsk”. W podobnym zdecydowanym tonie wypowiadał się minister obrony ZSRR Dymitr Ustinow: „W ogóle należy powiedzieć, że nie powinniśmy wprowadzać do Polski naszych wojsk”.
Minęły kolejne tygodnie, aby na trzy dni przed wprowadzeniem stanu wojennego Andropow powiedział: „Choć popieramy ideę internacjonalistycznej pomocy i jesteśmy zaniepokojeni sytuacją w Polsce, problem musi być rozwiązany własnymi siłami przez polskich towarzyszy. Nie zamierzamy wprowadzać wojsk do Polski”. Należy jednoznacznie wyjaśnić jednak, że głównemu wówczas czekiście bynajmniej nie chodziło o dobro naszego kraju, jego ocena sytuacji była podyktowana troską o kondycję systemu władzy w samym ZSRR, a tym samym o własny stołek. Z resztą sam Andropow obszernie uzasadniał decyzję o nie wysyłania wojsk radzieckich do Polski: „Nie możemy ryzykować. Nie zamierzamy wprowadzać wojsk do Polski. Jest to słuszne stanowisko i musimy się go trzymać do końca. Nie wiem, jak rozwinie się sprawa z Polską, ale jeśli nawet Polska będzie pod władzą "Solidarności", to będzie to tylko tyle. A jeśli na Związek Radziecki rzucą się kraje kapitalistyczne, a oni już mają odpowiednie uzgodnienia o różnego rodzaju sankcjach ekonomicznych i politycznych, to dla nas będzie to bardzo ciężkie. Powinniśmy przejawiać troskę o nasz kraj, o umacnianie Związku Radzieckiego”. Z kolei Ustinow nie pozostawiał wówczas żadnych wątpliwości co do radzieckich intencji wobec Polski: „W toku prowadzonych rozmów odpowiedzieć Polakom, że (…) my nie szykujemy się do wprowadzenia wojsk na terytorium Polski”.

Opinie kierownika rezydentury KGB w Polsce

Powyższe słowa Andropowa i Ustinowa znajdują potwierdzenie także we wspomnieniach Witalija Pawłowa, kierownika rezydentury KGB w Polsce. Odnosząc się do decyzji podejmowanych w tygodniach bezpośrednio poprzedzających ogłoszenie stanu wojennego w Polsce Pawłow pisał: „Ani jedna interwencja radzieckich wojsk – ani na Węgrzech, ani w Czechosłowacji, ani w Afganistanie – nie dokonała się bez uprzedniej decyzji politycznej. A w płaszczyźnie politycznej kwestia wkroczenia wojsk radzieckich do Polski nie była omawiana (...). Na Biurze Politycznym ani razu nie stawiano pytania – wkraczać do Polski czy też nie (...). Wiem z całą pewnością, że Andropow, Ustinow i Gromyko występowali kategorycznie przeciwko. Dzisiaj sądzę, że po prostu obawiali się, że w Polsce będzie o wiele trudniej niż w Afganistanie (...). Osobiście wiedziałem, że o żadnej interwencji nie może być mowy”.
Pawłow wspomina również pewne zdarzenie z lata 1981 roku, kiedy to anonsował w centrali KGB nowego polskiego szefa MSW, gen. Czesława Kiszczaka. Epizod ten jest też ciekawym z punktu widzenia relacji zachodzących między polskimi dyspozyturami a radzieckimi mocodawcami, ponieważ jak się okazuje szef polskiego MSW zaraz po odebraniu nominacji w Warszawie musiał jechać do Moskwy, aby złożyć hołd lenny szefowi wywiadu sowieckiego. Wróćmy jednak do wspomnień Pawłowa, w kontekście potencjalnej agresji sowieckiej w Polsce. W czasie tego spotkania, mającego miejsce na pół roku przed wprowadzeniem stanu wojennego Andropow powiedział Kiszczakowi: „Drogi towarzyszu Kiszczak. Przekaż Stanisławowi [Kani] i towarzyszowi Jaruzelskiemu, że nie mamy najmniejszego zamiaru wprowadzać swoich wojsk. Nie chcemy i nie możemy tego zrobić. Mamy dość Afganistanu”. Jakim więc cudem Kiszczak może opowiadać bajki o tym, że polskie kierownictwo obawiało się radzieckiej interwencji, skoro sam szef KGB osobiście wykluczał możliwość takiej interwencji, nie mówiąc już o tym, aby takową miał straszyć?

Opinie i wspomnienia szefa sztabu głównego Układu Warszawskiego

Kolejnym wysoko postawionym wojskowym sowieckim, którego wspomnienia z tego okresu przekreślają wyjaśnienia składane przez Jaruzelskiego, Kiszczaka, Siwickiego oraz różnych środowisk medialnych i politycznych, które ich wspierają jest gen. armii Anatolij Gribkow, który w momencie wprowadzania stanu wojennego w Polsce pełnił funkcję szefa sztabu Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego, czyli nominalnie najwyższego dowódcy tego sojuszu. Omawiając przebieg naradę składu MON ZSRR z grudnia 1981 roku Gribkow wspomina, że szef sztabu armii czerwonej Nikołaj Ogarkow „nie proponował skrajnych rozwiązań – wykorzystania wojsk (…) państw sojuszniczych. [Wprawdzie] niektórzy uczestnicy narady przedstawiali propozycje radykalne i jednoznacznie opowiadali się za wprowadzeniem wojsk, [to] większość występujących była jednak temu przeciwna”. Także sam Gribkow obecny na tej naradzie zabrał głos ostrzegając: „Wojsko Polskie zachowuje zdolność bojową, jest nastawione patriotycznie. Do własnego narodu strzelać nie będzie. W wypadku wprowadzenia (…) wojsk sojuszniczych, kierownictwo Solidarności wezwie naród do walki. (…) Może rozpocząć się wojna domowa”. Jeszcze dalej wyjaśnia sprawę bardziej przekonująco: „w żadnym wypadku nie wolno do Polski wprowadzać sojuszniczych wojsk. Następstwa takiej akcji są nie do przewidzenia. Na całym świecie stracimy autorytet i wielu przyjaciół. Zachód nie będzie patrzył na naszą akcję przez palce. [Stąd] istniejący kryzys (…) polskie kierownictwo powinno rozwiązać własnymi siłami”. Na naradzie obecny był również wspominany już wcześniej Ustinow, który podsumował wypowiedzi swoich poprzedników następująco: „wprowadzenie wojsk to katastrofa dla Polski i dla Związku Radzieckiego”.
Opinie pracownika KC KPZR ds. państw bloku sowieckiego
Jeszcze zupełnie inne światło na stanowisko sowieckie wobec polskiego kryzysu rzucają zapiski prowadzone przez ówczesnego pracownika KC KPZR zajmującego się państwami bloku sowieckiego, Anatolija Czerniajewa. Już 19 września 1980 roku, a więc w krótkim czasie po gdańskich porozumieniach sierpniowych zanotował w swoim notesie wymowne słowa „Polacy nie Szwejki”. Było to bezpośrednim nawiązaniem do 1968 roku, do czasu „Praskiej Wiosny”, kiedy to wojska Układu Warszawskiego pod presją sowiecką najechały Czechosłowację. Czerniajew dawał zatem wyraz temu, że w Polsce taka interwencja nie będzie możliwa, że będzie groziła wybuchem otwartej wojny domowej, która może spowodować reakcję państw NATO. Chodziło głównie o to, że polskie społeczeństwo było zupełnie inne niż czeskie, powstanie „Solidarności” było sygnałem, że nie jest to zatomizowana masa, ale jest to społeczeństwo o potężnym potencjale mobilizacyjnym. Radzieccy analitycy zauważali też, że nawet polska armia może okazać się czynnikiem niepewnym, zbytnio przywiązanym do uczuć patriotycznych, przez co może nie złożyć broni przed „bratnimi sojusznikami”.
Z zapisków tego samego Czerniajewa sporządzanych rok później, jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce wynika, że nawet sam sekretarz generalny KC KPZR Leonid Breżniew wydawał się pogodzony z możliwością utraty Polski, bądź też możliwości zaistnienia tam poważnych zmian politycznych. Pisał bowiem: „Breżniew powiedział, że relacje z Polską będą się układały w zależności od tego, jaka ona będzie w przyszłości... Jeśli pozostanie socjalistyczna, stosunki będą internacjonalistyczne, jeśli zaś stanie się kapitalistyczna – będą inne relacje, zarówno na płaszczyźnie państwowej, gospodarczej, jak i politycznej". Z tych słów wynika jednoznacznie, że z pewnością Breżniew musiał brać pod uwagę możliwość przejęcia władzy w Polsce przez „Solidarność”, chociaż na pewno brał ten wariant jako ostateczność, w dodatku bardzo niekorzystna ostateczność. Na pewno jednak nie zamierzał ryzykować wojną światową w obronie bandy zebranej wokół kierownictwa PZPR.

