#gliwice
Do zdarzenia doszło 8 sierpnia późnym wieczorem.
Na filmie widzimy samochody oraz rowerzystę, stojących prawidłowo i oczekujących na zielone światło. W tym czasie, "pod prąd" nadjechał młody mężczyzna na rowerze. Bez zwalniania wjechał na skrzyżowanie, prędkość była tak duża, że podczas skręcania w lewo wyniosło go z zakrętu wprost pod nadjeżdżającą Skodę.
Kierowca samochodu nie miał szans na uniknięcie zderzenia. Rowerzysta wpadł na chodnik i zatrzymał się na przydrożnym słupku. O dużym szczęściu może mówić stojący przy przejściu pieszy, który nie został trafiony ani rowerem, ani rowerzystą, ani samochodem.
33-letni rowerzysta doznał obrażeń niezagrażających życiu i zdrowiu. Za doprowadzenie do kolizji został ukarany 500-złotowym mandatem.
Wrzucone, żeby zobaczyć przelew hejtu i gimbokrytyki w komentarzach.
I ja tam byłem....
Ile lawet za nimi jechało?
"Zabrze: DTŚ po 7 miesiącach nadaje się do remontu. Kosztowała 230 mln zł
Oddana do użytku zaledwie 7 miesięcy temu Drogowa Trasa Średnicowa nadaje się do całkowitego remontu - donosi TVS. 3-kilometrowy odcinek drogi między Zabrzem a Gliwicami został wybudowany za 230 mln złotych. Po ponad pół roku idealnie gładka nawierzchnia pokryła się jednak... falami"
Tu macie link do wywiadów ze ślunzakami:
wiadomosci.onet.pl/slask/zabrze-dts-po-7-miesiacach-nadaje-sie-do-remo...
ale nie te fale są bulwersujące, 3 km odcinek kosztował 230 mln złotych. W przeliczeniu na euro, to ok 50 mln, przez 3, to ok 17 mln euro za kilometr.
Tymczasem u naszych zachodnich sąsiadów:
"Der längste deutsche Straßentunnel mit fast acht Kilometern, riesige Brücken und Baukosten von bisher mehr als zwei Milliarden Euro. Die 220 Kilometer lange A 71 – sie verbindet Sachsen-Anhalt, Thüringen und Bayern – ist im Abschnitt durch den Thüringer Wald "von den Kilometerkosten die teuerste Autobahn Deutschlands""
"Najdłuższy prawie 8-kilometrowy tunel podziemny, mozsty wiszące i koszty budowy ponad 2 mld euro. 220 - kilometrowa autostrada A 71 jest w przeliczeniu na kilometr najdroższą autostradą w niemczech."
link do całości:
welt.de/wirtschaft/article128250549/Die-A-71-ist-die-teuerste-Autobahn...
teraz podzielcie 2 mld przez 220 km - ok 9 mln euro za kilometr.
Jakim kurwa cudem, u nas, na śmierdzącym ślunsku, przy praktycznie zerowych kosztach pracy za 17 mln EUR za kilometr wybudowali nawet nie autostradę, ale DTŚ - drogową trasę średnicową (chuj wie co to jest), która po pół roku nadaje się do generalnego remontu?
Tymczasem Niemcy wyjebali 220km autostradę, gdzie najebali mostów i tuneli i to wszystko prawie 2x taniej?
To nie unia europejska nas kroi, to my sami.
Dzielne, socjalistyczno-złodziejska III RP (taki socjalizm w którym w odróżnieniu od PRLowskiego nawet ochłapów się ludziom nie rzuca, tylko ich cały czas doi) w odpowiedzi na narzekania swoich obywateli ogłasza przetarg na budowę autostrady. Tak więc przez pół roku się zastanawiają w restauracjach typu "Sowa i przyjaciele" jakie kryteria dojebać, żeby zaprzyjaźniona firma jakiejś kliki w MI i pochodnych mogła z łatwością taki przetarg wygrać i odpalić im godziwy procent za tą wspaniałą możliwość wybudowania Polakom autostrad, żeby mieli czym śmigać ściągniętymi z ojropy samochodami.
