Gimbaza może przewijać dalej, aczkolwiek jeżeli któremuś gimbusowi nie przeszkadza długość tekstu, to mimo wstrętu do gimbów - zachęcam do lektury. Sadol sadolem, ale często pojawiają się tutaj tego typu moralizatorskie teksty. Nie mam absolutnie nic przeciwko temu, ponieważ taka odskocznia od harda i kobiet z kutasami może być całkiem niezła - tym bardziej, że Sadola odwiedza coraz więcej ludzi. Jak się nie podoba, to wypierdolić do sucharów i niech ten artykuł tam zgnije, ale czy to coś pomoże, skoro samo przeczytanie może otworzyć oczy i niesie ze sobą lepszy skutek niż oglądanie wyjebanych wnętrzności albo odbytów wywróconych na lewą stronę? Na to pytanie odpowiedzcie sami.
Długie i wydawałoby się, że nudne, aczkolwiek to tylko złudzenie.
Ziemkiewicz w Uwazam Rze w artykule "Wielkie Formatowanie" rozpierdolil system swoim mysleniem. Goraco polecam ten artykuł. Nie badz lemingiem i włącz myślenie czlowieku. Około 20 minut dobrego czytania.
Przepierdolone z "Uważam Rze":
Wielkie formatowanie
Wszystkie dotychczasowe licznie podejmowane w dziejach próby zbudowania ludziom raju na ziemi dowiodły jednego: że największą przeszkodą w tym dziele są sami ludzie. Filozofowie i reformatorzy przetestowali już wiele znakomitych pomysłów na zapewnienie im praw, sprawiedliwości i wszelkiej możliwej satysfakcji, ale, niestety, człowiek ich rozczarował, nie dorastając do światłych idei. Reformatorzy jednak nie opuścili rąk: skoro tak, to trzeba zacząć pracę od drugiego końca – odrzucić starego człowieka i stworzyć nowego, lepszego, na miarę potrzeb postępu.
Próbowała tej sztuki już rewolucja francuska, na najwyższe wyżyny wzniósł „pierekowkę" dusz towarzysz Stalin. Jednak dopiero rozkwit mediów elektronicznych i opanowanie przez nie masowej wyobraźni dało wszystkim architektom Nowego Wspaniałego Świata do ręki narzędzie, za pomocą którego mogli kusić się o poddanie totalnemu praniu mózgów całych społeczności, i – przede wszystkim – całych pokoleń.
Koniec raju poetów
Pierwszymi ofiarami nowego wynalazku padli poeci. Zanim pojawiła się telewizja, to właśnie oni stanowili przedmiot szczególnego zainteresowania władzy w państwach, które stawiały sobie za cel przekształcenie swych obywateli w nowego, lepszego Człowieka (zresztą nie tylko takie kraje miały propagandowe potrzeby – USA czy Wielka Brytania w latach wojny, gdy trzeba było krzewić w społeczeństwie ducha bojowego, nienawiść do wroga i tłumić zarodki defetyzmu, postępowały tak samo jak państwa totalitarne, tylko z oczywistych względów bardziej dyletancko od nich). W stalinowskim Związku Sowieckim, jak przeczytać możemy w historycznych książkach, literaci byli mobilizowani do osobnych formacji i w zależności od swych talentów obdarzani wysokimi rangami wojskowymi. Oczywiście nie gardzono reporterami i prozaikami, ale właśnie poeci liczyć mogli na szczególne względy. Jak również na szczególnie surowe kary, jeśli oddawali swój talent w służbę „kontrrewolucji".
To zainteresowanie totalitaryzmów poezją było jak najbardziej wyrachowane, wynikało z obserwacji, że słowo wiązane, rytm i rym, wszystkie poetyckie środki stylistyczne pozwalają wpływać bezpośrednio na emocje mas, z pominięciem poziomu racjonalności (pięknie pisał o tym Zbigniew Herbert w wierszu „Sztukatorzy"). A najskuteczniejszą propagandą okazała się ta właśnie, która kieruje się – tak jak dobry wiersz – wprost do serca, a nie plącze po zakamarkach szarych komórek.