Opinie najbliższego pretorianina Breżniewa

W sprawę kryzysu politycznego w Polsce zaangażowany był co zrozumiałe także czołowy ideolog partii radzieckiej, najwierniejszy pretorianin Breżniewa, Michaił Susłow. To on 7 grudnia 1981 roku przekazał radzieckiemu ambasadorowi w Polsce, Borysowi Aristowowi, że nikt ze ścisłego kierownictwa KPZR nie przyjedzie w najbliższym czasie do Polski, że wojska radzieckie nie zostaną wykorzystane operacyjnie na terytorium PRL, a kryzys polityczny ma zostać załatwiony siłami polskich komunistów. Podobnie jak inni radzieccy prominenci także i Susłow uzasadnia swoje stanowisko trudną sytuacją gospodarczą w jakiej znajdował się wówczas ZSRR, trwającą wojną w Afganie oraz możliwością ekonomicznej interwencji NATO skierowanej w Moskwę w przypadku otwartego wejścia zbrojnego do Polski. Mówił wówczas: „Prowadzimy na wielką skalę walkę o pokój i nie możemy obecnie zmieniać swego stanowiska. Światowa opinia publiczna nas nie zrozumie”. Wspomniał jedynie, że kwestie ewentualnej pomocy ekonomicznej zostaną bliżej przedstawione przez Nikołaja Bajbakowa, przewodniczącego rządowej komisji planowania. Z relacji samego Aristowa wynika, że komunikat Susłowa został przekazany na ręce Jaruzelskiego i ten doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jakie jest stanowisko radzieckich towarzyszy.
Generał prosi sowietów o zbrojną interwencję w Polsce
Wspomnienia Aristowa potwierdzają zapiski i dyspozycje samego Jaruzelskiego, który następnego dnia na naradach z własnymi towarzyszami przerażony wybąkał „Związek Radziecki dystansuje się od nas”. Nie tracił jednak nadziei na bratnią pomoc, podobną do tej, jakiej zaznała trzynaście lat wcześniej Czechosłowacja. Natychmiast wysyła gen. Floriana Siwickiego ówczesnego szefa sztabu generalnego LWP oraz wiceszefa MON do z marsz. Wiktora Kulikowa głównodowodzącego wojsk Układu Warszawskiego, aby ten jeszcze raz upewnił się, jakie jest stanowisko sowieckie w tej sprawie. Oficjalnie Siwicki miał upewnić się czy sowieci nie planują zbrojnej inwazji w przypadku pogłębienia się kryzysu w Polsce, jednak w rzeczywistości miał możliwie delikatnie naciskać na sowietów, aby ci przyszli ekipie Jaruzelskiego ze zbrojną pomocą wymierzoną przeciwko polskiemu społeczeństwu.
Kiedy misja Siwickiego spaliła na panewce i nie uzyskał on obietnicy radzieckiej pomocy militarnej sam Jaruzelski podjął jeszcze rozpaczliwą próbę interwencji u Kulikowa. Jak wnika bowiem z zapisków Wiktora Anoszkina, który był wówczas adiutantem Kulikowa Jaruzelski w następujący sposób przekonywał sowieckiego towarzysza: "Strajki są dla nas najlepszym wariantem. Robotnicy pozostaną na miejscu. Będzie gorzej, jeśli wyjdą z zakładów pracy i zaczną dewastować komitety partyjne, organizować demonstracje uliczne itd. Gdyby to miało ogarnąć cały kraj, to wy będziecie nam musieli pomóc. Sami nie damy sobie rady". Mamy już tu do czynienia z jawną zdradą stanu i zbrodnią przeciwko własnemu narodowi jakiej dopuszcza się Jaruzelski wysyłając swojego pomagiera do sowietów, aby prosił o to, aby ci zaatakowali Polskę.
Sam Jaruzelski od dawna doskonale wiedział, że sowieci właśnie od niego oczekują rozprawy z własnym narodem. W tym miejscu postać Jaruzelskiego jawi się niemal faktycznie tragicznie, jako osoba przed którą postawiono trudny wybór: albo dobro ojczyzny albo ochrona stanowiska. No rzeczywiście, wybór niesłychanie trudny. Sam zainteresowany jeszcze w październiku starał się ratować skórę próbując chociaż część odpowiedzialności zrzucić na sowieckich towarzyszy. W czasie telefonicznej rozmowy z Breżniewem, które miało miejsce 19 października, a zatem zaraz po tym, jak Jaruzelski zastąpił Stanisława Kanię na stanowisku pierwszego sekretarza KC PZPR miała miejsce następująca wymiana zdań:

– Dzień dobry, Wojciechu.
– Dzień dobry, wielce szanowny, drogi Leonidzie Iljiczu…
– Masz największy autorytet w partii. Natchniesz ją duchem walki. Podołasz, Wojciechu, podołasz.
– Dziękuję za zaufanie, jakie mi okazaliście, drogi towarzyszu Leonidzie Iljiczu. To bardzo ciężkie i trudne zadanie. Ale rozumiem, że to słuszne i konieczne, skoro wy sami tak uważacie. Zrobię wszystko, jako komunista i żołnierz, żeby okazanego mi przez was zaufania nie zawieść. Chciałem wam zameldować, towarzyszu Leonidzie Iljiczu, że będziemy bić przeciwnika, żeby to przynosiło rezultaty.