Zwycięzca przetargu, firma A, oczywiście nie jest jakimś snobem i da zarobić też innym, dlatego to nie ona będzie budować te autostradę, tylko zatrudni podwykonawców, oczywiście po jak najszybszym wydaniu części pieniędzy z kontraktu na przeróżne premie, czy mityngi i szkolenia dla swoich pracowników po kilkaset tysięcy. Podwykonawcy jednak nie są głupi i wiedzą jakie rzeczy się dzieją przy budowie polskich, wspaniałych autostrad, tak więc sami po zainkasowaniu wynagrodzenia wynajmują najmniejsze firemki jako kolejnych podwykonawców, które dziękują Bogu za tą okazję, bo już się dzielni budowlańcy zastanawiali, czy Wujek Staszek przypadkiem nie potrzebuje kogoś w Norwegii, tak więc biorą się chętnie do roboty, tylko okazuje się, że te pieniądze, które z wielką werwą zostały oddane państwu przez podatników, żeby się nimi zaopiekowało i wybudowało nam piękne autostrady i stadiony, nagle jakoś tak wyparowały i żeby te małe firemki mogły zarobić, to trzeba teraz pokombinować na materiałach i wykończeniu. Do tego jest jeszcze jedna ważna sprawa, o której za chwilę.
No więc w 'bulu'', (jakby to napisał nasz wspaniały i całkowicie niepowiązany z dawnymi oficerami WSI przywódca) , po pięciu kolejnych terminach zostaje oddany jakiś odcinek autostrady, za która Polacy zaraz będą musieli płacić, bo to przecież państwo postawiło ze swoich pieniędzy, tak więc, zjeżdżają się oficjały z gminy, powiatu, województwa i warszafki aby przeciąć wstęgę, a przynajmniej zrobić sobie zdjęcie i pogratulować wspaniałej roboty. Brawo! Brawo! Do tego w puszczą piękny materiał w TV i wieczorem Heniek powie do swojej Haliny "patrz stara, jak Polska się rozwija, a tak narzekają na ten rząd".
No i wszyscy szczęśliwi, nawet wybaczyli, że z takim opóźnieniem oddana autostrada, śmigają sobie po niej póki bezpłatna, aż tu nagle Pan Heniek po kilku miesiącach jadąc swoim Passatem ze stu tysięcznym przebiegiem od niemca poczuje pod dupą koleiny i pęknięcia i wkurwiony będzie bluzgał po tępych robolach, co porządnie nie potrafią autostrady postawić. A Ci tępi robole z uśmiechem na ustach wezmą się do naprawy tejże autostrady ucieszeni, że to oni wyjebali państwo, a nie ono ich.
Tak się buduje w naszym kraju za publiczne pieniądze, bo przecież publiczne to niczyje, a Pan Krzysztof przecież nie po to kończył studia "administracja/politologia" i lizał dupę swojemu teściowi z PSL, żeby zarabiać jakieś grosze w Ministerstwie...
Dołączyły pielęgniarki, Huta Bumar Łabędy, nie wiem co obecnie z Pocztą i Koleją. Stoczniowcy też wspierają, więc chyba nie tylko o przywileje górników chodzi. Protest wspierają też prezydenci miast i Kościół. Ludzie wiedzą, że likwidacja kopalń utworzy z tych miast getta.
Odcinam się w Internetach od dyskusji "rząd vs. górnicy". Napiszę tylko, że wpływy z tego przemysłu sięgają miliardów. Mimo wszystko ludzie woleli by pracować u prywaciarza, niż zostać na lodzie. PRACOWAĆ (budować tę naszą ukochaną Rzeczpospolitą).
Jutro Zabrze, w środę Katowice - a dalej chyba na Warszawę, bo jak to zaczęto skandować: "Mamy wprawę - idziemy na Warszawę".