Koniec złotego życia literatów w bloku sowieckim przyszedł, gdy władza zorientowała się, że ma w ręku narzędzie, za pomocą którego nastrojami może sterować jeszcze skuteczniej: obecną w każdym domu i oglądaną przez kilka godzin dziennie skrzynkę z ruchomymi obrazami.
Nowy cel długiego marszu
O Leninie, twórcy doktryny rewolucji proletariackiej, słyszeli wszyscy. O jego zwycięskim konkurencie Antonio Gramscim – tylko fachowcy. Tymczasem konkurencyjna, stworzona przez Gramsciego teoria ewolucyjnego zaprowadzenia na świecie komunizmu, nie poprzez „rewolucyjny zryw mas", ale w drodze „długiego marszu przez instytucje", okazała się bardziej skuteczna, a jej owoce trwalsze. Pomysł Gramsciego – opanowywania przez uświadomionych aktywistów instytucji opiniotwórczych, wzajemnego wspierania się w nich i oddziaływania przez owe opanowane instytucje na mentalność mas, celem należytego ich urobienia, choć z pozoru mający mniej uroku niż krwawe rewolucyjne łaźnie i wymachiwanie naganem – bardziej pasował do realiów świata kapitalistycznego. Świata, w którym masy obdarowane dobrodziejstwami rozwoju zainteresowane były nie rewolucją, ale właśnie świętym spokojem, pozwalającym pożytkować zdobyte dzięki wolnemu rynkowi dostatki.
Zachowała się anegdota o tym, jak odwiedzany w celi przez swych współpracowników, którzy opowiadali mu o organizowanych strajkach i konspiracyjnych komitetach, gromił ich: „kultura, głupcy, w ostatecznym rozrachunku tylko to się liczy!". Wprawdzie w jego czasach słowo „kultura" wciąż oznaczało przede wszystkim słowo pisane, ale świadomość, że obraz oddziałuje jeszcze skuteczniej, była już wśród komunistów silna. Zresztą i sam Lenin nie przypadkiem wszak napisał zdanie, znane wszystkim miłośnikom „Misia", że „film jest najważniejszą ze sztuk". I łatwo się domyślić, że zastosowane przez niego kryterium ważności nie odnosiło się do czystej sztuki.
Leninowskie wskazanie wzięła sobie szczególnie mocno do serca komunistyczna partia USA. Wydana także w Polsce książka profesora Mieczysława B.B. Biskupskiego z Connecticut University „Nieznana wojna. Hollywood przeciwko Polsce" opisuje, jak wielki nacisk kładła ona od samego początku na wdarcie się do „Fabryki Słów" i pozyskanie zwłaszcza scenarzystów filmowych. Dokumentuje również fakt, że wysiłki te uwieńczone zostały pełnym sukcesem. Podczas gdy władza polityczna w zdominowanej przez tradycjonalistycznie nastawioną „klasę średnią" Ameryce jeszcze przez wiele dziesięcioleci przypadać mogła tylko liderom mniej lub bardziej odległym od lewicowego radykalizmu, „rząd dusz" za sprawą kultury masowej bardzo szybko przeszedł w ręce jego najgorętszych wyznawców. To, że po powstaniu i umocnieniu się mediów elektronicznych stały się one natychmiast kolejnym celem ich „długiego marszu", jest po prostu oczywiste.
Nie tylko biznes
Stereotypowo media masowe oskarżane są o „pogoń za widzem" i kierowanie się wyłącznie niską żądzą zysku, które skłaniają je do schlebiania prymitywnym gustom. Oczywiście ten stereotyp jest zasadny – media elektroniczne to wciąż jeszcze (mimo podkopywania ich pozycji przez Internet) jedna z najskuteczniejszych w dziejach maszynek do robienia pieniędzy, a popularne wśród ludzi telewizji powiedzonko: „Pogarda dla widza zawsze owocuje wzrostem oglądalności", nie wzięło się znikąd. Ale doprawdy nie wszystko można wytłumaczyć pogonią za zyskiem.