Czy naprawdę potrzeba czegoś więcej? Myślę, że wszelkie komentarze są zbędne. Jaruzelski był postacią ze wszech miar negatywną, o mentalności lokaja biegającego na posyłki do sowieckich towarzyszy, która nie cofnie się przed żadną zbrodnią jeśli tylko będą jej od niego wymagali. Owszem, może pomarudzi, może spróbuje się jakoś wymigać, ale koniec końców stanie na wysokości zadania, aby tylko przypodobać się radzieckim mocodawcom. Bardzo prawdopodobne jest, że podobne oczekiwania sowieci wystosowali wobec Stanisława Kani, który jednak nie zdecydował się wypowiedzieć wojny własnemu narodowi. W oczach sowietów okazał się za miękki, potrzebowali kogoś bez zahamowań, kogoś kto nie myśli tylko działa, Jaruzelski okazał się idealny. Jak widać jednak, kiedy objął stanowisko pierwszego sekretarza KC PZPR, dysponując już władzą premiera PRL oraz szefa MON, a zatem de facto już wówczas pełnią władzy w kraju nie tylko nie próbował ratować kraju przed widmem wojny domowej czy katastrofy gospodarczej, ale wręcz przeciwnie, szczuł jeszcze naród polski sowieckimi wojskami. Nie tylko nie obawiał się interwencji radzieckiej w Polsce, ponieważ doskonale wiedział, że sowieci nie mają najmniejszej ochoty wysyłać wojsk na ulice polskich miast i wiosek. On sam nalegał na to, aby radzieccy towarzysze uratowali jego stołek rozjeżdżając „Solidarność” gąsienicami swoich czołgów. Dopiero kiedy stało się jasne, że sowieci jednak nie wejdą, zdecydował się samemu wypowiedzieć wojnę własnemu narodowi. Z pewnością należy go jednoznacznie określić jako sowieckiego agenta na terenie PRL, jako zdrajcę narodu polskiego, tchórza i mordercę.

Fabrykowanie pamięci zbiorowej o stanie wojennym

Sprawa oceny motywów wprowadzenia stanu wojennego w Polsce w 1981 roku jest z punktu widzenia historycznego czymś oczywistym jak atak japoński na Pearl Harbor albo zburzenie muru berlińskiego. To jest zwyczajny fakt historyczny, bardzo dobrze udokumentowany w źródłach, dokumentach, depeszach, stenogramach, listach, co do których autentyczności nie ma cienia wątpliwości. Z drugiej strony sam fakt, że po trzydziestu latach od wprowadzenia stanu wojennego blisko połowa polskiego społeczeństwa wierzy w bajkę wymyśloną przez Jaruzelskiego i jego klikę już po porozumieniach okrągłostołowych jest czymś zdumiewającym. Jest to żywym dowodem na to, jak silne są w Polsce środowiska którym tak bardzo zależy na zakłamaniu rzeczywistości, na tym, aby prawda o tamtych wydarzeniach nie przedostała się do szerszej opinii społecznej.
Prawda o Jaruzelskim i jego bandzie nie może przedostać się do świadomości polskiego społeczeństwa, ponieważ wówczas autorytet wszystkich tych, którzy z nim się dogadywali zostałby zmieszany z błotem. Jak bowiem wyjaśnić, że kierownictwo „Solidarności” obściskiwało się i piło wódkę ze zdrajcą narodu, mordercą, tchórzem, sowieckim agentem, człowiekiem który rozjechał czołgami kształtujące się polskie społeczeństwo obywatelskie, który doprowadził ten kraj na skraj katastrofy gospodarczej i ekonomicznej. To byłoby niemożliwe, zatem konieczne było zniekształcenie zbiorowej pamięci o tamtych wydarzeniach, tak aby przedstawić Jaruzelskiego, jako polskiego patriotę, zmuszonego do podjęcia tak straszliwej decyzji i wzięcia na swe barki tak straszliwej odpowiedzialności.
To zadanie wzięła na siebie przede wszystkim Gazeta Wyborcza ale zaraz za nią inne środowiska polityczne, medialne i prawnicze, które wzięły pod ochronę dobre imię „generała”. Miesiąc w miesiąc, rok w rok sączono w mediach mniej lub bardziej wyraźne komunikaty mające na celu przekonanie Polaków, że ryzyko interwencji radzieckiej w 1981 roku było realne. Wpajano do głów i nadal się wpaja to samo kłamstwo, które z historycznego punktu widzenia można zwyczajnie obśmiać. Jak kłamstwo powtarzane setki razy istotnie uzyskuje znamiona prawdy, czego dowodzą publikowane sondaże CBOS i OBOP. Prawda jest jednak taka, że żyjemy w społeczeństwie świadomie manipulowanym i okłamywanym przez najważniejsze i najbardziej wpływowe środowiska opiniotwórcze. To przykre, ale takie społeczeństwo nigdy nie dorośnie do miana społeczeństwa obywatelskiego i demokratycznego.

Źródło: wpisz temat postu w Google a znajdziesz
Ciapanistan przed wojnami
meier • 2013-12-12, 22:32
Zdjęcia z 1967 roku Williama Podlicha, 10 lat przed najazdem ZSRR na Afganistan. Wcześniej ten kraj nie był antyzachodni i nie było prawa szariatu, był świecki.











kolejne w komentarzu
Koleś przedstawia wiadomości z postępowego świata, poprzez propagandę starej daty - nie to co ówczesne media, które używają "postępowej propagandy".


ukryta treść
Walka z gender to powrót do średniowiecza - taką postępową tezę postawiła tow. Magdalena Środa w rozmowie z nie mniej postępową Moniką Olejnik.

Słowa te zostały przyjęte z pełnym zrozumieniem przez masy robotnicze, które dobrze wiedzą, że jeśli odrzucimy gender to zniknie elektryczność, powróci pańszczyzna a ludzie będą żyli w kurnych chatach. Tylko całkowita równość płci jest gwarancją dalszego postępu naszej ludowej ojczyzny. Należy odrzucić faszystowskie stereotypy i stygmatyzujące pojęcia takie jak ojciec, matka, kobieta i mężczyzna. Wszyscy przecież są równi.

Tow. Środa przestrzegła również, że Polska Ludowa odrzucając gender dołącza do krajów islamskich! Nie wytłumaczyła jednak czy chodzi jej o islamską Francję czy Arabię Saudyjską. Lud pracujący miast i WSI wie jednak, że nie ma to większego znaczenia, bo chodzi tylko o to by żyło się lepiej! By żyło się lepiej wszystkim!
Najlepszy komentarz (28 piw)
Nathaniel_Demerest • 2013-12-06, 19:58
Chuj że Fronda, ważne że koleś robi świetne filmiki prześmiewcze. W końcu kto z was chciałby, żeby wasi bliscy (dzieci) zostały podane praniu mózgu, jakim jest Gender?

Od tego programowania mózgów, wyrośnie pokolenie pedałów i zjebów. Każda akcja uświadamiająca co to jest, ma u mnie poparcie.
Granica polsko-białoruska
ASAKKU • 2013-11-08, 5:59
Granica polsko-białoruska. Korek na 30 kilometrów. Czas oczekiwania na odprawę - kilka dni. Zniecierpliwiony kierowca polskiego TIR-a podchodzi do białoruskiego pograniczniaka:
- Ej, kolego!
- No szto ?
- Wiesz kiedy Niemcy napadli na Polskę?
- No znaju... w 1939.
- A wiesz kiedy napadli na was... znaczy się wtedy jeszcze na Związek Sowiecki?
- No znaju... w 1941.
- A wiesz, skąd się wzięły te dwa lata różnicy?
- No ja nie znaju...
- Przez te wasze pierdolone formalności na granicy!!!
Najlepszy komentarz (99 piw)
shaman01. • 2013-11-08, 9:59
David Copperfield przekracza polsko-rosyjską granicę bez paszportu. Jednak celnik mając do niego sentyment proponuje:
- Jeśli zobaczę numer oszałamiający to puszczę cię bez paszportu.
David wyciąga rękę, rozsypuje śnieżnobiały proszek, wymawia zaklęcie, i... W niebo wzbija się gołąbek.
Na to celnik:
- To ma być sztuczka??! To ja ci coś pokaże.
Zabiera magika na bocznice kolejową gdzie stoi cysterna. Każe mu sprawdzić jej zawartość - oczywiście w środku jest spirytus. Celnik podchodzi do cysterny przystawia pieczątkę i mówi: - A teraz to jest zielony groszek.
Nieznośny hałas protezy

In­wa­li­dzi wo­jen­ni, we­te­ra­ni wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej. Byli wszę­dzie, na każ­dym placu miej­skim, na dwor­cach ko­le­jo­wych w por­tach i w me­trze. Han­dlo­wa­li czym po­pa­dło, że­bra­li, grali na har­mosz­kach i po­pi­ja­li wódkę. Mó­wi­li i śpie­wa­li co na sercu. W końcu za­pa­dła de­cy­zja: mają znik­nąć. I znik­nę­li.