EDIT: Ciekawy news. Prezydentowi na Śląsk się jednak nie śpieszy, bo mógłby spotkać przez przypadek tysiące rodaków czekających na jego głos w tej sprawie.
nz24.pl/aktualnosci/prezydent-przyjedzie-diamentowy-laur/
Głównym zadaniem jednostki jest dywersja na tyłach i w ugrupowaniach przeciwnika. Typowe zadanie dla Jednostki Wojskowej Agat brzmi: "zniszczyć" lub "znaleźć i zniszczyć". Jednak w odróżnieniu od innych jednostek WS RP np. Jednostka Wojskowa Komandosów, których operatorzy prowadzą głównie precyzyjne akcje specjalne na głębokich tyłach przeciwnika, szkolenie sił sojuszniczych do walki (działania nieregularne, dywersja), działania rajdowe itp. działania specjalne, głównym zadaniem gliwickich żołnierzy ma być w czasie akcji bojowych jednostek wojskowych pierwszego rzędu prowadzić działanie pozorujące oraz zabezpieczające czyli branie na siebie głównego ciężaru walki z przeciwnikiem uzbrojonym w sprzęt pancerny czy wojskowe statki powietrzne. Skopiowane z Wikipedii.
Otóż - kilka dni temu na portalu "Twoje Gliwice" na pejsbuku natrafiłem na filmik, gdzie po jednym z osiedli jeździ właśnie taki wynalazek i zapowiada nadchodzącą apokalipsę. Myślę jednorazowa akcja, wstawię to na sadola, wiadomo, jechanie po kościele w modzie, będą piwa. Zapomniałem, ale dzisiaj znowu, wspomniany wyżej portal, przypomniał mi o danym filmie. No to teraz nie mogłem się oprzeć.
Dodam również, że z wiadomości na "Gliwice 112" wynika, iż samochód został zatrzymany przez policję i został wycofany z ruchu.
Wiadomo, dużo sadyzmu w tym nie ma, chociaż sprawa pojebana maksymalnie. A więc strzeżcie się ludzie, apokalipsa nadchodzi .
p.s. dajcie kurwa jakieś browary po znajomości, bo ostatnio coś sucho u mnie na profilu .
Tratwą do Wrocławia
„Wiecie, że Kanałem Gliwickim można dopłynąć do Amsterdamu?” zapytał jeden z moich kolegów podczas nudnej lekcji w klasie maturalnej. „To zbudujmy tratwę i popłyńmy!” powiedział rozentuzjazmowany inny towarzysz rozmowy. Pomysł, choć wydawał się abstrakcyjny, był brany coraz bardziej na poważnie. Co prawda Holandia była poza naszym zasięgiem, ale leżący po drodze Wrocław już nie koniecznie. Faktycznie, trójka gliwickich maturzystów: Piotr, Daniel i Jakub, postanowiła popłynąć do stolicy Dolnego Śląska na własnoręcznie wykonanej jednostce o nazwie „Mroczny Kaktus”.
Rozpatrując nasze możliwości konstrukcyjne i potencjalne zasoby materiałowe, postawiliśmy na połączenie drewna z powietrzem zamkniętym w butelkach po wodzie mineralnej. Po ogłoszeniu akcji wśród znajomych, puste pięciolitrówki zaczęły powoli wpływać (połączenie słów „powoli” i „pływać” ma horrendalne znaczenie dla dalszej części historii) do naszych magazynów, a my zaczęliśmy przygotowywać plan struktury naszego pojazdu, który można by najłatwiej opisać słowami: katamaran wiosłowy. Dwa pływaki, o łącznej wyporności blisko 600kg, zostały umieszczone w uprzednio przygotowanej konstrukcji, pod pokładem stworzonym z trzech drewnianych palet. Budowa ruszyła tuż po maturach, a łączny czas na nią poświęcony przekroczył 30 godzin. Uzbrojeni w m.in. gitary, harmonijki, kamerę i wiosła, przetransportowaliśmy samochodem ciężarowym nasz pojazd i wyposażenie nad Kanał Gliwicki na wysokości miejscowości Bycina, gdzie nastąpiło pierwsze i jak najbardziej udane wodowanie tratwy. Tam przeżyliśmy pierwszą noc w spartańskich warunkach… Pod mostem.