Jak na przykład zrozumieć fakt, że od pewnego czasu w popularnych serialach, początkowo amerykańskich, a za ich wzorem produkowanych na całym świecie, obowiązkowo pojawiać się musi – najlepiej jako przyjaciel i powiernik głównej bohaterki – sympatyczny, dobry i budzący zaufanie homoseksualista? Czy można uwierzyć, że to efekt badań rynku, które odkryły, że miliony gospodyń na całym świecie marzą właśnie o przyjacielu geju i gotowe są płacić za to, aby w prywatnym „teatrzyku wyobraźni" każdej z nich umieszczono taką postać? Czy jednak bardziej prawdopodobne wydaje się, że ludzie przygotowujący produkt dla mas wykorzystują jego masowość, by w pakiecie z fabułką, dowcipami i innymi czynnikami decydującymi o popularności sączyć też odbiorcom współczesny odpowiednik tego, co Melchior Wańkowicz nazywał smrodkiem dydaktycznym (choć współcześnie należałoby mówić raczej o smrodku propagandowym)?
W popularnej dwie dekady temu książce „Hollywood versus America" kalifornijski badacz Michael Medved zebrał dziesiątki współczesnych sobie przykładów realizowania przez producentów filmów oprócz celów komercyjnych także zadań polegających na „wychowywaniu" widzów poprzez wpajanie im określonych wzorców i zachowań. Jeśli tak chętnie wykorzystywane są do tego filmy, nawet przez kinomaniaków oglądane raczej od święta, to co mówić o przekazie telewizyjnym, atakującym przeciętnego konsumenta nieustannie, codziennie i nasycającym go emocjami niepostrzeżenie przez wiele godzin każdego dnia?
Że mało kto chce o tym mówić, a jeśli mówi, przedstawiany jest w tychże samych mediach jako wyznawca „spiskowej teorii dziejów", obsesjonat, omalże szaleniec? Jest przecież rzeczą oczywistą, że wszelkiego rodzaju reklama czy propaganda jest tym bardziej skuteczna, im mniej wzięta na cel osoba zdaje sobie sprawę, że jest jej poddawana. Na udostępnianiu swej siły przekazu rozmaitym lobbies i organizacjom pragnącym wywierać na nas wpływ koncerny medialne wiele korzystają, acz niekoniecznie w postaci wpływów gotówkowych. Te korzyści są tym większe, im bardziej dane medium wypracuje sobie markę takiego, w którym nie chodzi o nic poza czystą rozrywką, a już na pewno nie o indoktrynowanie kogokolwiek.
Powierzchnia ekranu czy wyświetlacza telewizyjnego to cienka, codziennie i zwykle zupełnie nieświadomie przekraczana bariera oddzielająca współczesnego człowieka od świata bardzo dla niego niebezpiecznego.
Obronić siebie
Za przemysłem medialnym czai się istne kłębowisko środowisk, firm, ugrupowań i mniej lub bardziej fanatycznych aktywistów, którzy pragną nas urobić, sformatować i zglajszachtować w sposób odpowiedni dla swoich interesów oraz ideologii. Jedni z nich chcą, żebyśmy na nich głosowali lub wsparli ich w jakiś inny sposób. Inni – żebyśmy kupowali ich produkty. Najmniej chętnie pamiętamy o tych, którzy są najbardziej niebezpieczni – tych, którzy chcą przeorać naszą świadomość. Uwarunkować wielokrotnym powtarzaniem, jak w sławnym eksperymencie profesora Pawłowa z psami, założoną reakcję emocjonalną na prezentowane hasła, symbole i osoby, tak by zgodnie z ich wskazaniami kojarzone one były jako dobre lub złe czy raczej – mówiąc językiem współczesności – fajne lub niefajne. Stępić wrażliwość, wyrobić przyzwolenie na zło i zniechęcić do dobra, zrelatywizować wzorce moralne, podjudzić przeciwko jednej ze stron sporów, a uśpić podejrzliwość wobec drugiej. Wszystko to metodą apelu do podświadomości, wykorzystywaniem nieuświadamianych skojarzeń, przysłowiowym już kadrowaniem, które sprawia, że z jednego człowieka zrobić można w obrazie telewizyjnym kurdupla, a innego, niemal identycznego wzrostu, przedstawiać zawsze w sposób niepozwalający mankamentów jego postury zauważyć.