O masowej zsyłce inwalidów wojennych zadecydowała komunistyczna "estetyka"O masowej zsyłce inwalidów wojennych zadecydowała komunistyczna "estetyka

Na prze­ło­mie lat 40. i 50. do opusz­czo­ne­go klasz­to­ru na wy­spie Wałaam zwie­zio­no z ca­łe­go Związ­ku So­wiec­kie­go setki czer­wo­no­ar­mi­stów, naj­cię­żej ran­nych in­wa­li­dów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej. Byli tam i bo­ha­te­ro­wie Związ­ku Ra­dziec­kie­go, i od­zna­cze­ni Or­de­rem Czer­wo­ne­go Sztan­da­ru, we­te­ra­ni spod Łuku Kur­skie­go, byli i zdo­byw­cy Ber­li­na.

Jurij Kria­kwin, inny pla­styk, który od­wie­dził obóz na wy­spie Wa­ła­am, wspo­mi­na: – Prze­by­wa­li tam lu­dzie cał­ko­wi­cie zła­ma­ni, zdep­ta­ni. Uwię­zie­ni tam już od wielu lat. Za­pi­ci, ży­wie­ni śmie­cia­mi, na gra­ni­cy śmier­ci. Pa­mię­tam od­dział dla nie­wi­do­mych. Gra­so­wa­ły tam szczu­ry wiel­kie jak psy. Nie­wi­do­mi cho­wa­li przed nimi je­dze­nie, jakąś krom­kę chle­ba czy kar­to­fel, w róż­nych pu­de­łecz­kach i wo­recz­kach owi­ja­nych ko­ca­mi i wty­ka­nych pod po­dusz­ki. Jedli szyb­ko, na wy­ści­gi, bo jak tylko szczu­ry wy­czu­ły, że wy­da­no po­si­łek, za­czy­na­ły po­lo­wa­nie. Wska­ki­wa­ły wprost do ta­le­rzy i kra­dły, co ślepi do­sta­li.

Znik­nię­cie

Pew­ne­go let­nie­go po­ran­ka 1948 roku na dwor­cach, pla­cach, w ciem­nych za­uł­kach, na po­dwór­kach w naj­więk­szych mia­stach Związ­ku So­wiec­kie­go dało się wy­czuć jakąś zmia­nę. Nie było już sły­chać stu­ka­nia drew­nia­nych po­py­cha­czek bez­no­gich, jeż­dżą­cych na czte­ro­ko­ło­wych plat­fo­rem­kach wo­jen­nych in­wa­li­dów. Umil­kły akor­de­ony tych, któ­rzy za­cho­wa­li ręce, że­brzą­cych o parę rubli na chleb i wódkę. Nie sły­chać było po­krzy­ki­wań „sa­mo­wa­rów”, jak na­zy­wa­no w Rosji naj­strasz­niej oka­le­czo­nych – bez rąk i nóg – wo­żo­nych po uli­cach na zwy­kłych tacz­kach bu­dow­la­nych przez to­wa­rzy­szy broni i nie­do­li, naj­czę­ściej nie­wi­do­mych. Tak się do­bie­ra­li, by prze­żyć – jeden miał koń­czy­ny, drugi oczy.

W kilka nocy pa­tro­le mi­li­cji i bez­pie­ki prze­szu­ka­ły ich noc­le­gow­nie: ka­na­ły, za­ję­te na dziko ruiny, al­tan­ki, su­szar­nie na stry­chach, skła­dy węgla w piw­ni­cach, klat­ki scho­do­we i za­ka­mar­ki w tu­ne­lach metra. Wszyst­kich wy­wie­zio­no, do – jak to na­zwa­no – in­ter­na­tów lub sa­na­to­riów, czyli obo­zów prze­zna­czo­nych wy­łącz­nie dla nie­peł­no­spraw­nych żoł­nie­rzy, we­te­ra­nów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej.

Przed ob­ła­wą so­wiec­kie mia­sta były pełne in­wa­li­dów wo­jen­nych. Stali się czę­ścią miej­skie­go pej­za­żu.

Dane ze­bra­ne w Mu­zeum Woj­sko­wo-Me­dycz­nym w Pe­ters­bur­gu są wstrzą­sa­ją­ce. Pod­czas wojny ran­nych zo­sta­ło 46 mln 250 tys. oby­wa­te­li so­wiec­kich. Ponad 10 mi­lio­nów z nich wró­ci­ło do domu z trwa­ły­mi ura­za­mi, mniej­szym lub więk­szym stop­niem nie­peł­no­spraw­no­ści. Dzie­sięć mi­lio­no­wych miast kalek! 775 tys. z ura­za­mi czasz­ki, 501,5 tys. z ze­szpe­co­ną twa­rzą, 155 tys. z jed­nym okiem, 54 tys. cał­ko­wi­cie ociem­nia­łych, 28,6 tys. z urwa­ny­mi or­ga­na­mi płcio­wy­mi, 3 mln jed­no­rę­kich, 1 mln 100 tys. po­zba­wio­nych oby­dwu rąk, 3 mln 255 tys. bez jed­nej nogi, bez obu – 1 mln 121 tys., pra­wie 0,5 mln z czę­ścio­wo urwa­ny­mi koń­czy­na­mi i na ko­niec nie­mal 90 tys. owych „sa­mo­wa­rów” bez obu rąk i nóg.

O ma­so­wej zsył­ce in­wa­li­dów wo­jen­nych za­de­cy­do­wa­ła ko­mu­ni­stycz­na „es­te­ty­ka”, po­li­ty­ka i eko­no­mia.

Eko­no­mia, bo ZSRR po woj­nie był zruj­no­wa­ny, 25 mln ludzi nie miało dachu nad głową, miesz­ka­li w zie­mian­kach, ba­ra­kach i wa­go­nach ko­le­jo­wych. W wielu re­gio­nach pa­no­wał głód. So­wiec­kie pań­stwo nie miało pie­nię­dzy, by za­pew­nić in­wa­li­dom wo­jen­nym godne życie, przy­zwo­itą rentę, wła­sny kąt, nie mó­wiąc już o le­cze­niu, re­ha­bi­li­ta­cji, pro­te­zo­wa­niu.