Pierwszego lipca nastąpił właściwy początek wyprawy. Po załadowaniu wyposażenia na pokład i odbiciu od brzegu, nastąpiło zatrważające zderzenie z dołującą rzeczywistością. Konstrukcja, chociaż przygotowana starannie, nie pozwalała na rozwinięcie za pomocą wioseł prędkości wiele wyższej niż 2km/h względem wody. Kilka godzin poświęciliśmy na wymyślenie innego sposobu napędzania tratwy (wypróbowaliśmy m.in. płetwy, czy odbijanie się od dna przy brzegu), aby w końcu stwierdzić, że wiosłowanie jest najlepszą metodą. Jedynie przy niesprzyjających warunkach dyktowanych przez Posejdona i Zefira (nurt wsteczny, czy wiatr „w twarz”) bardziej opłacalne, kosztem jednego członka załogi, było burłaczenie. Dzień pierwszy obfitował też w przeróżne atrakcje, jak np. moja kąpiel w Kanale, zaraz po utracie równowagi, którą najbardziej zachwyceni byli mijani wówczas wędkarze, natomiast ja nie koniecznie. Ważne było również pierwsze śluzowanie, które nie okazało się tak straszne, jak to wydawało się wcześniej, za to same śluzy wywarły na nas ogromne wrażenie. Różnice poziomów wody rzędu 6-10m (a nawet prawie 11m na śluzie Kłodnica) nie były tym, co zwykliśmy widywać np. na Mazurach. Każda taka konstrukcja, nazywana przez nas pieszczotliwie „Mordorem”, wzbudzała w nas należyty respekt. Gdy zachód słońca zaczął się zbliżać, zostaliśmy zmuszeni do znalezienia miejsca na nocleg, zjedzenia kolacji i położenia się spać w namiocie.
Ku naszemu zaskoczeniu, młode organizmy całkiem dobrze zniosły całodzienne wiosłowanie i następnego dnia obyło się bez większych zakwasów. Prędkość płynięcia, podyktowana niesprzyjającymi warunkami, nie rzadko nie przekraczała nawet 1km/h. Zbawienna okazała się propozycja wzięcia na hol przez pracowników śluzy (poruszając się motorówką dokonywali drobnych prac przy tabliczkach z numerami kilometrów). Pokonanie w dość krótkim czasie kilku kilometrów, było dla nas swojego rodzaju teleportem. Wieczorem udało nam się dopłynąć do końca kanału, gdzie wpłynęliśmy na długo wyczekiwaną Odrę. Prąd był bliski 5km/h, więc poruszaliśmy się z prędkością, która była dla nas porównywalna z podświetlną. Po pokonaniu kilku kilometrów, zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Poziom wody był bardzo niski, w związku z czym brzegi Odry na tym odcinku były błotniste, nawet nie spodziewaliśmy się jak bardzo. Po moim desancie na brzeg zatopiłem się po pas w błocie. Następne znalezione miejsce było już wyłożone kamieniami.
Następnego dnia po przepłynięciu kilku kilometrów dotarliśmy do pierwszej śluzy na Odrze, która ku naszemu zaskoczeniu stała w błocie. Poziom wody został tak wyregulowany z powodu jej awarii. Z pomocą przyszło kilku postawnych mężczyzn: miejscowy gospodarz i pracownicy śluzy, którzy na taczce pomogli nam przewieźć tratwę na drugą stronę śluzy i zwodować. Po naprawieniu drobnych szkód ruszyliśmy dalej, gdzie zweryfikowały się nasze informacje zdobyte na lekcjach geografii. Otóż empirycznie dowiedzieliśmy się, że rzeki, a konkretniej Odra na niektórych odcinkach, nie zawsze płyną, czasami stoją, a nawet poruszają się ze wstecznym nurtem. W czwartek późnym wieczorem dopłynęliśmy do Opola, gdzie była kolejna awaria śluzy.