Jeśli ktoś zwraca uwagę na to codzienne ryzyko indoktrynacji, jakie wiąże się z oglądaniem teleturnieju, talk-show czy sitkomu, i jeśli w ogóle udziela mu się jakiejś odpowiedzi, jest to zazwyczaj odpowiedź uspokajająca, że przed nadużyciem siły mediów chroni nas wolny rynek. W istocie wolnego rynku w świecie mediów elektronicznych nie ma nigdzie. Są natomiast kraje, w których walka o władzę polityczną i wielkie pieniądze (jedno i drugie wymaga skutecznego powodowania emocjami i nastrojami mas) toczy się między kilkoma mniej więcej równie silnymi ośrodkami grupującymi powiązane ze sobą partie i organizacje, grupy biznesowe i grupy medialne. W takich krajach prostego człowieka, wyborcę, widza i konsumenta, ci potężni gracze wyrywają sobie z rąk, siłą rzeczy osłabiając nawzajem kierowane do niego przekazy. Choć obok spraw, w których ich interesy są zdecydowanie sprzeczne, i tam przekazy wyraźniej się rozjeżdżają, są też takie, w których pozostają one zgodne. Do tych ostatnich należy na przykład formowanie nowego człowieka jako biernego konsumenta, człowieka bez właściwości, wyrzekającego się wartości wyższych i – mówiąc językiem psychologii – zewnątrzsterownego.
W naszej części świata realizuje się jednak nieco inny model nowoczesności – model państwa, w którym nie istnieją konkurencja czy też gra pomiędzy prezentującymi mniej więcej równe siły konsorcjami polityczno-biznesowo-medialnymi, wykorzystującymi różne ideologie, tylko powstaje jeden polityczno-biznesowo-medialny establishment, silnie oparty na elitach i układach odziedziczonych po komunizmie. I gdzie stara się on urobić wszystkich pod jeden założony – mówiąc językiem mediów – format.
Określenie maskujące
Oznacza to między innymi poddanie mediów zasadzie, którą w poprzednim ustroju nazywano jednością moralno-polityczną, a tezę o „komercyjnym" charakterze mediów czyni po prostu śmieszną. Czy telewizję (ograniczmy się tylko do jednego przykładu), która dzięki spontanicznej pracy swych dziennikarzy uzyskała film będący murowanym hitem – konkretnie, dowodzący przekonująco, że Lech Wałęsa jednak był „Bolkiem" – i od pięciu lat trzyma ten hit w piwnicy, wydając jeszcze krocie na tabuny prawników blokujących jego nielegalne rozpowszechnianie w sieci, można nazwać telewizją komercyjną? Czy też trzeba jednak się zgodzić, że żądza zysku ustępuje w jej hierarchii ważności innym sprawom?
Określenie „media komercyjne" wypada u nas uznać raczej za określenie maskujące, mające Polaków przekonać, że obrazki, które są im sprzedawane, nie niosą ze sobą żadnych warunkujących, formatujących przekazów. Uśpić czujność, którą rozwinęliśmy w sobie w czasach, gdy propagandowy charakter telewizji był dla wszystkich z nią obcujących oczywisty. Bo, jako się rzekło, najskuteczniej manipuluje się emocjami odbiorcy wtedy, gdy się go zdołało przekonać, że nikt o manipulowaniu nim nawet nie myśli.
Wieloma epitetami mógłbym określić Nałęcza i Szczukę, ale że są moherowymi kato-debilami, to na to bym nie wpadł.