Mu­zeum Woj­sko­wo-Me­dycz­ne prze­cho­wu­je urzą­dze­nia, które miały uła­twić życie fron­to­wym in­wa­li­dom. Pro­te­zy koń­czyn – cięż­kie, nie­po­ręcz­ne i to­por­ne. Grube, twar­de pasy skó­rza­ne, cięż­kie sta­lo­we klam­ry, rze­mie­nie jak z uprzę­ży dla wołu, guma ni­czym opona trak­to­ra. Na ko­niec wózek in­wa­lidz­ki, cięż­ki i wiel­ki. Bar­dziej to przy­po­mi­na na­rzę­dzia tor­tur niż sprzęt re­ha­bi­li­ta­cyj­ny. I choć po­słu­gi­wa­nie się nimi za­pew­ne było tor­tu­rą, to wszyst­kie te przed­mio­ty dla prze­cięt­ne­go in­wa­li­dy w la­tach 40. i 50. były nie­speł­nio­nym ma­rze­niem. Oka­le­cze­ni we­te­ra­ni mu­sie­li ra­dzić sobie sami. Stąd tacz­ki dla „sa­mo­wa­rów” i sa­mo­dziel­nie kle­co­ne drew­nia­ne plat­fo­rem­ki dla bez­no­gich – pła­skie pu­deł­ka na czte­rech wiel­kich ło­ży­skach za­miast kół, które in­wa­li­dzi wpra­wia­li w ruch, od­py­cha­jąc się od chod­ni­ka rę­ka­mi uzbro­jo­ny­mi w tzw. że­laz­ka, czyli drew­nia­ne, pod­bi­te gumą po­py­chacz­ki – albo też czę­ści pro­tez po­wy­ci­na­ne i skle­co­ne z bla­chy z pu­szek po ame­ry­kań­skich kon­ser­wach z pro­gra­mu po­mo­cy Lend-Le­ase.

Nie są to eks­po­na­ty wy­sta­wio­ne dla zwie­dza­ją­cych, leżą w ma­ga­zy­nach, głę­bo­ko na za­ple­czu. Do dziś wsty­dli­wie ukry­te przed ocza­mi gości.

A wów­czas, latem 1948 roku, ukry­to in­wa­li­dów – razem z gu­mo­wy­mi, kle­ko­czą­cy­mi i trzesz­czą­cy­mi rę­ka­mi, zgrzy­ta­ją­cy­mi kół­ka­mi, stu­ka­ją­cy­mi no­ga­mi – trze­ba ich było pil­nie scho­wać, po­zbyć się z pu­blicz­nej prze­strze­ni. To „es­te­ty­ka”. Ten widok, zda­niem władz so­wiec­kich, ten hałas psuły wy­ide­ali­zo­wa­ny obraz zwy­cię­stwa, były żywym do­wo­dem, jak gi­gan­tycz­ny był jego koszt, jaką da­ni­nę krwi trze­ba było za­pła­cić za czer­wo­ny sztan­dar nad Ber­li­nem.

Wi­ze­ru­nek ra­dziec­kie­go zwy­cięz­cy miał być ni­czym so­cre­ali­stycz­ny żywy obraz. Na nim młody, pięk­ny męż­czy­zna nio­są­cy na sze­ro­kiej pier­si le­ni­now­skie or­de­ry.

A po­li­ty­ka? Ci lu­dzie stra­ci­li wszyst­ko, a i od życia też już ni­cze­go nie chcie­li. Nie dało się ich ani kupić, ani za­stra­szyć. Stali się wolni w pań­stwie wię­zie­niu. Czu­jąc, że ni­ko­mu już nie są po­trzeb­ni, wy­bie­ra­li je­dy­ną drogę, która – jak im się zda­wa­ło – była przed nimi: włó­czę­gę z to­wa­rzy­sza­mi, żebry, bez­dom­ność. Pili na umór, na śmierć. Mó­wi­li i śpie­wa­li to co na sercu, to, co na­praw­dę my­śle­li, a to w oj­czyź­nie pro­le­ta­ria­tu było nie do po­my­śle­nia.

Akcji jak ta z lata 1948 r. było kilka. Naj­pierw za­trzy­my­wa­no sze­re­go­wych, tych, któ­rych uzna­no za naj­bar­dziej uciąż­li­wych, bez naj­zna­mie­nit­szych or­de­rów na pier­si i zna­jo­mo­ści w par­tii czy armii. Resz­tę wy­ła­py­wa­no suk­ce­syw­nie pod­czas ko­lej­nych akcji. Cza­sem za­trzy­my­wa­no po­je­dyn­cze grupy lub nawet osoby. Druga wiel­ka i ostat­nia tej skali czyst­ka od­by­ła się w 1953 r.

Wtedy in­wa­li­dzi wo­jen­ni, przy­naj­mniej ci naj­cię­żej po­ra­nie­ni, osta­tecz­nie zni­kli z ulic.

Świa­dek

Wowa Aka­szyn, mo­skiew­ski ar­ty­sta pla­styk, po­rucz­nik Armii Czer­wo­nej i we­te­ran wojny, na fron­cie od bitwy pod Mo­skwą zimą 1941 roku aż do zdo­by­cia cze­skiej Pragi, wspo­mi­na w pa­mięt­ni­ku Na­ta­lię, są­siad­kę z klat­ki scho­do­wej w zbu­do­wa­nej przez nie­miec­kich jeń­ców mo­nu­men­tal­nej ka­mie­ni­cy na pre­sti­żo­wym mo­skiew­skim Pro­spek­cie Gor­kie­go (dziś ul. Twer­ska). Ko­bie­ta miała bez­no­gie­go męża, we­te­ra­na, ofi­ce­ra. „Chłop – pisze Aka­szyn – po­ru­szał się w drew­nia­nym pu­deł­ku na czte­rech kó­łecz­kach, od­py­cha­jąc się drew­nia­ny­mi kloc­ka­mi. Ze­brał wokół sie­bie kom­pa­nię po­dob­nych to­wa­rzy­szy. No­si­li się po woj­sko­we­mu, z or­de­ra­mi i me­da­la­mi na pier­si, pili na umór, za­rów­no w re­stau­ra­cjach, jak i na ulicy, py­sko­wa­li mi­li­cjan­tom, wy­ma­chu­jąc im przed nosem fron­to­wy­mi od­zna­cze­nia­mi. Na­ta­lia z mężem byli ludź­mi usto­sun­ko­wa­ny­mi. Mało kto do­sta­wał miesz­ka­nie pod takim ad­re­sem. Nie­raz do Na­ta­lii przy­cho­dził dziel­ni­co­wy, na­ka­zu­jąc, by trzy­ma­ła męża w domu pod klu­czem, uprze­dza­jąc, że w końcu sta­nie się nie­szczę­ście. Nie była w sta­nie tego zro­bić. I nie­szczę­ście się stało”.

Je­sie­nią 1951 r. mąż nie wró­cił do domu. Przez kilka dni Na­ta­lia nie wie­dzia­ła, co się z nim stało. W końcu do­sta­ła za­wia­do­mie­nie, że jest pod Omskiem na Sy­be­rii. Na­pi­sa­li, że w sa­na­to­rium. Po pro­stu za­bra­li go z ulicy i wy­wieź­li.

Na­ta­lia była u męża czte­ro­krot­nie, sta­ra­ła się o jego zwol­nie­nie, ale za każ­dym razem do­sta­wa­ła od­mo­wę. Za­wsze ze wzglę­dów me­dycz­nych.

Męż­czy­zna zmarł w 1957 r. Po­wie­sił się.