W piątek rano po ustaleniach z miejscowymi zarządcami dróg wodnych zostaliśmy poproszeni o zaczekanie kilku godzin na rozwój sytuacji związany z niedyspozycją śluzy. Po pewnym czasie ukazały się przed nami umundurowane sylwetki chyba 12 dobrze zbudowanych, młodych mężczyzn i jednej całkiem niczego sobie kobiety. Okazali się pracownikami straży pożarnej, którzy przy okazji wezwania w okolice, postanowili pomóc nam z przeniesieniem tratwy na drugą stronę jazu. Niestety, za Opolem warunki na Odrze były tragiczne (nie spodziewaliśmy się na rzece fal rzędu kilkudziesięciu centymetrów) i straciliśmy nadzieję na dopłynięcie do Wrocławia w ciągu 7 dni, chociaż pocieszający był fakt, że od tego dnia mijani wędkarze mieli większy szacunek za wyruszenie z Gliwic, niż za chęci dotarcia do Wrocławia. Przełomowym dniem okazała się sobota, kiedy mimo 1.5h postoju w śluzie, która uległa awarii, przepłynęliśmy 40km. To już trzeci taki przystanek, jednak tym razem natychmiastowo wezwanemu elektrykowi i pracownikowi śluzy, praca wręcz paliła się w rękach, w związku z czym po stosunkowo krótkim czasie mogliśmy płynąć dalej. W okolicach Brzegu Odra zaczęła przyspieszać.
W niedzielę nadszedł dzień chwały. Z małą pomocą wędkarzy, którzy tuż przed Wrocławiem zaproponowali nam wzięcie nas na hol i znajomego mieszkańca miasta, p. Sławka, który wraz ze swoją towarzyszką nas nawigowali, dopłynęliśmy do terenu politechniki. Niestety nie dane nam było przepłynąć przez ścisłe centrum, ponieważ poziom wody był zbyt niski i śluza była zamknięta. Nie zmieniło to jednak faktu, że cel został osiągnięty, byliśmy we Wrocławiu. Podczas pobytu przy brzegu spotkaliśmy również parę studentów, którzy zaproponowali nam nocleg, gdybyśmy nie mieli gdzie się w nocy podziać. My jednak, po pożegnaniu się z „Mrocznym Kaktusem” (mamy nadzieję, że miejscowi squattersi nie będą mieli nic przeciwko dodatkowemu pomostowi dla wędkarza, w każdym razie serdecznie ich pozdrawiamy! Szczególnie chłopaka, który nas odprowadził do wyjścia.), udaliśmy się na dworzec, z którego wróciliśmy w nocy pociągiem.
Chociaż momentami było ciężko i deprymująco, to wyprawa nas wiele nauczyła. Przede wszystkim dowiedzieliśmy się, jak wiele wspaniałych ludzi nas otacza. Ciężko byłoby ich wszystkich wymienić, ale niewątpliwie w pamięci pozostaną setki życzliwych wędkarzy, dziesiątki pomocnych pracowników śluz (oferujących m.in. wodę, podwózkę do oddalonego sklepu, a nawet możliwość umycia się), wielu przechodniów gratulujących nam pomysłu i odwagi, pracownicy mariny Śląskiego Yacht Clubu, którzy pożyczyli nam wiosła, kierowca samochodu ciężarowego wraz z kolegą, którzy przewieźli nas i pomogli zwodować, znajomi dostarczający nam butelki, czy wcześniej wymieniona ekipa strażaków z Opola. W każdym razie wszystkim, których minęliśmy na swojej drodze, chcielibyśmy serdecznie podziękować.
Dla wzmocnienia wrażeń podsyłam trzy filmiki:
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów
Wyjasniam i objasniam.
Tamte regiony zamieszkiwało kiedyś ciemne polskie chłopstwo. Niemiecki pan zagnał je do fedrowania (kopania) wungla. Wtedy zobaczyli takie cuda jak rower z bagaznikiem(gypekhalter). Takie cuda nazywali z niemiecka. Tak im sie od tych cudów pojebało we łabach że uwidziało im się ze sa osobnym narodem.
Jak widac wyngiel sie wysypał z bagaznika.