– Sa­mo­bój­stwo oka­le­czo­nym więź­niom wy­da­wa­ło się je­dy­ną drogą do wol­no­ści – wspo­mi­nał Gien­na­dij Do­brow, autor ry­sun­ków, świa­dectw obo­zów dla in­wa­li­dów.

Wa­run­ki życia w tych obo­zach były ka­ta­stro­fal­ne i choć po­pra­wia­ły się w ciągu ko­lej­nych lat, to do końca ich ist­nie­nia były po­dob­ne do tych w obo­zach Gu­ła­gu.

Stie­pan Za­cha­row, jeden z więź­niów obozu Wa­ła­am, przy­wie­zio­ny pierw­szym trans­por­tem w roku 1948 r., w la­tach 70., po­zo­sta­jąc wciąż na wy­spie, opo­wia­dał Gien­na­di­jo­wi Do­bro­wo­wi, że kiedy ich przy­wieź­li, pierw­szej zimy w zbom­bar­do­wa­nym w cza­sie wojny klasz­to­rze nie było nawet elek­trycz­no­ści. „Pod­ło­gi ze­rwa­ne, więc ka­mień lub kle­pi­sko, w mu­rach i da­chach dziu­ry po bom­bach, okien pra­wie żad­nych, a to Pół­noc. Pierw­szej zimy od sa­me­go mrozu zmarł co naj­mniej co czwar­ty z osa­dzo­nych” – re­la­cjo­no­wał wspo­mnie­nia Za­cha­ro­wa Do­brow.

Gien­na­dij Do­brow był nie tylko na wy­spie Wa­ła­am, lecz także od­wie­dził inne obozy, m.​in. ten pod Omskiem, do któ­re­go tra­fił mąż Na­ta­lii. Róż­ny­mi spo­so­ba­mi zdo­by­wał po­zwo­le­nia na wstęp do za­mknię­tych pla­có­wek, czę­sto trwa­ło to mie­sią­ca­mi. Pra­co­wał np. jako pie­lę­gniarz. Chciał dać świa­dec­two praw­dzie naj­le­piej, jak po­tra­fi. Fo­to­gra­fo­wa­nie było su­ro­wo za­ka­za­ne. Przed wej­ściem i wyj­ściem do obo­zów – re­wi­zja. Po­zo­sta­wał pa­pier i ołó­wek. Do­brow szki­co­wał. Na pod­sta­wie ry­sun­ków zro­dzi­ło się dzie­ło jego życia, wstrzą­sa­ją­ca seria ob­ra­zów i gra­fik z lat 1973-1982 „Ob­li­cza wojny”.

– Wy­ży­wie­nie na gra­ni­cy śmier­ci gło­do­wej – zbo­żo­wa kawa z czar­nym chle­bem na śnia­da­nie, na obiad obo­zo­wa „ba­łan­da”, zupa, wywar z kar­to­fla­nych obier­ków i resz­tek pod­gni­łych wa­rzyw i cho­chla kaszy albo kar­to­fli, wie­czo­rem znów pajda chle­ba z kawą albo na­pa­rem z ja­kichś traw wy­stę­pu­ją­cy jako her­ba­ta, mar­mo­la­da, kost­ka cukru. Brud, łach­ma­ny, szczu­ry i pi­ja­ni ni to pie­lę­gnia­rze, ni to straż­ni­cy. Czę­ściej po­tra­fi­li dać osa­dzo­ne­mu po mor­dzie niż pomóc w czyn­no­ściach, z któ­ry­mi ten nie dawał sobie rady. Czło­wiek bez koń­czyn le­żą­cy go­dzi­na­mi we wła­snych eks­kre­men­tach to była norma. Gdyby nie pomoc to­wa­rzy­szy... – tak Do­bo­row opi­sy­wał pierw­szy pobyt w obo­zie pod Omskiem na po­cząt­ku lat 70.

– Sa­mo­bój­stwo – wspo­mi­nał – wi­dzia­łem na wła­sne oczy w obo­zie Wa­ła­am. Były sier­żant bez dłoni, w miej­sce któ­rych miał do­cze­pio­ne pro­te­zy, za­koń­czo­ne me­ta­lo­wy­mi ha­ka­mi, wspiął się na tych ha­kach na szczyt klasz­tor­nej dzwon­ni­cy i sko­czył. Usły­sze­li­śmy tylko prze­raź­li­wy krzyk, gdy rzu­cił się w dół: „To­wa­rzy­sze­ee!”. Zgi­nął na miej­scu.

Wyspa

W ar­chi­wach obozu na wy­spie Wa­ła­am za­cho­wa­ła się ano­ni­mo­wa no­tat­ka, praw­do­po­dob­nie pie­lę­gniar­ki lub pie­lę­gnia­rza: „Pa­cjen­tów po­zba­wio­nych wszyst­kich koń­czyn wy­no­si­my cza­sem na dwór, żeby po­od­dy­cha­li świe­żym po­wie­trzem. Za po­mo­cą linek wcią­ga­my ich na ga­łę­zie drzew w du­żych wi­kli­no­wych ko­szach. Dzie­li­my ich na grupy, bo bra­ku­je koszy dla każ­de­go. Kiedy wie­sza­li­śmy ich po dwóch w jed­nym koszu, pro­te­sto­wa­li. Twier­dzą, że wolą wy­cho­dzić rza­dziej, a po­je­dyn­czo”.

O życiu i wa­run­kach pa­nu­ją­cych w więk­szo­ści „in­ter­na­tów” dla in­wa­li­dów wo­jen­nych do dziś nie­wie­le wia­do­mo. Naj­wię­cej re­la­cji po­cho­dzi wła­śnie z wyspy Wa­ła­am. Praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że tam­tej­szy obóz był sto­sun­ko­wo naj­mniej izo­lo­wa­ny i w miarę otwar­ty. Jak wszę­dzie osa­dzo­nym „pen­sjo­na­riu­szom” od­bie­ra­no so­wiec­kie do­wo­dy oso­bi­ste i ksią­żecz­ki woj­sko­we i nie wy­pusz­cza­no ich poza teren, ale z cza­sem po­zwo­lo­no na od­wie­dzi­ny człon­ków ro­dzin, a i wa­run­ki już pod ko­niec lat 50. były znacz­nie lep­sze niż w in­nych tego typu miej­scach. Za­cho­wa­ły się też, co wy­jąt­ko­we, ar­chi­wa tego obozu.

„Dom In­wa­li­dów Wojny i Pracy” – bo tak się na­zy­wał – otwar­to ofi­cjal­nie w 1950 r. Jed­nak wia­do­mo, że pierw­sze trans­por­ty wy­sy­ła­no tam od 1948 r. i w dniu otwar­cia prze­by­wa­ło na Wa­ła­amie już ok. 500 osa­dzo­nych. Zruj­no­wa­ny mo­na­styr trze­ba było choć tro­chę do­pro­wa­dzić do po­rząd­ku, na­pra­wić znisz­cze­nia wo­jen­ne, pod­cią­gnąć prąd. Część prac wy­ko­ny­wa­li sami in­wa­li­dzi, ci o naj­mniej­szej nie­peł­no­spraw­no­ści.

W 1959 r. prze­by­wa­ło w wa­ła­am­skim klasz­to­rze 1500 in­wa­li­dów. Był tam też wów­czas szpi­tal psy­chia­trycz­ny (także dla we­te­ra­nów) na 300 łóżek.

Ar­chi­wa Wa­ła­amu zna­leź­li et­no­gra­fo­wie pod­czas badań do­ty­czą­cych Ka­re­lii. W 1984 r. w cza­sie osta­tecz­nej li­kwi­da­cji obozu zo­sta­ły prze­wie­zio­ne wraz z ostat­ni­mi ży­ją­cy­mi in­wa­li­da­mi do nie­wiel­kiej osady Wi­dli­ca. To jed­nak tylko la­ko­nicz­ne karty me­dycz­ne. Oto ty­po­wa za­war­tość tecz­ki: „Wa­si­lij Ni­ki­to­wicz Ar­tun­kin. Uro­dzo­ny 1915 r. Ka­te­go­ria nie­peł­no­spraw­no­ści – na­stęp­stwa opa­rze­nia twa­rzy 2. i 3. stop­nia. Utra­ta oby­dwu gałek ocznych. Am­pu­to­wa­ne czte­ry palce lewej dłoni. Am­pu­to­wa­na prawa dłoń”. I jesz­cze ad­no­ta­cja: „Ranny pod­czas obro­ny ZSRR. Zmarł 20.05.62 r.

Przy­czy­na zgonu – wylew”.

To wszyst­ko, ani słowa, skąd przy­wie­zio­ny ani gdzie od­niósł rany. Miej­sca po­chów­ku można się do­my­ślać. Obok mo­na­sty­ru jest cmen­tarz. Na­grob­ki znisz­czo­ne, na­zwi­ska za­tar­te. Tylko jeden grób ide­al­nie od­no­wio­ny. Biały po­mnik z czer­wo­ną gwiaz­dą na szczy­cie. Na ta­bli­cy napis: „Bo­ha­ter Związ­ku Ra­dziec­kie­go Gri­go­rij An­drie­je­wicz Wo­ło­szyn”. W wy­ni­ku od­nie­sio­nych ran Gri­go­rij stra­cił ręce, nogi, słuch i mowę. Wojna po­zwo­li­ła mu tylko pa­trzeć. Po­mnik po­sta­wił syn, który zna­lazł grób ojca 50 lat po woj­nie. Z wa­ła­am­skich ar­chi­wów wy­ni­ka, że na cmen­ta­rzu leży jesz­cze 48 we­te­ra­nów od­zna­czo­nych Złotą Gwiaz­dą Bo­ha­te­ra Związ­ku Ra­dziec­kie­go.

Pa­mięć

Ukra­iń­ski hi­sto­ryk Iwan Pa­tri­lak, który sta­rał się badać hi­sto­rię czy­stek wśród in­wa­li­dów wo­jen­nych, ubo­le­wa, że po roz­pa­dzie ZSRR w żad­nej post­so­wiec­kiej re­pu­bli­ce wciąż nie po­wsta­ło mia­ro­daj­ne, rze­tel­ne i obiek­tyw­ne opra­co­wa­nie hi­sto­rycz­ne, które opo­wie­dzia­ło­by po­wo­jen­ną tra­ge­dię in­wa­li­dów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej.

Oto prób­ka tego, co pu­bli­ko­wa­no w ostat­nich la­tach, ar­ty­kuł na­uko­wy „Praca ope­ra­cyj­na lo­kal­nych or­ga­nów NKGB wobec in­wa­li­dów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej”. Autor: dok­tor nauk hi­sto­rycz­nych Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej Ana­sta­zja Wo­ły­chi­na. Rok 2002: „In­for­ma­cje o na­pię­ciach spo­wo­do­wa­nych pro­ble­ma­mi ad­ap­ta­cyj­ny­mi in­wa­li­dów wo­jen­nych za­czę­ły na­pły­wać do or­ga­nów NKGB (Lu­do­we­go Ko­mi­sa­ria­tu Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­we­go) już w 1943 r. (...) Biu­ro­kra­cja, sa­mo­wo­la urzęd­ni­ków przy roz­dzie­la­niu po­mo­cy so­cjal­nej, przy­zna­wa­niu rent i na­leż­nych ulg i wiele in­nych nie­pra­wi­dło­wo­ści po­py­cha­ło in­wa­li­dów wo­jen­nych w więk­szo­ści mło­dych, 20-30-let­nich męż­czyzn na drogę prze­stęp­stwa, wy­rzu­ce­ni poza na­wias spo­łe­czeń­stwa zaj­mo­wa­li się spe­ku­la­cją, pi­jań­stwem i chu­li­gań­stwem. Licz­ni lgnę­li do ele­men­tów otwar­cie prze­stęp­czych, po­peł­nia­jąc kra­dzie­że, akty ban­dy­ty­zmu, co miało na­tych­mia­sto­wy wpływ na bez­pie­czeń­stwo we­wnętrz­ne kraju”.

Pa­tri­lak: – Wspo­mnie­nia, pa­mięt­ni­ki, pry­wat­ne no­tat­ki i listy, to wszyst­ko, co mamy. De­por­ta­cje in­wa­li­dów to były akcje tajne. Do­ku­men­ty Łu­bian­ki, MSW i in­nych służb, jeśli nie zo­sta­ły znisz­czo­ne, co jest naj­praw­do­po­dob­niej­sze, są utaj­nio­ne nadal. To tym bar­dziej bo­le­sne – cią­gnie hi­sto­ryk – że na prze­ło­mie lat 40. i 50. od­by­wa­ły się nie tylko wy­wóz­ki do miejsc od­osob­nie­nia – tych spe­cin­ter­na­tów czy „sa­na­to­riów”. Na po­rząd­ku dzien­nym były też ma­so­we zsył­ki do re­gu­lar­nych obo­zów Gu­ła­gu, zda­rza­ły się też gru­po­we roz­strze­li­wa­nia.

Pa­tri­lak do­tarł do jed­ne­go do­ku­men­tu. To ra­port mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych ZSRR Sier­gie­ja Kru­gło­wa do Pre­zy­dium KC KPZR z 20 lu­te­go 1954 r. ad­re­so­wa­ny do Geo­r­gi­ja Ma­len­ko­wa i Ni­ki­ty Chrusz­czo­wa. Ra­port „O spo­so­bach za­po­bie­ga­nia i li­kwi­da­cji pa­so­żyt­nic­twa i że­brac­twa” i opa­trzo­no klau­zu­lą ści­śle tajne”.

„Mimo od lat po­dej­mo­wa­nych wy­sił­ków w wiel­kich mia­stach i ośrod­kach prze­my­sło­wych kraju wciąż mamy do czy­nie­nia z nie­zno­śnym zja­wi­skiem że­brac­twa – do­no­si Kru­głow. – Od czasu wej­ścia w życie de­kre­tu Pre­zy­dium Rady Naj­wyż­szej ZSRR »O spo­so­bach walki z an­ty­bol­sze­wic­ki­mi ele­men­ta­mi pa­so­żyt­ni­czy­mi« z 23 sierp­nia 1951 r. or­ga­ny mi­li­cji w mia­stach oraz wę­złach trans­por­tu ko­le­jo­we­go i wod­ne­go za­trzy­ma­ły na­stę­pu­ją­cą licz­bę że­bra­ków i pa­so­ży­tów: w dru­giej po­ło­wie 1951 roku: 107,7 tys., w roku 1952 – 156,8 tys., a w roku 1953 – 182,3 tys. Wśród za­trzy­ma­nych in­wa­li­dzi wo­jen­ni sta­no­wi­li 70 proc.”.

Pa­tri­lak tłu­ma­czy hi­sto­rycz­ną war­tość i sens do­ku­men­tu: – To uni­kal­ny dowód ci­chej eks­ter­mi­na­cji in­wa­li­dów wo­jen­nych, któ­rzy nie tylko pod po­zo­rem za­pew­nie­nia opie­ki me­dycz­nej i so­cjal­nej byli przy­mu­so­wo osa­dza­ni w obo­zach – „in­ter­na­tach”, ale na pod­sta­wie kry­mi­nal­nych pa­ra­gra­fów ko­dek­su kar­ne­go o włó­czę­go­stwie, że­brac­twie i pa­so­żyt­nic­twie tra­fia­li do re­gu­lar­nych obo­zów pracy Gu­ła­gu. Tam ich los był prze­są­dzo­ny. Nie byli w sta­nie wy­ro­bić obo­wią­zu­ją­cej normy. Zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cą w obo­zach le­ni­now­ską za­sa­dą: kto nie pra­cu­je, ten nie je, do­sta­wa­li więc wciąż mniej­sze i mniej­sze staw­ki ży­wie­nio­we. Pa­da­li jak muchy. W kilka ty­go­dni byli „do­cho­dia­ga­mi”, a w kilka mie­się­cy tru­pa­mi.

Z braku pu­bli­ka­cji hi­sto­rycz­nych spo­łe­czeń­stwo wciąż naj­więk­szą wie­dzę o losie in­wa­li­dów wo­jen­nych czer­pie z prac ar­ty­stów – pi­sa­rzy jak Jurij Na­gi­bin czy pla­sty­ków jak Do­brow – tych, któ­rzy wi­dzie­li obozy dla kalek na wła­sne oczy i udo­ku­men­to­wa­li swoje prze­ży­cia.

Na po­cząt­ku lat 80. za mury klasz­to­ru Wa­ła­am wła­dze wpu­ści­ły ekipę fil­mo­wą zna­ne­go re­ży­se­ra Igora Ta­łan­ki­na. Prze­niósł on na ki­no­wy ekran opo­wia­da­nie Ju­ri­ja Na­gi­bi­na „Cier­pie­nie”. Były to już czasy pie­rie­stroj­ki, ale film, który po­wstał, „Czas wolny od so­bo­ty do po­nie­dział­ku” (w Pol­sce wy­świe­tla­ny pod ty­tu­łem „Dwa dni razem”), to obraz wciąż mocno lu­kro­wa­ny, cał­ko­wi­cie nie­praw­dzi­wy. Oto na luk­su­so­wym wy­ciecz­kow­cu, z te­le­wi­zo­ra­mi i sprzę­tem ste­reo w ka­ju­tach, mał­żeń­stwo le­nin­gradz­kich in­te­li­gen­tów ob­cho­dzi 25-le­cie ślubu. Po kłót­ni ko­bie­ta tra­fia przy­pad­kiem do klasz­to­ru, gdzie spo­ty­ka Pawła – mi­łość ze szkol­nych cza­sów. Stra­cił na woj­nie obie nogi, ale ni­czym nie przy­po­mi­na in­wa­li­dów ze wstrzą­sa­ją­cych gra­fik i ob­ra­zów Do­bro­wa. Gra go gwiaz­dor tam­tych lat, Alek­siej Ba­ta­łow, ma w fil­mie modną skó­rza­ną kurt­kę, cy­kli­stów­kę na ba­kier, wy­pie­lę­gno­wa­ną brodę, a na pro­te­zach ska­cze jak gór­ska ko­zi­ca. W tle wy­łącz­nie pięk­na przy­ro­da. Z wnę­trza klasz­to­ru ani mi­gaw­ki.

Re­ży­ser w jed­nym z wy­wia­dów w la­tach 90. tłu­ma­czył, że cen­zu­ra wy­cię­ła mu jedną trze­cią filmu, np. wszyst­kie sceny, w któ­rych za­an­ga­żo­wał jako sta­ty­stów „na­tursz­czy­ków” z Wa­ła­amu, praw­dzi­wych in­wa­li­dów. Bro­nił też swo­je­go dzie­ła: – Dzię­ki niemu lu­dzie ra­dziec­cy po raz pierw­szy mogli po­znać w kinie choć część praw­dy o losie in­wa­li­dów wo­jen­nych.

Rze­czy­wi­ście, kiedy bo­ha­ter opo­wia­da mi­ło­ści sprzed lat o swo­ich lo­sach, mówi: „– Pa­mię­tasz, po woj­nie ka­le­cy byli wszę­dzie, stali na każ­dej krzy­żów­ce, han­dlu­jąc czym po­pad­nie. Ja też. Sprze­da­wa­łem pa­pie­ro­sy na sztu­ki. Lu­dzie rzu­ca­li mi drob­ne. Pew­nie współ­czu­li nawet, ale ja czu­łem, że po­ka­zu­ją mi, gdzie jest moje praw­dzi­we miej­sce. To mnie zła­ma­ło. Ze­bra­łem ko­leż­ków, piłem, ła­ma­łem prawo. W końcu tra­fi­łem tutaj. – Jak to: tra­fi­łeś? – Nor­mal­nie. Mi­li­cja aresz­to­wa­ła i od­sta­wi­ła tutaj”.

Jed­nak ten dia­log to wszyst­ko. Bar­dziej bru­tal­ny i praw­dzi­wy jest obraz z lat 90. „Bunt katów”. Film o en­ka­wu­dzi­stach, któ­rzy od­mó­wi­li roz­strze­li­wa­nia in­wa­li­dów wo­jen­nych.

Po raz ostat­ni o wa­ła­am­skim obo­zie gło­śno zro­bi­ło się kilka lat temu, kiedy w mu­rach by­łe­go obozu, w mu­zeum otwar­to wy­sta­wę ob­ra­zów Ju­ri­ja Kria­kwi­na – por­tre­tów osa­dzo­nych tu in­wa­li­dów. Pa­triar­cha Wszech­ru­si Kirył od­sło­nił i po­świę­cił obe­lisk ku pa­mię­ci ich mę­czeń­stwa.

Od tej pory cisza.

skopiowane z onetu.


Zajebane z twarzoksiązki, wg opisu jest to egzekucja radzieckiego szpiega w Finlandii. Pan szpieg pozwolił sobie na ostatni uśmiech w życiu

Na harda chyba nie zasługuje, do dokumentów też chyba nie bo bliższych szczegółów brak, ale jak ktoś uzna inaczej to można przenieść.

Ja jebie połowa ludzi poluje na sadistiki na piwa za wyłapywanie literówek, co nie przeszkadza im w zaśmiecaniu jezyka pedalskimi xdddd rodem z gimnazjum Macie z polskimi literkami bo jajko zniesiecie.
Najlepszy komentarz (20 piw)
A................r • 2013-10-17, 1:13
mare30ks napisał/a:

szczegulow




A co do szpiega, to pewnie się cieszył,że nie wraca do domu
Gimby nie zrozumiejo
erdell • 2013-10-14, 11:41
Zamawia Clinton rozmowe tel. z Pieklem. Gada, gada, po kilku dniach przychodzi rachunek na bajońska kwote. Zamowil takze Jelcyn, bo co, ma byc gorszy? Gada, gada, gada, gada... Przyszedl rachunek na kilkanascie rubli. Zdumiony dzwoni na centrale z zapytaniem co on tak tanio, a Clinton drogo?
- Bo ze Stanów do Piekla to miedzynarodowa, a z Moskwy to miejscowa...